26.6 C
Biskupin
czwartek, 3 lipca, 2025
Strona główna Blog Strona 22

Czy Morawiecki utrzyma się do końca kadencji?

9
12.05.2022 Warszawa Sejm 54. posiedzenie Sejmu IX kadencji Fot. Andrzej Iwanczuk/REPORTER n/z: Maciej Wasik, Mateusz Morawiecki

Nie tylko z dystansem, ale z założeniem, że treści publikowane na portalach, zwłaszcza w sezonie ogórkowym, nie muszą polegać na prawdzie, należy podchodzić do wszelkich sensacji. Onet.pl opublikował jedną z takich sensacji, gdzie znajdujemy serię plotek, domysłów i chyba też wymysłów, składających się na oczekiwaną dymisję premiera Matusza Morawieckiego. Jak powstają takie artykuły raczej nie trzeba tłumaczyć, jednak dla porządku przypomnę, że są dwa schematy. W pierwszy zwyczajnie wymyśla się coś „atrakcyjnego” i pisze, co tylko przyjdzie do głowy. W drugim „anonimowy rozmówca” przekazuje redakcji swoją wiedzę lub raczej swoje intencje. Wymyślaniem nie ma sensu się zajmować, natomiast z uwagi na fakt, że doniesienie Onet.pl zdementował marszałek Terlecki, warto się pochylić nad tym drugim przypadkiem.

Na początek napiszę z grubsza o co chodzi, otóż grupa prominentnych polityków PiS, za zgodą samego Jarosława Kaczyńskiego, miała organizować spotkania poświecone całej serii krytycznych uwag i zarzutów pod adresem premiera Mateusza Morawieckiego. Lista nazwisk jest dość imponująca: Elżbieta Witek, Marek Suski, Ryszard Terlecki, Henryk Kowalczyk, Andrzej Adamczyk, Zbigniewa Rau, Beata Szydło i Mariusza Błaszczak. Od pierwszego rzutu oka widać, że cześć z tych polityków nie musi trafiać na łamy Onet.pl w roli spiskowców, żeby przeciętny obserwator polskiej sceny politycznej zauważył ich krytyczny stosunek do Morawieckiego. Zdecydowanie do tej grupy należą: Beata Szydło, Marek Suski i Elżbieta Witek, która według zakulisowych plotek szczerze nie znosi Morawieckiego. Pewnym zaskoczeniem z kolei są: Terlecki, Błaszczak i Rau, natomiast pozostali nie mają większego wpływu na politykę PiS, dlatego uznaję ich za osoby towarzyszące. Terlecki, Suski i Błaszczak, to najwierniejsi żołnierze prezesa Kaczyńskiego, wielokrotnie posyłani na najcięższe fronty. Jeśli w publikacji Onet.pl jest ziarno prawdy, to nie mówimy już o odwiecznej wojnie Ziobry z Morawieckim, ale co najmniej sporym niezadowoleniu w gronie najwierniejszych z wiernych.

Gdy się wsłuchamy w dementi Terleckiego, to niemal od pierwszego słowa widać, że w kwestii samego spotkania, czy nawet serii spotkań, nie padło żadne zaprzeczenie, tylko potwierdzenie: „Można wyrazić swoje narzekania, swoje pretensje, należy je potem przekazać premierowi, czy adresatom tych narzekań, więc media przywiązują dużą wagę do spotkań, które są naturalne i oczywiste”. Z tej wypowiedzi wynika, że Onet.pl raczej skorzystał z opcji „anonimowego rozmówcy” i tylko nie wiadomo, kto nim był, bo obie strony miały interes w kontrolowanym przecieku. Ludzie Morawieckiego mogli wskazać dywersantów, podkopujących nadludzkie wysiłki rządu, natomiast sami uczestnicy spotkania przeciekiem nagłośniliby wewnętrzne niezadowolenie z rządów Morawieckiego i tym samym osłabili jego pozycję. Jedno jest w tym wszystkim pewne, mianowicie to, że Morawiecki od początku naraził się tak zwanemu „zakonowi PiS” i wielu innym politykom, którzy zobaczyli, że człowiek z zewnątrz robi błyskawiczną karierę. Dopóki Morawiecki kojarzył się z niskim deficytem budżetowym i rekordowymi przychodami, był praktycznie nie do ruszenia, ale jak wiemy wszystko się posypało.

Pierwszy bardzo poważny kryzys, to oczywiście „polski ład”, totalna kompromitacja, z której PiS nie potrafi wyjść do dzisiaj. Potem poszła inflacja i cały czas tyka bomba w postaci „afery mejlowej”. Morawiecki staje się wizerunkowym obciążeniem PiS, co w połączeniu z wojnami frakcyjnymi może doprowadzić do dymisji. Wprawdzie Kaczyński cały czas patrzy w Mateusza, jak w obrazek, ale to samo było z Beatą Szydło i Andrzejem Dudą, a teraz, zwłaszcza w tym drugim przypadku, jest zupełnie inaczej. Losy Mateusza Morawieckiego będą zależały też od wewnętrznych badań PiS, dopóki będzie dla partii „lokomotywą”, to stanowiska zachowa. Wiadomym jest jednak, że nie takie lokomotywy się w ułamku sekundy wykolejały, choćby minister Szumowski z 80% poparciem z dnia na dzień stał się jednym z bardziej skompromitowanych polityków PiS. Wojny frakcyjne i straty wizerunkowe Morawieckiego, to jest niezawodny przepis na utratę stanowiska, ale po drodze może jeszcze spaść wiele kół ratunkowych, jak spadł konflikt za naszą wschodnią granicą. Tak, czy inaczej Morawiecki z pewnością coraz częściej rozgląda się za siebie i wokół siebie, bo ma bardzo poważne powody.

ZK Kwidzyn, VIII 1982 r. przed masakrą internowanych…

1

Nadchodzi 40-ta rocznica głośnej pacyfikacji protestu internowanych w więzieniu w Kwidzynie. Swoje obserwacje tamtych wydarzeń przedstawię w 3 częściach. Oto część pierwsza, część 2-ga obejmuje protest i bestialskie pobicie, cz. 3-cia odnosi się do procesu pobitych, naszego  protestu głodowego i relacjonuje nasze życie w ZK Kwidzyn, aż do 3 grudnia 1982 r.

Kwidzyn w mojej pamięci to przede wszystkim swoiste odnowienie chrztu bojowego w obronie poznanych i przyjętych wartości takich jak wolność, wierność własnej tożsamości i odpowiedzialność za uprawę odziedziczonej działki w HISTORII. To próba dochowania wierności ideom Ojców naszych, których czyny i modlitwy obudziły w nas pragnienie wizji Wolnej i Niepodległej Polski. Samą dramatykę wydarzeń buntu w Kwidzynie mógłbym jedynie porównać do opisywanych przeze mnie wcześniej dramatycznych wydarzeń z pacyfikacji studenckiego strajku okupacyjnego w Łodzi, w stanie wojennym na UŁ z 14/15 grudnia 1981 r.      https://d-nm.ppstatic.pl/kadr/k/r/81/aa/5a8e24f2b5836_o.jpg?1519265010 (link is e     Z archiwum Mirosława Duszaka (pierwszy z lewej z brodą).

Dojrzewanie do kolejnej rocznicy burzliwych wydarzeń jest jak otwieranie zagubionej w przeszłości puszki Pandory i staje się podróżą do odświeżania wtedy płonących doznań ówczesnych nadziei, ale i przemocy, desperackiej bezsilności, ale i chwilowego zwycięstwa nad swoim ludzkim poczuciem strachu w imię ludzkiej godności. Przykładnego buntowania się wobec totalitarnego systemu, który aby utrzymać się u władzy chciał wdeptać nas w odarte z obywatelskiej godności niewolnicze posłuszeństwo. Słowem w czysty totalitarny komunizm…

OŚRODKI INTERNOWANIA W STANIE WOJENNYM, „JODŁA” I „KLON”

Kiszczak z Jaruzelskim i ich tajna polityczna policja, Służba Bezpieczeństwa zorganizowały w okresie stanu wojennego 52 Ośrodki Odosobnienia umieszczone głównie w więzieniach, gdzie przetrzymywali ok. 10 tys. ludzi (9,736), ale jednorazowo w obozach nie przebywało więcej niż 5,300 osób. Komuniści 13 grudnia 1981 r. zamierzali internować 4,318 osób, ale udało im się zatrzymać tylko 3,392 osoby. Źródła podają, że do końca lutego 1982 r. internowano 6,647 osób. Na czele O.O. stali mianowani komendanci, ale w praktyce w „internatach” rządzili SB-cy. 

W trakcie trwania akcji „Jodła” (od 13 grudnia 81 do 5 stycznia 82) z 2,653 internowanych aktywistów tajna policja SB pozyskała do współpracy tylko 216 osób. Ale już w dalszej operacji „Klon” SB przeprowadziła 6,721 rozmów operacyjnych, czego rezultatem było aż 5,585 podpisanych lojalek(!), oraz pozyskanie do współpracy 944 tajnych współpracowników! Jednak ta sielanka dla SB trwała tylko do końca lutego 1982 r. Sumarycznie w obydwu akcjach skierowanych przeciwko NSZZ „Solidarność”, tajna policja pozyskała aż 1,911 osób na Tajnych Współpracowników (TW), oraz 567 osób w charakterze kontaktów operacyjnych. Dobra passa SB urwała się z powodu utwardzonego stanowiska bardziej radykalnych działaczy związkowych, wpływu odwiedzających internowanych krewnych i gości jak również moralnego wsparcia ze strony polskiego duchowieństwa.

AMNESTIA NIE DLA NAS, CZYLI WIĘZIENIE W KWIDZYNIE                    

Wracając jednak do tematu, moje doświadczenia kwidzyńskie zaczęły się 2 sierpnia 1982 roku, kiedy w rozklekotanej więźniarce razem z grupą internowanych byłem wywożony z likwidowanego Ośrodka Odosobnienia w ZK w Łowiczu. Na ogół niepewne, smutne twarze, rozczarowane nie objęciem nas przez “czerwoną amnestię” (oficjalnie jej nie było, jednak były liczne zwolnienia) z 22 lipca 1982 r., spoglądały z niepokojem na północny kierunek, w którym kierowały się głośne więźniarki. Za nami pozostawał ZK Łowicz ze swoim „urokiem” starych ciasnych cel i spacerników i wspaniałych tańczących za okratowanymi oknami mew na „przepustce” z położonego niedaleko jeziora Okręt. Jak powietrzne akrobatki wolności przeszywały powietrze wyśpiewując swoje zdziwienie, tańcząc z wdziękiem dla ludzi tym razem zamkniętych w klatkach, cóż za ironia losu!

Samo więzienie „internat” w ZK Kwidzyn szokował od pierwszych chwil, przede wszystkim swoją nieporównywalnie wielką przestrzenią jak i swobodami wywalczonymi i wynegocjowanymi wcześniej przez internowanych.  W sporych rozmiarach celi (7 metrów na 4-y) piętrowe i parterowe metalowe łóżka z siennikami, toaleta ze zlewem wyodrębniona i nawet odgrodzona przepierzeniem, co w porównaniu z wolno stojącą odkrytą ubikacją nieopodal jadalnego (typ “piknikowy” z dwiema ławkami) stołu w ZK Łowicz było radykalną zmianą na lepsze.  Był dostęp do szafek gdzie można było chować swoje skarby jak ciuchy, książki, czy żywność.

 REGULAMIN I FORMY AKTYWNOŚCI INTERNOWANYCH W KWIDZYNIE

Życie internowanego rozpoczynało się porannym apelem, dzień układał się wokół trzech posiłków, po które internowani z naszego pawilonu # II chodzili do specjalnej celi-kuchni w pawilonie # I. Nie wszyscy korzystali codziennie ze stołówki, część odżywiała się tylko żywnością otrzymaną od rodziny w paczkach, czy też z zza granicy (MKCK). Oczywiście dzień kończył się wieczornym apelem z wystawieniem w kostkę ubrań i butów na korytarz i zlustrowaniu stojących w szeregu internowanych przez komendanta (lista obecności). Internowanie było więc tymczasowym aresztowaniem.

Mogliśmy za swoje pieniądze zdeponowane u komendanta dwa razy w miesiącu kupić w więziennej kantynie artykuły pierwszej potrzeby w ramach tzw. wypiski. Pamiętam głównie  ludzie kupowali herbatę, (która służyła też, jako środek płatniczy „wagon” z więźniami kryminalnymi), mydło, papierosy, etc. Czasem internowani dokarmiali swoje rodziny wykupionymi w więziennej kantynie dostępnymi artykułami żywnościowymi jak masło, czy papier toaletowy, które na „wolności” były reglamentowane i trudne do zdobycia. Nierzadko też przy okazji widzeń do rodzin trafiały żywność i inne artykuły z paczek Komitetu Prymasowskiego, czy też z Międzynarodowego Komitetu Czerwonego Krzyża.

Oficjalnie przysługiwało nam 8 godzin snu i godzinny spacer. Mogliśmy otrzymywać i wysyłać też listy (niezaklejone koperty, cenzor podszywał się pod “członka rodziny” i  też lubił czytać), zostawiłem na pamiątkę list od siostry Eli z Brzezin k/Łodzi z wyczernionymi przez cenzurę fragmentami. Raz w miesiącu mieliśmy prawo do widzeń i religijnej posługi.

Tak więc po przyjeździe otrzymaliśmy po dwa prześcieradła (ktoś obok zażartował: „stare i słabe tylko się nie wieszać, bo będzie wstyd”), również poduszkę z gąbki oraz dwa koce, do tego obdarowano nas aluminiowym talerzem, miską, kubkiem i łyżką

PRZESTRZEŃ I ARCHITEKTURA WIĘZIENIA

ZK Kwidzyn został wybudowany na obszarze 1,5 hektara w 1977 r. dla więźniów o rygorze zasadniczym i zaostrzonym i jego mieszkańcy pracowali m.in. w znajdujących się w pobliżu Zakładach Celulozowo-Papierniczych.  Reżim Jaruzelskiego utworzył w tym ZK, Ośrodek Odosobnienia dopiero 4 kwietnia 1982 r. Samo więzienie było ogrodzone ok. 4 metrowym betonowym murem, w dwóch narożnikach znajdowały się wieżyczki strażnicze wyposażone w strażników, reflektory i telefon. Przed murem widać było dodatkowe ok. 3,5 metrowe ogrodzenie z siatki z drutem kolczastym, między nimi był tzw. “pas śmierci”. Idąc od więziennych pawilonów widziałem dodatkowe ogrodzenie z siatki (wyposażone w kontrolowaną furtkę) odgradzające od internowanych „ambasadę” (komendanturę), kuchnię, pralnię, salę widzeń i magazyny.

Samo więzienie to połączone „łącznikami” cztery parterowe pawilony. Wychodząc z „ambasady” przez furtkę na teren więzienia właściwego widziało się rozwarte palce pawilonów. Od lewej pawilon # I, nieco na prawo nasz pawilon # II (po środku korytarz z celami po obydwu stronach), wchodziło się do łącznika, który mieścił stróżówkę zwykle z dwoma klawiszami. Dalej na prawo pawilon # III, za moich czasów tylko w ostatnim # IV siedzieli więźniowie.  Pomiędzy pawilonami łącznik (z zamykanymi kratami do pawilonów), którym można było skręcając w korytarz dojść do swojej celi. 

NASZA „STUDENCKA” CELA

Nasza „studencka” cela # 21 mieściła się jak przystało i zgodnie z dobrymi obyczajami naprzeciwko więziennej biblioteki i obok świetlicy, blisko słynnego łącznika, który kończył się kratami oddzielającymi i broniącymi dojścia do pawilonów # I i # II.  W rozkładzie pawilonu II nasza cela przewidziana była na pawilonową stołówkę z tym, że my na stołówkę chodziliśmy do pawilonu #1.

Kiedy 2 sierpnia przewieziono naszą resztówkę (po “amnestii” 22 lipca) z likwidowanego O.O. w ZK Łowicz kilku z nas wywęszyło, że właśnie cela # 21 stoi pusta, więc ją zarekwirowaliśmy na swój “prywatny” więzienny „apartament”. Oprócz mnie znaleźli się tam: Janusz Michaluk (NZS, prawo na UŁ), Wojtek Walczak (psychologia, UŁ), Wojtek Dyniak (filologia, UŁ), Grzegorz Rachaus (prac. ZR „S” Ł- niestety już nie żyje) i Janusz Fatyga (trochę od nas starszy z „S”). Wyposażenie celi to metalowe łóżka, ustawione głównie dwupiętrowo, stół, umywalka, oddzielona ubikacja, kilka metalowych taboretów i szafki, ogólnie mało miejsca.

WIEŻA BABEL

W samym więzieniu zaistniała polska geograficzna wieża Babel zwożona więźniarkami od kwietnia 82 z wcześniej stopniowo likwidowanych Ośrodków Odosobnienia z Gębarzewa, Krasnegostawu, Iławy, Lublina, Łęczycy, Łowicza, Sieradza, Suwałk, Włocławka, Włodawy, Wronek, Zielonej Góry, (podobno znaleźli się tam ludzie z ówczesnych 24 województw).

Internowani w przeważającej liczbie byli członkami NSZZ „Solidarność”, „Solidarności” Rolników Indywidualnych, była nasza grupa studentów członków NZS (głównie z Łodzi), jeden ZMD, dwóch uczniów szkół średnich (KPN) i dwóch starszych członków KPN-u.

ŻYCIE CODZIENNE INTERNOWANYCH

Ku mojemu zdumieniu cele były otwarte, można było sobie wędrować od jednej do drugiej przez cały dzień, aż do wieczornego apelu i ich zamknięcia. Natomiast prawdziwym szokiem po ZK Łowicz był dostęp do wielkiej przestrzeni na zewnątrz, gdzie można było dosłownie spacerować cały dzień!

Były boiska (asfalt) do gry w siatkówkę i tenisa ziemnego. W ośrodku mieściła się też łaźnia, biblioteka i świetlica z reżymową telewizją. Kwitło życie kulturalne i artystyczne, odbywały się wykłady tematyczne, kursy językowe, kursy karate i okolicznościowe akademie. Śpiewaliśmy popularne pieśni patriotyczne ( pamiętam: Pieśń Konfederatów, Boże coś Polskę, Rotę, hymn Polski, Mury, My Pierwsza Brygada, itp.).

Byłem nieco zaskoczony samą rozpiętością wieku (od 17 do powyżej 60 lat) jak też różnorodnością środowisk, z których internowani się wywodzili. Siedzieli tu ludzie nauki, profesorowie uczelni, rolnicy, inżynierowie, studenci, uczniowie i ludzie z wykształceniem podstawowym. Życie towarzyskie w zasadzie przebiegało w grupach internowanych, którzy wcześniej razem działali, bądź wcześniej siedzieli razem w poprzednich ośrodkach internowania. Dla wielu pachniało monotonią mijających dni i miesięcy, pewnie jednak najciężej było młodym małżonkom z dziećmi. Ucieczką była próba wybrania sobie zajęcia, które pozwoliłoby zapomnieć o smutnej rzeczywistości. Jak w każdym środowisku ujawnili się utalentowani i pełni potencjału ludzie, którzy nie mogliby pozostać bezczynnymi.

Powstały grupy uczące się języków obcych, drużyny do piłki siatkowej, zapaleni zawodnicy do tenisa, kulturyści dumnie prężący swoje rosnące muskuły, karatecy, zasłuchani w rytmach swojego serca joggerzy biegający jak opętani w swoich niekończących się krążeniach i stada zwykłych leniuchów rozrzuconych na kocach na trawie żebrzących u cierpliwego i pracowitego słońca o trochę ciepła i ciemniejszy kolor skóry. Bardziej ambitni uczęszczali na wykłady z różnych dziedzin nauki, polityki, historii czy literatury, ponieważ w tym zbiorowisku ludzkim było wielu rozmaitych specjalistów z różnych dziedzin, a chyba najmniej wykształceni osobnicy chodzili w mundurach służby więziennej i potocznie określani byli klawiszami…

Inni internowani w swoich kółkach wśród znajomych zabijali czas grą w szachy, warcaby, czy wreszcie jak w obłędzie układali pasjanse. W tę wątpliwą terapię i ja dałem się wciągnąć i od czasu do czasu układałem tzw. pasjans Piłsudskiego, który gdy wyszedł podobno (tak jak przed jego zwolnieniem z Magdeburga) zwiastował wolność. Niestety nie mogę tego w 100% potwierdzić, bo kiedy mój pasjans wyszedł jeszcze w ZK Łowicz, następnego dnia rzeczywiście opuściłem mury więzienia, ale niestety przewieźli mnie właśnie do ZK Kwidzyn…

TWÓRCZOŚĆ I PRODUKCJA

W celach więziennych rozwijała się twórczość literacka: wiersze, opowiadania, fraszki, dzienniki, pamiętniki, pisano też piosenki. W Kwidzynie wydawana była gazetka dowcipnie nazwana: „Nasza Krata”. Rozkwitała też rozmaita twórczość plastyczna, powstawały pamiątkowe stemple następnie odbijane na kopertach w serii polskich miast, znaczków pocztowych, okolicznościowych nadruków na kopertach, do dziś mam bogatą kolekcję tej twórczości.    

Kiedy udomowiliśmy się w Kwidzynie zadziwił nas ogrom tego artystycznego przedsięwzięcia. Oblicza się, że powstało ok. 120 wzorów znaczków i stempli więziennej poczty, które odbijane w różnych kolorach w zależności od zdobytych farb/tuszy zdobiły książki, modlitewniki, koperty czy kartki papieru. Materiał na pieczątki pochodził z podłogowych płytek PCW, a czasem z zelówek obuwia.

Pamiętam jak otwierały się drzwi celi i „posłaniec” manufaktury sprawiedliwie rozdzielał najnowsze, jak gorące bułeczki, druki pośród mieszkańców celi. Nasi drukarze przeszli samych siebie i w tych więziennych warunkach drukowali nawet plakaty (format A4 i A5) oraz kilka pozycji książkowych, podejrzewam, że jeszcze posiadam dwie takie pozycje, w tym jedną z zapisem wykładu chyba prof. Leszka Nowaka z UAM (L.N. już nie żyje).

WIĘZIENNA DRUKARNIA I MANUFAKTURA

Więzienne pismo internowanych „Nasza Krata” było drukowana metodą sito sączkową, czyli przy tych skromnych możliwościach pisano odręcznie na kartce tekst, następnie naciągano na tekst czystą folię, którą mocowano taśmą, dalej mozolnie nakłuwano folię szpilką, czy igłą słowo po słowie linijka po linijce. Następnie naciągniętą folię na ramkę zabezpieczano taśmą i matryca była gotowa. Farbę tworzono z wylewanej zawartości wkładów długopisowych, wzbogaconej wodą kolońską lub płynem po goleniu. Kolor druku był pochodną koloru długopisowych wkładów, czy też czarnej pasty do butów. Następnie „farba” szła na watę (albo coś podobnego), tym pocierano matrycę, której wzory, tekst przenikał do podłożonej kartki papieru. Tak pracowała więzienna drukarnia!

Część tej nielegalnej produkcji była dyskretnie przekazywana rodzinie w czasie widzeń i trafiała nie tylko na „wolność”, ale w ramach zorganizowanej wymiany do innych ośrodków internowania. Widzenia z rodzinami odbywały się pod czujnym okiem klawiszy, więc czasem były konfiskaty grypsów, czy innych “publikacji” jeśli tylko klawisze zauważyli coś podejrzanego.

Nasi artyści rzeźbili głównie w mydle i chlebie. Innym materiałem poddawanym obróbce w zbożnym celu były również monety lub łyżeczki służące za surowiec do wyrobu krzyżyków, medalików i medali. Bardziej zaawansowani w tajniki sztuki rzeźbili religijne i inne figurki. Ci, którzy byli uzdolnieni technicznie produkowali na wymogi internackiego życia różne praktyczne wynalazki jak na przykład nielegalną słynną „betoniarkę”, która w mgnieniu oka potrafiła ugotować wodę…

TRADYCJA I DUCH

Oczywiście w każdą miesięcznicę wprowadzenia stanu wojennego w oknach cel zapalaliśmy znicze/świeczki i śpiewaliśmy patriotyczne pieśni.  Świece powstawały z materiałów, które były pod ręką, jak margaryna, sznurówka, sznurek i weźmy na to, puszki po konserwie. Po ok. godz. 24.00 robiliśmy z obowiązku „zadymę” wykrzykując antysystemowo uderzając, czym popadło w drzwi i kraty („łomot”).

W celach ludzie byli różni, niektórzy bardziej pewnie utalentowani, bardzo dbali o patriotyczny wystrój celi: na ścianach dekoracje, zdjęcia, wielkie napisy „SOLIDARNOŚĆ”, prawie obowiązkowo krzyż na ścianie, zdjęcie Papieża, Wałęsy, czasem Matki Boskiej, znak Polski Walczącej i KPN, czasem zszyta flaga, względnie namalowana na ścianie. Ludzie czytali sporo książek, głównie z więziennej biblioteki, czasem również otrzymane od rodziny, a czasu było pod dostatkiem…

Dużym powodzeniem cieszyło się ogólnie dostępne (Episkopat i okoliczni księża) egzemplarze Biblii. Ludzie w samotności, bez możliwości wpływu i perspektyw na zmianę swojego położenia spoważnieli i stając się z miesiąca na miesiąc bardziej refleksyjni zagłębiali się w Biblię.  

Bardziej zżyci, zgrani i ekstrawertyczni weterani internatu śpiewali często patriotyczne pieśni przy przemyconej gitarze i przeróbki popularnych piosenek, które umilały czas pozostałym towarzyszom wspólnego losu, czasem nawet nagrywano je na przemycony magnetofon przekazując na „wolność” do rodziny i znajomych. Kilka takich więziennych nagrań, niedawno wysłuchałem na YouTube…

Internowani grali w szachy, warcaby, kierki/zapałki, domino i kości. Nigdy nie przepadałem za grą w karty: oczko, tysiąc, brydż, nie mogłem zrozumieć jak można tak bezsensownie tracić czas, dawno temu uwierzyłem Schopenhauerowi, że lepiej wymieniać myśli niż karty, ale ludzie grali tu ku mojemu zdziwieniu często całymi dniami…

WIĘZIENNA WINIARNIA

Pewnie nie ma się czym chwalić, ale pewni ludzie „z krwi i kości” próbowali nawet z sukcesem pędzić bimber. Pamiętam taki przypadek, kiedy osoba odpowiedzialna „kierownik produkcji” tegoż więziennego „monopolu” rozłożyła bezradnie ręce wskazując na dojrzewający zacier. Po prostu facetowi zrobiono świństwo! Lada dzień oczekiwał gotowego produktu na wspomnienie, którego „mlaskała” cała cela z przyległymi kolesiami, a tu przyszedł klawisz i ogłosił, że nasz architekt wychodzi na wolność! Ku przerażeniu pozostających w zamknięciu chciał nawet kopnąć w brzemienne wiadro z zacierem… Niedawno wspominaliśmy „zacierowe” eksperymenty więzienne z Kwidzyna z mieszkającym również w północnej Kalifornii Marianem Seredą (z zamojskiej „S” RI,  “Maniek” siedział od 13 grudnia 1981 r. wcześniej w ZK w Krasnymstawie i we Włodawie), o którego talentach właśnie wyżej wspomniałem…

WYŻYWIENIE I JEGO ŹRÓDŁA

Więzienne jedzenie było dość „odchudzające”, czyli kiepskie z wielu powodów i z wielkich kotłów nakładane na michy przez kalifaktorów, czyli więźniów kryminalnych, z którymi mieliśmy różne konszachty, w których występowali w oni w roli hydraulików, fryzjerów, kucharzy, czy fryzjerów. Oni to roznosili również informacje między celami, a czasem i z zewnątrz z tzw. wolności, ale czasem też donosili na nas klawiszom (podwójni agenci). Zastanawiałem się wtedy jak bezpieczny jest kontakt z kryminalnym więźniem, który goli cię ostrą brzytwą i teoretycznie jest w mgnieniu oka sekundy od podcięcia ci gardła. Wtedy to się nazywało goleniem z dreszczykiem, więc włosy stawały dęba, co ułatwiało strzyżenie, na wszelki wypadek nie pytałem, za co i jak długo więzień siedzi…

Więc co do pożywienia, to niektórzy z nas spożywali tylko produkty pochodzące z paczek od rodziny, urozmaicając je darami od Kościoła, czy MKCK. Ci o bardziej wyuzdanym podniebieniu sami sobie przygotowywali potrawy od słynnych frytek do wcale smacznych zup, oczywiście dzięki użyciu „złodziejki”, “betoniarki“, czyli przedłużacza podłączonego do żarówki w suficie Otrzymywane z zagranicy paczki wywoływały zawiść nadzorujących klawiszy, którzy odgryzali się nazywając nas “pachołkami wuja Reagana” nagrodzonymi w ten sposób (czasem zagraniczne papierosy) za zdradę naszej wspaniałej socjalistycznej Ojczyzny…

PRZEPUSTKI, LOJALKI I UCIECZKI

Z czasem internowani wychodzili na przepustki, głównie związane to było z promowaną przez władze akcją wypuszczania z internatu pod warunkiem podpisania zobowiązania lojalności lub zgody na wyjazd za granicę. Dlatego kiedy spoglądam na oficjalny wykaz długości „siedzenia” kolegów to w wielu przypadkach pamiętam, że oficjalnie byli internowani, ale w więzieniu już ich dawno nie było. Ludzie wychodzili też czasem na przepustki z powodów losowych jak śmierć kogoś bliskiego, etc.

Oczywiście wychodzący na przepustki byli rozchwytywani na „wolności” opowiadając o życiu więziennym, jak również z powrotem w więzieniu dzieląc się informacjami z sytuacji po tamtej stronie więziennego muru. Często przenosili oni informację do krewnych i znajomych kolegów z celi, czy regionu. Inną formą nawet tylko czasowego opuszczenia internowania był wyjazd do szpitala, często z możliwością kontaktów z rodziną, towarzystwem z konspiracji i nawet możliwością ucieczki (lider łódzkiego KOR-u Józef Śreniowski) …

Jak już pisałem typowo więziennym wynalazkiem była grzałka elektryczna zwana „betoniarką”, zwykle zbudowana z kabla i dwóch brzeszczotów do cięcia metali, przedzielonych sznurkiem. Inne rozwiązania to podobna konstrukcja zbudowana z dwóch żyletek i kilku zapałek. Podczas używania betoniarki, światła na pawilonie traciły część swojej mocy „siadały” i słychać było szum, rodzaj buczenia. Trzeba przyznać, że większość „technologii” więziennej była transferem myśli i dorobku „naukowego” więźniów kryminalnych.Inną formą komunikacji ze światem zewnętrznym były oczywiście listy (niestety ocenzurowane), grypsy i paczki. Te ostatnie przychodziły od najbliższych, ale też z inspiracji Kościoła z Kraju i zagranicy.

PASTERZE KOŚCIOŁA

W niedzielę i święta przebywał ksiądz i mieliśmy nabożeństwa. Opiekunem O.O. w Kwidzynie był wikariusz ks. Leszek Kuczyński z kościoła P.W. Miłosierdzia Bożego, czasem przyjeżdżali też kapłani z innych stron Polski, (jeśli uzyskali zgodę władz), aby odwiedzić tu swoich „zapuszkowanych” parafian. Zwykle księża byli nastawieni bardzo patriotycznie, co pozytywnie na nas wpływało. Księża dostarczali wiadomości z „wolności” brali często wyprodukowaną przez nas bibułę i nawet listy. Najbardziej zapamiętałem śpiewy religijne i patriotyczne, które śpiewane z dziesiątek męskich gardeł wstrząsały przestrzenią więzienia. Do dziś czuję dreszcze, kiedy słyszę je słabiej śpiewane na wolnej stronie, na mszy w kościele, wtedy wraca do mnie to niesamowite napięcie atmosfery tamtych odległych dni…

Jak to nie raz bywało w naszej historii, im Polakom trudniej, tym więcej serca i wsparcia potrafią wykrzesać w niełatwej i dla siebie sytuacji. W kościołach i zakładach pracy organizowały się komitety pomocy internowanym i ich rodzinom. Ci z nas powiązani z Łodzią nigdy nie zapomną Małego Rycerza nadziei i miłosierdzia niezmordowanego Anioła o. Stefana Miecznikowskiego „Miecza”, który nie tylko odwiedzał uwięzionych, ale zorganizował skuteczny Ośrodek Pomocy Uwięzionym i Internowanym, który mieścił się przy kościele oo. Jezuitów na ul. Sienkiewicza w Łodzi. Pamiętam, że jego kazania były prawdziwą patriotyczną ucztą, to dlatego później nudziłem się i niecierpliwiłem podczas wysłuchiwania “płaskich” okrągłych kazań… 

KOMENDANT I KLAWISZE

Stosunki z klawiszami były z reguły poprawne; chociaż podobno oni znosili to dosyć ciężko, aż do czasu, kiedy mogli nam naprawdę spuścić tęgie lanie, ale o tym później.  Musimy pamiętać, że klawisze nawykli być w więzieniu panami życia i śmierci więźniów, przede wszystkim w dyscyplinowaniu więźniów: stanie na baczność, represje za uśmiech, słowo, spojrzenie, zachowanie więźnia, źle posłana prycza, nierówno wystawione na noc przed celę ubranie, czy buty.  Normalnie, jak klawisz wchodził do celi to doznawał bólu głowy; kiedy widział leżących sobie na pryczach internowanych, którzy nie zamierzali rzucać się do pionu, aby stanąć na baczność…

Właściwie prawa internowanego zależały od woli komendanta ośrodka, na którego znaczący wpływ miała SB, na której polegał wydający decyzje o internowaniu poszczególny komendant wojewódzki MO. Komendant ośrodka mógł nawet wstrzymać bądź ograniczyć przysługującą internowanym miesięcznie godzinę widzenia jak również wstrzymać, bądź ograniczyć korzystanie przez internowanego z wypiski w więziennej kantynie. Mógł też ograniczyć, bądź wstrzymać prawo do spacerów, jak również wstrzymać możliwość otrzymywania paczek (mieliśmy prawo do 2-ch miesięcznie od osób najbliższych, do 3 kg każda), czy zakazać organizowania zajęć kulturalno-oświatowych. Paczki z odzieżą, obuwiem czy lekami (za pozwoleniem komendanta) były przeszukiwane na świetlicy w obecności internowanego.

Najbardziej poruszające były z rzadka zaobserwowane przeze mnie widzenia kolegów z żonami i małymi dziećmi, które wprost nie mogły oderwać się od swoich tatusiów, odchodząc dopiero po głośnej rozrywającej serca świadkom sesji płaczu. Ale tą drogą otrzymywaliśmy gazetki podziemne i co ważniejsze małe radia, które pozwalały nam słuchać „Wolną Europę”, „Głos Ameryki” i inne stacje zachodnie. Pozwalało to na korektę obrazu polskiej rzeczywistości z więziennego radiowęzła, czy świetlicowej reżimowej TV. Innymi źródłami nowszych wiadomości byli nowi internowani, księża, przemycane grypsy, rodziny, lekarze, więźniowie.

W następnej części przejdę do omówienia słynnej pacyfikacji internowanych w ZK Kwidzyn z 14 sierpnia 1982 r., kiedy to państwowa milicja i oddziały straży więziennej, przeprowadziły brutalną pacyfikację,  swoistą masakrę internowanych. W wyniku tej akcji pobito ponad 80 internowanych, a blisko połowa z nich doznała ciężkich obrażeń. 

Jacek K. Matysiak                                                                                                             Kalifornia                                 

Do wczoraj pamięć o Wołyniu była „ruskim agentem”, od dziś PiS się „zatroszczył”!

10

PiS nagle przypomniał sobie o Wołyniu, a jeszcze nie tak dawno ktokolwiek wspomniał o tym ludobójstwie dokonanym przez Ukraińców na Polakach, zostawał „ruską onucą” i wpisywał się w „kremlowską narrację”. Pamiętam to doskonale, bo sam zostawałem „ruską onucą” co najmniej kilkanaście razy dziennie, dostąpiłem również takiego zaszczytu, że umieszczono mnie w paru gablotkach ministerialnych i telewizyjnych. Znana niepokorna poświęciła mojej skromnej osobie aż dwa materiały, ministerialni „fake hunterzy” zgłaszali wszystkie konta i kanały, jakie posiadam… Wtem! Patrz pan, już można mówić o Wołyniu i tak do końca nie wiadomo skąd ta zmiana?! Kto nie wie, ten nie wie, kto zna polityków w ogóle i polityków PiS w szczególności, ten doskonale wie, co za tą cudowną i błyskawiczną przemianą stoi.

Jesteśmy w tak zwanej „prekampanii”, jak mawiają eksperci od wymyślania nowych słów bez większego znaczenia, mówiąc po ludzku do wyborów został nieco ponad roki i w PiS już nikt nie śmie marzyć o większości konstytucyjnej, ale wszyscy się modlą, żeby się powtórzył rok 2015. Wówczas PiS zdobyło władzę tylko i wyłącznie dzięki ułamkom procentów, których zabrakło SLD i Korwinowi. Popularne hasło wyborcze: „każdy głos na wagę złota”, przestaje być tylko hasłem, wynik przy urnach może się rozstrzygnąć na takim samym poziomie, jaki znamy z przeszłości. Gdy społeczeństwo przestraszyło się „III Wojny Światowej”, do czego wydatnie przyczyniły się wszystkie partie i media, zaczął obowiązywać: jeden przekaz, jeden przyjaciel, jeden wróg. Nic, co się choćby na milimetr wychylało poza oficjalne stanowisko, narzucone w całej Polsce, nie miało prawa przetrwać i tak na parę miesięcy wyciszono Wołyń. Dziś sytuacja zmieniła się diametralnie, Polacy bardziej niż „wojny” boją się wizyt na stacjach benzynowych i widoku licznika z prądem albo gazem. Z Internetu zniknęły żarliwe dyskusje o bohaterach z „Wyspy węży”, a groteskowe próby utrzymania atmosfery opowieściami o kozach i czereśniach bojowych, wywołują naturalne wybuchy śmiechu.

Zbliżająca się kampania wyborcza i zmiana nastrojów społecznych, to bezpośrednia przyczyna „troski” PiS o pamięć historyczną. Po prawej stronie sceny politycznej, wbrew strategii Kaczyńskiego, znajdują się formacje bardziej na prawo od PiS i to one o Wołyniu nie zapominały, przynajmniej nie w takim stopniu, jak zapomniała partia rządząca. Chodzi o głosy! O nic więcej, tylko o głosy. Wielu Polaków nie jest w stanie uznać nowej wersji historii, która głosi, że Wołyń wymyśli „ruscy agenci”. Jedni znają prawdziwą historię, inni mieli lub jeszcze mają żyjących krewnych, którzy widzieli rzeź wołyńską na własne oczy. Trudno oszacować jak liczna grupa wyborców nigdy nie zapomni o Wołyniu, ale na pewno nie mówimy o promilach, tylko o kliku, jeśli nie kilkunastu procentach. Konfederacja i Solidarna Polska z pewnością nie poszły tak daleko z bezrefleksyjnym wsparciem wszystkiego, co związane z Ukrainą, jak zrobił to PiS i teraz te straty Kaczyński przy pomocy „niepokornych” próbuje nadrobić. W tym miejscu warto podkreślić, że wspomniane partie w początkowej fazie też nie bardzo się odróżniły od PiS, ale z czasem zmieniły podejście i zrobiły to wcześniej niż PiS, co wywołało alarm na Nowogrodzkiej.

Nie daję się nabierać na tę metamorfozę „patriotycznych” postaw, mamy do czynienia z prymitywną próbą używania Wołynia, jako pałki wyborczej do okładania politycznych przeciwników. PiS po prostu chce odebrać głosy konkurencji po prawej stronie i dlatego wysłał instrukcje do swoich posłów i „niepokornych”, jaką wersję historii należy w tej chwili propagować. Teoretycznie mogli przemilczeć Wołyń, ale czas temu nie sprzyja, ponieważ dokładnie dziś obchodzimy 79 rocznicę rzezi wołyńskiej. Na takie ryzyko PiS sobie nie mógł pozwolić, stąd też ta cyniczna „troska” o pamięć, co przy najbliższej okazji i zmianie tematu znów wróci na stare tory „przyjaźni polsko-ukraińskiej” i „ruskich agentów”. W jedno słowo polityków PiS i ich medialnego zaplecza nie wierzę, to tylko prymitywna polityczna gra i mam nadzieję, że zakończy się porażką.

Z przytupem i młodzieńczą werwą wraca „polityka ciepłej wody w kranie”

14

Wczoraj w Szczecinie odbyło się spotkanie młodzieży z Donaldem Tuskiem, dla przypomnienia politykiem 65-letnim. Średnia wieku tej młodzieży, która w większości pochodziła z partyjnego klucza, to jakieś 35 lat na moje oko, ale kto nie chciałby się poczuć młodo. Trochę nieszczęśliwy termin wybrał sobie lider PO na takie imprezy, bo teraz to młodzież ma wakacje i się wygrzewa na plażach, chodzi po górach albo po knajpach. Pewnie dlatego reprezentacja młodzieży była nieco wiekowa i partyjna, poza sezonem urlopowym młodzi ludzie zapewne tłoczyliby się tysiącami przed salą, gdzie ma przemawiać wybitny polski polityk. Dla humorystycznej równowagi trzeba dodać, że spotkania z młodzieżą w wydaniu Jarosława Kaczyńskiego wyglądają podobnie, chociaż mam wrażenie, że jednak dobór jest bardziej precyzyjny, a kryterium wieku zachowane. Tak, czy inaczej przemówił Donald Tusk do leciwej młodzieży, po czym odpowiadał na pytania.

Jakie konkretnie pytania i jakie odpowiedzi? Przeróżne, dla każdego coś miłego. Dla wierzących fajne kościoły, dla niewierzących świeckie państwom, dla młodych małżeństw talony, dla młodych partnerów małżeństwa. Benzyna lekko powyżej 5 złotych, węgiel prawie za darmo, do tego Polska liderem Europy, Donald Tusk królem, a PO mistrzem świata! Takie normalne „zwyciężymy”, które słyszeliśmy tysiąc razy w wykonaniu wszystkich partii i wszystkich liderów. Jednak w pewnym momencie nastąpiło pełne zaskoczenie! Na spotkanie wdarły się dwie minuty prawdy i od razu uspokajam, że o żaden cud nie chodzi, to nie Donald Tusk pierwszy raz w życiu pozwolił sobie na taką nieostrożność. Słowa prawdy padły z ust młodzieży, gdzieś tak po trzydziestce, czyli z zachowaniem średniej wieku. Dokładnie wybrzmiało to tak:

Mam nadzieję, że zabierzecie 500plus i 14 emeryturę, że przestaniemy dokładać te pieniądze. Za pana rządów nic nie dopłacaliście, a dawaliśmy sobie radę – uczciwą, normalną pracą. Chciałbym, żeby polityka ciepłej wody w kranie wróciła.

Akurat tego fragmentu nie oglądałem na żywo w związku z tym nie wiem, czy młodzież się przedstawiła, czy też nie, ale z dostępnego w Internecie nagrania wynika, że apel o powrót do polityki „ciepłej wody w kranie” był wyjątkowo namiętny. Emocje te po części podpowiadają czym się młodzież zajmuje. Stawiam, że jest urzędnikiem samorządowym, biznesmenem z dostępem do przetargów albo „sales manago w korpo”. Jest to o tyle istotne, że wybory, jak wiadomo, wygrywa się większością głosów, a coś mi się wydaje, że powyższy głos nie jest odosobniony wśród twardego elektoratu PO, jednak poza tym elektoratem wielu zwolenników swojej firmowej polityki Donald Tusk nie znajdzie. Przyglądając się uważnie tak zwanej mowie ciała, wywnioskowałem, że Donald Tusk nie bardzo wiedział, w którą stronę uciekać i w jaki sposób zareagować. Z jednej strony młodzież wystawiła piękną laurkę panu Donaldowi, z drugiej strony mleko się wylało i to jeszcze z etykietą 500+. Co robić? Jak to co?! Kłamać, jak zawsze, że nie podniesiemy podatków, po to, by je podnieść, nie zabierzemy 500+, po to, by je zabrać.

Przyznaję, że niełatwe zadanie ma Donald Tusk i cała Platforma Obywatelska, razem muszą jednocześnie okłamywać Polaków i mówić prawdę własnemu elektoratowi. Pan, który wyraził swoje oczekiwania jest przedstawicielem co najmniej 15% wyborców PO, co składa się na więcej niż połowę wyborców tej partii. W takiej kondycji, w jakiej partia „obywatelska” się znajduje, nie może sobie pozwolić na zrażenie najwierniejszych wyborców, ale problem polega na tym, że z podobnym przekazem poza te 15%, maksymalnie 30% nie wyjdą. Okoliczności polityczne zmuszają Donalda Tuska i jego partię do wielopiętrowego kłamania i dokładnie tak będzie wyglądała kampania największej partii opozycyjnej. Na wiecach będą kłamać, że dadzą wszystko i nie odbiorą nic, a w Internecie „młodzież” wypromuje politykę „ciepłej wody w kranie”. Zwyciężymy!

Chrustu już nie ma, nawet po nowych cenach!

18

Sporo się natłumaczyłem miastowym i dowcipnym, że z tym chrustem jest zupełnie inaczej niż się w Internecie wypisuje i wyśmiewa. Tak zwana gałęziówka to od zawsze było poszukiwane drewno, nie tylko opałowe, ale wykorzystywane do produkcji materiałów budowlanych, na przykład płyt wiórowych. Paradoks wypowiedzi rzecznika Dyrekcji Generalnej Lasów Państwowych Michała Gzowskiego, polega na tym, że to co niby było takie bardzo śmieszne, realnie przestało być dostępne. Z drewnem opałowym i kominkowym są tak duże problemy, że przynajmniej mój stały dostawca przestał przyjmować zlecenia. Po pierwsze drewna nie ma, po drugie jego cena jest co najmniej o 50% wyższa i absolutnie nic nie wskazuje, żeby było lepiej.

Ludzie najczęściej zostawiają sobie załatwianie spraw na ostatnią godzinę i chociaż rozsadek podpowiada, że drewno przeznaczone na opał, czy do kominka, powinno się zamawiać wiosną, to większość zamówień i prawdziwy ruch w interesie zaczyna się dopiero jesienią. Wniosek z tego wszystkiego płynie jeden, skoro drewna zabrakło w lipcu, to o jesieni można zapomnieć. Zdaję sobie sprawę, że podpieram się argumentem anegdotycznym, ale gdy słyszę, że mój dostawca zamówił 400 metrów sześciennych, a dostał 30 metrów, to przecież nie podejrzewam go o machnięcie ręką na taki duży interes. Zwyczajnie brakuje towaru, co się zawsze przekłada na cenę. Drzewo to nie rzepak, w kilka miesięcy nie urośnie i samo pozyskiwanie też nie jest tak proste jak młócenie. Gdy zaczęły się problemy z węglem ludzie rzucili się na „chrust” i zamiast rozwiązania jednego problemu pojawił się nowy. W tej chwili nie ma gdzie uciekać, czymkolwiek Polak ogrzewa dom, to w zimie i tak będzie płakał. Żarty się skończyły i żadnego zbierania nie będzie, bo i za pieniądze, zresztą nie małe, kupić się nie da. Nie chcę specjalnie nikogo straszyć, ale z tych informacji, które do mnie docierają i z własnych doświadczeń widzę, że idą chuda lata.

Dlaczego lata, nie rok? Z kryzysu nie wychodzi się przez rok i tym bardziej z dwóch kryzysów naraz wyjść się nie da w tak krótkim czasie. Obok problemów energetycznych mamy kanał na rynkach finansowych i tutaj bankierzy z pewnością też nie dadzą sobie wyrwać kolejnych łatwych zysków. Wprawdzie kolejki do kredytów z oczywistych względów prawie zniknęły, ale te raty, które pozostały do spłacenia pozwalają bankom na spory komfort, tak duży, że prawie w ogóle nie są zainteresowane lokatami. Morawiecki i całe PiS sprzedają Polakom toporną propagandę i zrzucają całą winę na Putina, jednak nie sposób nie zauważyć, że „nowy ład” ma charakter globalny i to kolejna zła wiadomość. Gdyby nawet nagle oświeciło rządzących, to i tak nie mają szans na naprawienie własnych błędów, które popełniali całymi seriami. Cudów nie będzie, za chwilę kampania ruszy całą parą i zamiast naprawiania zacznie się jeszcze większe psucie. PiS wygrywał wybory dzięki temu, że Polakom materialnie żyło się lepiej. Na Nowogrodzkiej mają pełną świadomość, jakie sztuczki działają, dlatego nie odpuszczą. Zobaczymy wiele odpalonych grillów i kiełbas wyborczych, które zaczną skwierczeć na ruszcie, a to kosztuje.

Starzy górale doskonale wiedzą, że jedyną receptą na inflację i pozostałe kryzysy jest odebranie ludziom pieniędzy, cała reszta. to tylko bajanie i oszukiwanie. Z racji wyborów w Polsce bieda pewnie się przesunie w czasie, z czego w ogóle nie należy się cieszyć. Przesuwanie w biedy w czasie skończy się dokładnie tak, jak „leczenie” kontuzji znieczuleniem. Gdy przestaną działać środki przeciwbólowe, prawie wszyscy poczujemy na własnej skórze, na co chorujemy i jak gorzkie jest prawdziwe lekarstwo. Na krajowy bałagan nałożyły się światowe „łady” i w takich warunkach w szybkim tempie będzie znikał nie tylko chrust, ale i wszystko, co da się do gara włożyć i jakoś przerzuć. Porzućcie nadzieję, że będzie tanio i bogato, jak księga pisze nadeszły chude lata i oby się tylko na siedmiu skończyło.

Wyjątkowo zabawna wyższa kultura i standardy demokracji

23

W ostatnim czasie nie ma się z czego śmiać, chyba że śmiech potraktować jako terapię i odreagowanie wszystkich zwalających się na głowę problemów. Na tym ponurym tle pojawił się naprawdę pyszny dowcip, który od wczoraj opowiadają media i politycy. Po dymisji premiera Wielkiej Brytanii Borisa Johnsona, natychmiast wylały się opinie, że to dowód na wysoką kulturę i jeszcze wyższe standardy brytyjskiej demokracji. Podobne bezrefleksyjne frazesy padają niemal zawsze, gdy tylko w Polsce pojawi się jakaś afera, to odpala się rytualne: „W cywilizowanym kraju za coś takiego polityk dawno podałby się do dymisji”. Odrębny kabaret to autorzy takich i jeszcze śmieszniejszych postulatów. Wczoraj na przykład odezwał się znany z prawdomówności Donald Tusk i wezwał swojego byłego doradcę do dymisji, na wzór standardów brytyjskich. Boki zrywać!

Pośmialiśmy się, a teraz przejdźmy o parę poziomów wyżej niż poziom, po którym poruszają się media z politykami i spójrzmy na fakty. Podstawowy fakt jest taki, że Borisa Johnsona do dymisji zmuszono i nie miało to nic wspólnego z honorowym, czy dżentelmeńskim podejściem do sprawy. Przeciwnie! Jeszcze dwa dni temu Boris Johnson oświadczył, że nie zrezygnuje, pomimo nacisków i rezygnacji ze stanowisk jego ministrów. Do dymisji doszło pod gigantycznym naporem politycznym ze strony partii konserwatywnej, czyli ludzi, których Boris Johnson był szefem. Pod tą presją połączyły się media i dopiero wówczas doszło do dymisji, ale warto też pamiętać od jakiego czasu presja trwała. Cofnijmy się do 30 listopada 2021 roku, gdy powstał pierwszy raport dotyczący przyjąć organizowanych przez gabinet Borisa Johnsona. Działo się to w czasie, gdy poddani królestwa byli pozamykani w domach i mieli zakaz spotykania się w większym gronie rodzinnym, nawet w okresie świątecznym. Partygate – tak nazwano te aferę i nie była to jedna prywatka, tylko seria imprez do rana, organizowanych od 2020 roku. W odpowiedzi na zarzuty Boris Johnson notorycznie kłamał, w końcu przyznał, że rzeczywiście imprezy były organizowane, ale on nie zdawał sobie sprawy z naruszenia prawa, które sam wprowadził.

Tak z grubsza wygląda wyższa kultura i standardy brytyjskiej demokracji, a dla ambitnych mam jeszcze małe uzupełnienie. Nie jest to pierwsza taka historia, gdy własne środowisko polityczne zagryza lidera i o ile Boris Johnson na to zasłużył, to już Margaret Thatcher niekoniecznie. Idealną puentą dla tego wątku jest przejęcie władzy przez Borisa Johnsona, który wcześniej wykończył i wysadził z fotela swoją koleżankę i szefową Theresę May. Mógłbym jeszcze długo pisać o wyższości zachodniej demokracji nad „naszą młodą demokracją”, ale wystarczy uzupełnić opowieść o jeszcze jeden przykład z innej, bo amerykańskiej beczki. Niejaki Bill Clinton nie tylko „palił, ale się nie zaciągał”, Clinton był tak zdolnym politykiem i na chłodno podchodzącym do spraw najwyższej wagi państwowej, że nie zauważył, gdy pewna Monika dokonała na nim “innych czynności”. Przez dwie kadencje nie zauważył i nigdy się do dymisji nie podał, pomimo oczywistego skandalu i kłamstwa. Mało tego, amerykański senat, komisje i inne instytucje przyklepały tę groteskową wersję wydarzeń niemal co do przecinka i dzięki temu kłamca mógł pozostać prezydentem USA. Pani Monika to jedna z wielu afer, była jeszcze pani Paula Johns i seria malwersacji finansowych, które zarzucono Clintonowi i jego żonie. Wszystko zostało zamiecione pod dywan, a żona Hillary zamknęła oczy na listę kochanek oraz inne fakty i wystartowała w wyborach prezydenckich.

Nie mam najlepszego zdania o polskich politykach i polskiej polityce, ale jestem niemal pewien, że u nas premier, czy prezydent po takiej serii wyczynów, jaką zaprezentował Clinton, co najmniej na drugą kadencję by się nie załapał. Wyższa kultura i standardy demokracji zostały wymyślone przez polityków i media, w rzeczywistości pod żadną szerokością geograficzną nic podobnego nie występuje. Polska nie jest ani gorsza, ani lepsza pod tym względem, można powiedzieć, że mieści się w średniej krajowej. Cała reszta jest tylko i wyłącznie specjalnością polityków wspomaganych przez media i nazywa się kłamstwem poplątanym z bredniami.

Środowisko dziennikarskie pokazuje, jak się robi medialną kiełbasę

17

Kiedyś chyba już publicznie wspominałem, że moja Stara była dziennikarką w pewnym radiu, w dodatku publicznym, czyli takim, do którego w teczce przynoszono świeżutkich redaktorów naczelnych, jak tylko zmieniła się opcja polityczna. Stara zatrudniła się jako studentka, takie młodzieńcze spełnianie marzeń i wytrzymała w tym „medium” jeszcze dwa lata po studiach, a przecież to jest wyjątkowo twardy materiał, w końcu przeżyła ze mną 21 lat. Rzuciła radio i zajęła się logopedią, głównie terapią dzieci niepełnosprawnych i sam nie wiem jak Ona to robi, bo siebie w tej roli kompletnie nie widzę. Za to ten przykład zmiany pracy doskonale pokazuje, jakim toksycznym środowiskiem są redakcje i tylko naiwni sądzą, że Newsweek Polska, obecnie na tapecie, stanowi jakiś wyjątek.

Niemal dzień w dzień słyszałem, co się w redakcji radia dzieje i mówiąc krótko nie jeden zaprawiony w bojach budowlaniec zarumieniłby się, gdyby usłyszał w jakiej formie i treści przebiegały kolegia redakcyjne. Mobbing? Żaden mobbing, po prostu gnojenie ludzi, syf i zgnilizna moralna, a ścieżka awansu wyznaczona cynizmem, bezwzględnością i wykańczaniem konkurencji. Stara była z boku tego towarzystwa, zajmowała się głównie medycyną i kulturą, dlatego miała status „obcej” i nie stanowiła żadnego zagrożenia dla „ambitnych”, jednak i tak nie wytrzymała. W tej samej redakcji pracowała moja koleżanka z liceum, która opowiadała dokładnie to samo, zanim poznałem Szanowną Starą. Nikt mnie nie przekona, że jakkolwiek redakcja z topu, ale i półkę niżej, funkcjonuje w inny niż toksyczny sposób. Osobiście widziałem w akcji znaną „niepokorną” i to jak w mojej obecności, bez żadnego skrępowania, wbijała w glebę swoich podwładnych. Atmosfera panująca w redakcjach przypomina „falę” w armii, masz być „twardy” i maszerować po materiały, które się sprzedadzą.

Dlatego wyjątkowo mnie śmieszy święte oburzenie „niepokornych” na mobbing w Newsweek Polska i od pierwszej sekundy uśmiałem się z „bohaterki” Renaty Kim. Zanim „bohaterka” się ujawniła napisałem, że to ten sam profil redaktorski, jaki prezentuje Lis i wielu innych. Długo na potwierdzenie faktów nie trzeba było czekać, ale znów odpowiem tym samym. Wszyscy opisujący wyczyny Kim w Newsweek Polska, to ta sama kategoria, po prostu nikt nie utrzyma się w takiej redakcji dłużej, jeśli nie ma identycznej mentalności zbudowanej na hipokryzji, cynizmie i bezwzględnym parciu do przodu. Pewnie wielu ludzi się zastanawia jak to możliwe, że znani redaktorzy przyłapani na poniewieraniu swoich podwładnych, z taką lekkością przechodzili w ton moralny i pełen wrażliwości, gdy w swoich programach i artykułach oburzali się na niegodne postawy polityków albo prezesów? W podręcznikach psychologii dokładnie opisane są te typy charakteru i jeśli tylko nie odsiadują kary łącznej, to właśnie robią kariery w mediach. Nikogo z tego towarzystwa nie zamierzam żałować i wyróżniać, chociaż jakaś gradacja na pewno istnieje, bo jednak Lis i Durczok, to najgorsi z najgorszych, natomiast Kim nie udało się do nich dołączyć pomimo poczynionych wysiłków.

Zaraz po politykach, a może nawet i przed politykami, znajdują się dziennikarze i nie należy popadać w niemądrą egzaltację opisującą skalę zjawiska. Nie, nie żadna większość jest przyzwoita, zdecydowana mniejszość, która wcześniej, czy później ucieka z redakcji albo znajduje sobie taką niszę, gdzie zdoła przetrwać. Ekipa z Newsweek Polska pokazała nawet nie czubek góry lodowej, tylko jakiś odłamek spadający z czubka po grubszej aferze. Proszę nie mieć żadnych złudzeń, tutaj nie ma i nie będzie pozytywnych bohaterów, wśród moralistów „niepokornych” też ich nie szukajcie. Za to warto zwrócić uwagę na coś innego, mianowicie hierarchię poniewierania. Skoro oni, „dziennikarze”, samych siebie traktują jak nieświeże powietrze, to pomyślcie chwilkę, jak traktują i co sądzą o swoich: widzach, słuchaczach, czytelnikach. Gdyby ktoś miał problemy z uruchomieniem wyobraźni, to odsyłam do publicznej wypowiedzi nikogo innego, tylko Lisa.

Zaufajcie, zaciśnijcie zęby i bądźcie optymistami!

17

Kto jest autorem tego apelu, nieco zmodyfikowanego, a raczej połączonego z dwóch wypowiedzi? Samo zaufajcie może być złudne, bo takie apele wygłaszają prawie wszyscy politycy, ale jak sobie przypomnimy weta dotyczące ustaw sądowniczych i poszukamy cytatów ze wczorajszego spotkania Andrzeja Dudy z mieszkańcami Lipska, to zagadka się natychmiast rozwiąże. W 2017 roku Andrzej Duda wszedł w ostry konflikt nie tylko ze Zbigniewem Ziobro, ale z całym PiS. Najbardziej głośnym skutkiem konfliktu, jednocześnie wywołującym kryzys polityczny w obozie „dobrej zmiany”, było zawetowanie ustaw sądowniczych, które z trudem przegłosował PiS. Wtedy na portalu Twitter z prezydenckiej klawiatury pada słynne słowo „zaufajcie”, skierowane bezpośrednio do jednego z zawiedzionych wyborców i pośrednio do wszystkich innych zawiedzionych.

„Zaufajcie” odnosiło się do samego Andrzeja Dudy i jego pomysłu na reformowanie sądownictwa. Jak wiemy ostatecznie PiS poszło na kompromis i powstały tak zwane ustawy prezydenckie. W pierwszej wersji ustawy te nie nadawały się do niczego i od razu poszły do kosza, w drugiej wersji PiS wprowadził całą serię poprawek i w końcu przegłosowano nową „reformę sądownictwa”. Teoretycznie „zaufajcie” zadziałało, ale na bardzo krótko i po interwencjach KE oraz orzeczeniach TSUE, ustawy kolejny raz zostały zmienione. Na tym jednak nie koniec, ponieważ parę dni temu KE ponownie zgłosiła zastrzeżenia do najnowszej wersji reformy i zagroziła blokadą wypłaty środków z KPO. Każdy sobie oceni, czy „zaufajcie” ma odzwierciedlenie w faktach, czy jest polityczną paplaniną, która rozmyła jedną z najważniejszych reform i wiele wskazuje na to, że nic z tej reformy nie wyjdzie, zwłaszcza, że Morawiecki nie chce za nią umierać. Od wczoraj mamy nowe „zaufajcie” uzupełnione o zaciskanie zębów i optymizm. Dokładnie słowa Andrzeja Dudy wypowiedziane do mieszkańców Lipska brzmią następująco: „Proszę, żebyście trochę zacisnęli zęby i byli optymistami”.

Nie wiem, jak inni odbierają te słowa, ale mnie to połączenie zaciśniętych zębów z optymizmem kojarzy się bardzo kiepsko. Pierwsza cześć zdania wyraźnie wskazuje, że Andrzej Duda nie ma złudzeń, co do aktualnej i przyszłej kondycji naszego kraju. On wie, że dobrze już było, a za chwilę przyjdzie bieda pełną gębą. W drugiej części odczytuję pobożne życzenie polityka, które wygląda mniej więcej tak: „Jak przyjdzie bieda nadal na nas głosujcie i ufajcie, bo to i tak mniejsza bieda niż byłaby za rządów opozycji”. Zadziała? Zależy gdzie! Na spotkaniu w Lipsku z „Klubem Gazety Polskiej” pewnie zadziała, ale już na Twitterze niekoniecznie. Kto raz zaufał i zobaczył, co się stało z reformą sądownictwa, to z zaciśniętymi zębami optymistą nie zostanie. Naturalnie mam na myśli tych Polaków, którzy myślą i wyciągają wnioski albo przynajmniej poczuli na własnej skórze, jak działają wszystkie „nowe łady”. O „nowym ładzie” wspomniałem nieprzypadkowo, ale w ścisłym związku z wypowiedzią prezydenta, który wszystkie kryzysy „wyjaśnił” pomorem i „wojną”. Padło też magiczne stwierdzenie, że nikt nie był w stanie tego przewidzieć, co rzeczywiście jest prawdą, ale to w jaki sposób z tymi „niespodziankami” władza sobie poradziła jest odrębną tragedią.

Andrzej Duda najwyraźniej uznał, że w grupie bezpieczniej i łatwiej rozmyć odpowiedzialność. Rząd PiS stoi na czele grupy odpowiedzialnej za biedę i tragedie, ale to prezydent kwitował wszystkie absurdy, jakie mu Morawiecki z Kaczyńskim na biurku kładli. Część Polaków stanowiących najbardziej fanatyczny elektorat PiS na pewno posłuchała apelu i zaufa w ciemno, choćby mieli jeść suchy chleb i popijać zimną wodą. Jeśli chodzi o demokratyczną większość, dzięki której zdobywa się władzę, to mam bardzo poważne wątpliwości. Wyborcze sukcesy PiS zawdzięcza dokładnie odwrotnym nastrojom społecznym. Polacy po raz pierwszy od 1989 roku nie musieli zaciskać zębów i dlatego głosowali na PiS. Utrata tego najważniejszego politycznego argumentu i liczenie na kolejną wygraną, to w mojej ocenie nadmierny optymizm, ale czas pokaże.

Korespondencja Michała D. z Julią P., to żadna afera

13

Ciężki czas dla publicystów i felietonistów, gdyby nie rekiny pożerające turystów w Egipcie, to nie byłoby co na pierwszą stronę serwisów wrzucić. Dlatego też trzeba się chwytać brzytwy i produkować takie nagłówki, które przyciągną uwagę widza, słuchacza lub czytelnika. Postarałem się dziś o taki nagłówek i liczę, że mniej wymagający się złapią, a inteligentni wybaczą ten prosty zabieg, chociaż w tytule zawarłem swoja pierwszą myśl i rzeczywistą ocenę sytuacji. Akurat w tej wymianie zdań pomiędzy rządowymi urzędnikami, gdzie jeden z nich deklaruje ustalanie terminów rozpraw z sędziami konstytucyjnymi, nie widzę żadnej afery. Owszem świat powinien być bardziej przyjazny uczciwy i moralny, ale za długo na tym świecie żyję, aby wierzyć, że kiedykolwiek w Polsce odbywało się to inaczej.

Proszę mnie dobrze zrozumieć, w żadnym wypadku nie pochwalam tych praktyk, zwłaszcza jako regularny uczestnik postępowań sądowych, ale po prostu w najmniejszym stopniu mnie to nie zaskakuje. Dokładnie w tym sensie nie widzę nowej afery, czyli czegoś zaskakującego i niespotykanego wcześniej. Moje stanowisko można uznać za niemoralne albo twardo trzymające się rzeczywistości, ale jak się dobrze rozejrzymy to 70% Polaków w ogóle nie ma pojęcia, że coś się wydarzyło, ewentualnie ma takie wydarzenia na końcu kręgosłupa. Reakcje społeczne w większości przypadków są przewidywalne, szczególnie tam, gdzie emocje same się nakręcają, jednak w niektórych okolicznościach nie dochodzi do zapłonu i wówczas mamy do czynienia ze zmokłym kapiszonem. Teoretycznie afera Dworczyka, bo tak trzeba o tym mówić i pisać, śmiejąc się jednocześnie z „ruskich agentów”, ma gigantyczny potencjał, ale w praktyce nie dzieje się nic. Gdyby ktoś nie zauważył, o co nie jest trudno, to Michał Dworczyk nadal pełni funkcję, którą pełnił, pomimo upływającego czasu i paru rekonstrukcji w rządzie. Ten jeden obrazek dobitnie pokazuje, że mamy do czynienia z kapiszonem nie z bombą i chciałbym się nad tym dłużej zastanowić.

Dlaczego ta sprawa nie zakończyła się w taki sposób dla PiS, jak nagrania ze znanej knajpy warszawskiej skończyły się dla PO. Na pierwszym miejscu wskazałbym frazeologię! Co konkretnie przez to rozumiem? Taśmy z „Sowy” dostarczyły polszczyźnie nowych związków frazeologicznych: „ch…, d… i kamieni k…”, „ośmiorniczki”, „mu…skość”. Minęło 10 lat i Polacy nadal pamiętają, a co więcej używają tych sformułowań w codziennych rozmowach. W tym miejscu przyznam się bez bicia, że z mejli Dworczyka nie zapamiętałem żadnej frazy, chociaż wielokrotnie te wiadomości czytałem i samym temat nie jest mi obcy. Czegoś tu zabrakło i tym czyś są „atrakcyjne dialogi”, które zapadają w pamięci przeciętnego odbiorcy. Na równi postawiłbym samą zawartość korespondencji, gdzie nie znajdziemy niczego poza standardowymi projektami marketingowymi. Urzędnicy państwowi, którzy się na swoich stanowiskach zajmują tworzeniem komunikatów dla obywateli, między sobą rozmawiają praktycznie tym samym bełkotliwym językiem. W dodatku wymiana korespondencji bardzo przypomina to, co słyszymy codziennie z ich ust i kto ma kapkę oleju w głowie nie traktuje tego poważnie.

Do afery potrzeba tego „czegoś” i niestety w aferze Dworczyka w tym zakresie mamy jeden wielki deficyt. Kolejne ujawnianie treści ze skrzynek pocztowych są coraz bardziej nudne, a dzieje się tak dlatego, że „ruscy agenci” z dużym prawdopodobieństwem wszystko co najlepsze wrzucili w eter na samym początku. Z tego powodu nie widzę większej szansy na rozpalenie emocji społecznych, co nie znaczy, że nie będą podejmowane takie próby. Pewnie pojawia się w TVN i GW „eksperci”, którzy zaczną mówić o upadku demokracji, zamachu na trójpodział władzy i pełzającym reżimie o zabarwieniu putinowskim. Kto i czy w ogóle będzie słuchał tych zgranych „wykładów”, to już inna kwestia i nie wychodząca poza dawno ustalony podział w ramach zwalczających się obozów politycznych. Mejle Dworczyka nie zbliżyły się na krok do „ośmiorniczek” PO i nic nie wskazuje na to, żeby się w tym obszarze cokolwiek zmieniło.

„Środowisko” wydało wyrok, po którym Lis już się nie podniesie

17

Parę tygodni temu parokrotnie pisałem o tej sprawie, odgadując co było przyczyną nagłego zwolnienia Lis i jaki będzie finał. Nieskromnie powiem, że się nie pomyliłem. Jeśli chodzi o samo zwolnienie to złożyło się na nie kilka elementów. „Styl” pracy Lisa nie robił na pracodawcach większego wrażenia i pewnie dalej pracownicy chowaliby się po kątach, gdyby nie inne ewidentne porażki Lisa. Niegdysiejszy „król” został żebrakiem, bo nie potrafił wypełnić swoich misji politycznych i dziennikarskich. Newsweek Polska nie został wiodącym tygodnikiem, czy jak to się zwykło mówić „liderem opinii”, natomiast na polu politycznym Lis przegrał wszystko i w dodatku oberwało mu się za fanatyzm, który wskazywano jako jedną z wielu przyczyn porażek PO. Krótko mówiąc dawna gwiazda się skończyła i z konia pociągowego stała się balastem. Mobbing był doskonałemu pretekstem, żeby się Lisa pozbyć, bo tutaj miał tyle za uszami, że nawet nie próbował się specjalnie bronić przed wypowiedzeniem umowy.

Wczoraj ostatecznie przypieczętowano wyrok! Z chwilą gdy Tomasz Sekielski, nowy naczelny Newsweek Polska „nie zamierza niczego zamiatać pod dywan”, a Renata Kim, była podwładna Lisa, oficjalnie oświadcza, że to ona składała zawiadomienia, sprawa jest zamknięta. Pierwsze reakcje i to z nie byle jakiej strony, bo „Gazety Wyborczej” również nie pozostawiają złudzeń i nawet Monika Olejnik z Jackiem Żakowskim będą musieli wycofać się ze swoich wcześniejszych nieprzemyślanych wypowiedzi. W podobnych przypadkach są dwie metody rozwiązywania problemów, jeśli mamy do czynienia z absolutnie nietykalnym, to następuje przemilczenie. Gdyby to nie zadziałało, wówczas uruchamia się cała armię „autorytetów”, które histerycznie bronią nietykalnego i jednocześnie atakują „mową nienawiści” wszystkich krytyków. Druga metoda to wyrok, czyli pozbycie się balastu i to właśnie się stało w przypadków Lisa, co więcej po wydaniu wyroku nie ma odwrotu. Lis narobił sobie tyle wrogów i skompromitował się w tylu miejscach, że już nikomu nie jest potrzebny. Prawdę mówiąc nie wiem, gdzie teraz może znaleźć robotę, skoro i TOK FM zatrzasnął przed nim drzwi.

Przez moment mówiło się, że Tusk wpisze Lisa na listę wyborczą, ale wydaje się to mało prawdopodobne, chociaż trzeba pamiętać, że Lis swoim fanatyzmem antypisowskim ma bardzo duże poparcie wśród takich samych wyborców PO. Problem polega jednak na tym, że musiałby mieć zupełnie inny status, mianowicie: „ofiara reżimu PiS”, tymczasem on ma status „stalkera”. Po drodze narobił sobie jeszcze wiele innych kłopotów i wrogów, głównie na lewej stronie politycznej. Plotki o komentowaniu koloru stanika koleżanki z redakcji połączone z „homofonicznymi” dowcipami, to już jest wystarczająco dużo, ale pamiętajmy, że Lis brutalnie pacyfikował „Lewicę”. Nie kto inny, tylko właśnie Lis stał na czele najbardziej oburzonych, którzy nazywali „Lewicę” przystawką PiS, gdy ta poprała ratyfikację Funduszu Odbudowy. Jak widać na załączonym zbiorze faktów, Lis nie ma żadnej drogi ewakuacyjnej i pozostaje mu założenie kanału na YouTube albo autorskiego portalu, co być może pozwoli na przeżycie od pierwszego do pierwszego, ale na pewno nie będzie hitem Internetu.

Nie zauważył Lis, że się starzeje i czasy się zmieniają. W redakcjach od zawsze była toksyczna atmosfera i to co się dzieje dzisiaj jest niczym, przy tym, co się działo w czasach debiutu Lisa. Starzy wyjadacze przyzwyczaili się do starych metod i zapomnieli, że te wszystkie ideologiczne rygory połączone z rytuałami są śmiertelnie niebezpieczne. Błąd polegał też w fałszywym przekonaniu, że Lis jest Michnikiem albo chociaż Moniką Olejnik. Jak widać nie jest, bo gdyby był to teraz „środowisko” polowałoby na Renatę Kim i pozostałych „frustratów”, tymczasem polowanie dotyczy wyłącznie Lisa. Klasyczny syndrom Ikara, chciał Lis podskoczyć wyżej czterech liter i boleśnie wylądował na bruku, z którego już się nie pozbiera.