9.8 C
Biskupin
piątek, 20 czerwca, 2025
Strona główna Blog Strona 19

Brytyjski konserwatyzm, to tylko mit, a rządzi popkultura najniższych lotów

18

Gdy się stawia taką radykalną tezę, to wypadałoby podać argumenty, nieprawdaż panie Matka Kurka? Czy ja wiem, nie sadzę, aby to była konieczność. W obliczu tego, co widać gołym okiem podawanie argumentów do tytułowej tezy wydaje się zbędną produkcją banałów, ale podejmę się tego jałowego zdania, z przyczyn formalnych i retorycznych. Obojętnie jak będziemy psioczyć i kwestionować, to Internet cięgle jest wskaźnikiem społecznych nastrojów i to potężnym wskaźnikiem. Po wczorajszym „PILNE”, które poniosło się przez cały świat, bardzo szybko nastąpiło przewartościowanie smutnej wiadomości o śmierci królowej Elżbiety II i od tego zacznę argumentowanie.

Na portalu Twitter pojawiły się dawno niewidziane trendy, a wśród nich „Diana” z ponad milionową liczbą wyświetleń oraz Meghan z mniej więcej połową liczby, którą uzyskała Diana. Łatwo się domyślić w czym rzecz i o kogo chodzi. Obie panie: Diana Spencer i Meghan Markle były w centrum uwagi zarówno królestwa, jak i świata, bo obie miały ostry konflikt z pałacem. O ile imię Meghan było przywoływane w rożnym kontekście i bardzo często pojawiały się negatywne opinie, to w przypadku Diany wskazywano na niewinną ofiarę intryg królewskich, co ostatecznie doprowadziło do jej śmierci. Mało mnie obchodzą miłosne perypetie, nawet w wydaniu królewskim, niemniej jednak przy całej prawdzie o romansie Karola, który rozpoczął cykl zdrad, uznawanie Diany za skromną i powściągliwą dziewczynę jest co najmniej groteskowe. Jej romanse nie mieściły się na palcach jednej reki i non stop dostarczały tematów plotkarskiej prasie, zresztą okoliczności śmierci również były ściśle związane ze słabością do mężczyzn, głównie bogatych mężczyzn. Mimo wszystko kult zrodzony wokół tej osoby nie raz przyćmił i wręcz upokorzył brytyjski konserwatyzm.

Przypomnę, że po śmierci Diany Elżbieta II bardzo długo obserwowała, jak poddani składają kwiaty przed pałacem i dopiero po licznych komentarzach krytycznych wywołanych brakiem reakcji, królowa zdecydowała się na wydanie oświadczenia i osobiste wizytę przy bramie. Paradoks polega na tym, że po śmierci królowej Diana znów stanęła do rywalizacji i niekoniecznie ją przegrała. Z czego się bierze ta siła? Bynajmniej nie z brytyjskiego konserwatyzmu, tylko z popkulturowej, nazwijmy to litościwie, infantylności. Bajka o fałszywym kopciuszku sprzedała się fantastycznie, do tego stopnia, że skądinąd aktorka Meghan Markle próbowała zagrać w drugim odcinku serialu. Udało się średnio, ale tylko dlatego, że to kiepska aktorka i fatalnie odegrała swoją rolę, natomiast życiowa rola Diany do dziś jest przedmiotem kultu niczym Marusia z „Czterech pancernych”. Sama Elżbieta II też przyczyniała się do porażki brytyjskiego konserwatyzmu. Nie ma przypadku w tym, że za jedno z ważniejszych momentów w jej panowaniu uznano założenie kapelusza.

Żart? Nic podobnego, niebieski kapelusz z żółtymi kwiatami symbolizującymi flagę Unii Europejskiej, znalazł się wczoraj na czołówkach wszystkich portali świata. Gest ten Elżbieta II wykonała przed referendum dotyczącym brexitu i trudno uznać protest królewski przeciw uniezależnieniu się królestwa od wpływów biurokracji brukselskiej, za konserwatywną politykę. Życie rodziny królewskiej stało się jednym wielkim tabloidem i tego argumentu nie podważy nikt, jeśli nie zamknie całej brytyjskiej prasy i Internetu. Mówienie o tym, że Buckingham Palace jest ostatnią ostoją tradycji i konserwatyzmu, to niestety mało śmieszny żart. Od co najmniej pół wieku Buckingham Palace był pierwowzorem dla Rodziny Kardashianów i tak samo jest w przestrzeni publicznej traktowany. Prawda jest taka, że mamy do czynienia z upadkiem konserwatyzmu i najdobitniej to widać nie w Wielkiej Brytanii, tylko w Watykanie, gdzie papież stał się celebrytą i bohaterem kolorowej prasy. Rządzi popkultura i to w mało ambitnym wydaniu, komu się chce może przytaczać tysiąc dowodów, że tak się dzieje, dla mnie to „oczywista oczywistość”.

Polityk we własnej obronie powie wszystko i niczego nie będzie się wstydził

8
OLSZTYN 19.08.2010 MINISTER ROZWOJU ROLNICTWA I WSI MAREK SAWICKI PODCZAS KONFERENCJI PRASOWEJ W OLSZTYNIE N/Z MAREK SAWICKI FOT. ADRIAN STARUS / NEWSPIX.PL --- Newspix.pl *** Local Caption *** www.newspix.pl mail us: info@newspix.pl call us: 0048 022 23 22 222 --- Polish Picture Agency by Axel Springer Poland

Zacznę jak Jerzy Owsiak! Nie wiem, nie pamiętam, nie przypominam sobie! A czego konkretnie sobie nie przypominam? Ile razy zaczynałem felieton od słów: „hitem Internetu stało się…”! Nie liczyłem, ale z pewnością trochę tego było i tym razem też będzie, bo hitem Internetu stała się wypowiedź Marka Sawickiego z PSL, niegdyś ministra, dziś jednego z posłów z olbrzymim stażem. Cóż takiego palnął pan Marek? Kto wie, ten wie, a kto nie wie to pewnie nie uwierzy dlatego zachęcam do samodzielnej weryfikacji, ponieważ autentycznie można osłupieć po tych słowach: „Jeśli natura przez miliony lat chowała węgiel gdzieś głęboko pod ziemią, to dlaczego człowiek uparł się, żeby tej naturze przeciwdziałać, występować przeciw niej?”.

Prawda, że robi wrażenie? Na mnie olbrzymie, choćby z tego względu, że natychmiast uruchomił mi się ciąg skojarzeń związany z ludzkim uporem. Natura na przykład stworzyła grawitację, tymczasem człowiek to dzieło sprofanował i zaczął latać samolotami. Natura dała człowiekowi nogi, a człowiek zgrzeszył pychą i wymyślił zaprzęgi konne, potem rower na końcu samochód. Natura ustaliła bieg rzek, człowiek zbudował tamy. Wreszcie, coś z działki pana Sawickiego, naturalne połoniny, łąki i ugory człowiek przeorał, posypał nawozami i zaczął obsiewać jednorodną roślinnością zbożową. Pan były minister i obecny poseł ze wszystkich tych grzechów i profanacji czerpie garściami, łącznie z węglem, na którym się z pewnością wychował, jeśli rzeczywiście ma wiejskie korzenie. Kpić z takich słów można w nieskończoność i bez większego ryzyka, że się popełni jakieś większe nadużycie, ale chciałbym się też poważnie nad tym wszystkim zastanowić i spojrzeć na kwestię politycznych wypowiedzi z odpowiedniej perspektywy. Warto wiedzieć w jakim kontekście padły te kuriozalne słowa, a jest nim przygoda innego polityka i obecnego lidera PSL Władysława Kosiniaka-Kamysza.

Pan Władek postanowił zabrać głos w sprawie polskich kopalń i problemów z węglem, ale szybko się okazało, że to jeden z bardziej chybionych pomysłów szefa PSL. W trakcie konferencji zebrał potężne baty od górników, którzy mu wypomnieli, co się działo z kopalniami za czasów rządów PSL. Kosiniak-Kamysz nie potrafił się przed tym bronić i zaczął w infantylny sposób uciekać od istoty sprawy w stronę „ale to PiS”. W odpowiedzi usłyszał od górnika, że PiS też ma swoje za uszami, o czym wiele razy mówił i na takie sztuczki na nabierze. Sawicki dokładnie do tej sytuacji się odnosił i wypadł jeszcze gorzej od swojego szefa, opowiadając jakieś nieprawdopodobne brednie o uszanowaniu decyzji natury i to jest jedyna przyczyna całego cyrku. Nikomu nie muszę tłumaczyć, że gdyby podobne słowa wypowiedział Kaczyński, to Sawicki byłby jednym z pierwszych kpiących. Tak się nieszczęśliwie dla PSL złożyło, że próbując pogrzebać PiS sami na węglu polegli i to od samobójczej serii. Tak to z politykami bywa, że zamiast dokonać jakiejś refleksji dalej brną w ślepą uliczkę, gdzie odbiją się od ludzkiego śmiechu.

Polityk powie każdą bzdurę, byle ratować własne cztery litery, na szczęście zazwyczaj robi to wyjątkowo topornie, co dostarcza rozrywki wyborcom. Niestety te wygłupy mają swoją cenę i to niemałą. Płacimy za kolejne rządy partyjniackie, które zajmują się przede wszystkim sobą i konkurencją polityczną. Oczywiście ciężar odpowiedzialności rozkłada się różnie, bo przy wszystkich zarzutach do PiS, nie da się tego postawić na równi z „prywatyzacją” za rządów PSL, SLD, AWS, PO, ale gdy w grę wchodzi partyjny interes, to wszyscy są wstanie przekroczyć każdą granicę. Ma Sawicki skarby natury schowane pod ziemią, ma Bieńkowska „taki klimat”, ma Morawiecki „putinflację”. Zawsze i wszędzie znajdą jakieś usprawiedliwienia dla swojej nieudolności, zaniedbań i wreszcie działania na szkodę Polski i Polaków z pełną premedytacją. I pod tym względem akurat politycy różnią się tylko partyjnymi szyldami legitymacjami. Długo nie trzeba będzie czekać, żeby usłyszeć z ust PO, czy PiS, coś co będzie równie „mądre” albo jeszcze „mądrzejsze” od wypowiedzi Sawickiego.

Wszystko się pozmieniało – przy niskiej frekwencji wyborczej PiS straci władzę

22

W ogóle nie jest mi przykro ani z powodu postawionej diagnozy, ani z powodu stanowiska rozmaitych ekspertów, którzy zawsze bronią swoich fałszywych tez, choćby rzeczywistość krzyczała, że wszystko wygląda inaczej. Kiedyś pokusiłem się o taką większą analizę, gdzie pokazałem jak bardzo topornie są analizowane wyniki wyborów z podziałem na województwa. Prosty zabieg z mapą wyborczą malowaną na czerwono i niebiesko, pokazywał, że PiS poza Podkarpaciem i Podhalem nie ma czego szukać i nawet na Podlasiu dostaje baty.

Wystarczyło wejść nieco głębiej, do tak zwanej Polski powiatowej i gminnej, aby zobaczyć na czym polega manipulacja. Owszem PiS przegrywało, ale po pierwsze niewielką liczbą głosów, a po drugie były to głosy głównie z dużych miast. Na poziomie gmin i powiatów PiS uzyskiwało lepsze wyniki od PO albo w najgorszym razie przegrywało minimalnie. Po zdemaskowaniu tej socjologicznej i statystycznej niedorzeczności nic się nie zmieniło. Mapę wyborczą ciętą siekierą wojewódzką nadal pokazywano we wszystkich mediach i dopiero w 2015 roku nastąpiło wielkie zdziwienie ekspertów. Nieco inaczej wygląda sprawa z frekwencją, tutaj rzeczywiście było tak, że przez wiele lat niska frekwencja wyborcza działała na niekorzyść PiS, jednak te uwarunkowania całkowicie się zmieniły, czy jak kto woli, zmienił się wektor frekwencyjny. Pokazały to wszystkie wybory po 2015 roku, łącznie z wyborami do Parlamentu Europejskiego, w których PiS zawsze wypadał najgorzej, ale najbardziej dobitnie było to widać w wyborach prezydenckich. Polska od lat nie widziała frekwencji powyżej 70%, w wyborach prezydenckich 2019 roku taką frekwencję zobaczyła i w pojedynku Duda reszta świata, wygrał ten pierwszy.

Dlaczego tak się stało, że frekwencja zaczęła działać na korzyść PiS? Odpowiedź nie jest szczególnie skomplikowana i zaskakująca – działał efekt rozbudowanych programów socjalnych. Polacy szli do urn, bo po prostu żyło im się lepiej, czuli to w portfelach, jak mówią mądre głowy występujące w mediach. Bronili 500+, trzynastych emerytur, no i w ogóle sytuacja ekonomiczna do 2020 roku była najlepsza w dziejach III RP. Było o co się bić przy urnach, zwłaszcza w sytuacji, gdy PiS i telewizja Kurskiego non stop straszyli, skądinąd słusznie, że PO zabierze wszystko. Ba! Sama Po i jej zaplecze celebrycko-medialne mówiło wprost, że pracują na nierobów i pijaków głosujących na PiS, dlatego to się musi skończyć po przejęciu władzy. PiS miał prostą robotę propagandową do wykonania i wydatną pomoc ze strony największej partii opozycyjnej. W rzecz w tym, że jedno i drugie się zmieniło, Tusk zaczyna obiecywać benzynę po 5 złotych i pensję dla nauczycieli gdzieś tak w okolicy 7000 zł netto. Z kolei beneficjenci 500+ i trzynastej emerytury płacą takie rachunki za gaz, węgiel, prąd i paliwo, że dostają drgawek po zapewnieniach jak to żyje im się lepiej. Żyło się!

Dziś prawie wszystkie badania sondażowe pokazują odwrotną tendencję, im mniejsza frekwencja, tym mniejsza przewaga PiS nad PO. I chociaż do sondaży zawsze i wszędzie trzeba podchodzić z dużym dystansem, to akurat wskaźnik frekwencyjny całkowicie koresponduje z logiką procesu wyborczego. Ogromna grupa społeczna nie tylko nie ma się już o co bić, ale za zaistniałą sytuację gospodarczą kraju obwinia władzę. Rozpaczliwa próba przeniesienia odpowiedzialności na Putina, przy pomocy propagandowego neologizmu „putinflacja”, kompletnie się nie powiodła. Do tego stopnia był to ślepy strzał, że w ostatnim czasie Morawiecki i reszta polityków PiS przestała się tym neologizmem posługiwać. Największym problemem PiS jest dziś frekwencja wyborcza, bo nic tak nie pokazuje ilu Polaków straciło wiarę w to, że jest i będzie dobrze, jak deklarowana absencja w wyborach. Obecne badania pokazują, że próg 50% jest praktycznie poza zasięgiem i jeśli tak rzeczywiście będzie, to PiS z trzecią kadencją się pożegna.

Kwota reparacji wojennych jest wyższa niż 850 miliardów dolarów

47

Arkadiusz Mularczyk liczył przez dwie kadencje i w końcu doliczył się „kwoty około”. Jak widać po samym tytule żartów nie ma, a gdy jeszcze dodam, że chodzi o mityczne reparacje od Niemiec, to już w ogóle robi się bardzo poważnie. Czy aby na pewno? Niestety nie, jest to jeden z tych tematów, który rzeczywiście był bardzo poważny, ale do czasu politycznego zaangażowania partii rządzącej PiS. O tym, że żadnych reparacji od Niemiec nie uzyskamy wiedzą w PiS wszyscy, zaczynając od Jarosława Kaczyńskiego, przez Mularczyka, który 7 lat kalkulował ile powinniśmy dostać, kończąc na Marku Suskim. I chociaż każdy rozsądny człowiek wie, że mamy do czynienia z grą polityczną, to trzeba to bez końca nazywać po imieniu, ponieważ kłamstwa z przestrzeni publicznej muszą być eliminowane lub przynajmniej piętnowane.

PiS się bawi polską historią i to tą najbardziej tragiczną, przecież mówimy o milionach ofiar i całych miastach obróconych w perzynę. Mówimy o poległych żołnierzach i pomordowanych cywilach, na ulicach, żywcem spalonych w stodołach i zagazowanych w obozach. Sięganie po tę świętość po to, żeby sobie dodać punktów wyborczych, co zresztą i tak się nie stanie, jest czymś wyjątkowo obrzydliwym i cynicznym. Mam pełne prawo do tej opinii co najmniej z dwóch powodów. Po pierwsze i w przeciwieństwie do polityków opozycyjnych zawsze uważałem, że reparacje dla Polski są czymś oczywistym i fakt, że żaden polski rząd nie miał odwagi się tym zająć, to kolejna tragedia. Po drugie, gdy PiS się tym zajął na początku pierwszej kadencji, w dobrej wierze wspierałem i ze wszystkich sił apelowałem o wsparcie. Dziś żal na to wszystko patrzeć i nie ma czego wspierać, ani też do kogo apelować. Reparacje to kolejne „wstajemy z kolan”. Politycy PiS pogadają sobie na spotkaniach wyborczych o abstrakcyjnych kwotach i przede wszystkim abstrakcyjnych wysiłkach rządu, potem skasują karty wyborcze i jeśli jakimś cudem utrzymają władzę sprawa znów ucichnie do czasu następnej kampanii.

W tych warunkach, które mamy wręcz warto się zastanowić, czy skandaliczne wypowiedzi byłych ministrów spraw zagranicznych: Sikorskiego i Schetyny, nie są bardziej uczciwe, niż to, co robią politycy „dobrej zmiany”. Sikorski z Schetyną zdecydowanie występują przeciw polskiemu interesowi narodowemu, ich tezy o „rozliczeniu Niemiec z przeszłością”, to zwyczajne kłamstwa, ale przynajmniej nie pozostawiają złudzeń, że Polska jest w stanie cokolwiek od Niemców uzyskać. Reparacje od Niemiec były możliwe, jednak wymagało to gigantycznej pracy i konsekwencji przez wiele lat, tymczasem PiS przez wiele lat uprawiał polityczny teatr wyłącznie na wewnętrzne potrzeby polityczne. W Niemczech żaden poważny polityk i partia i nie traktowali wypowiedzi Kaczyńskiego i Morawieckiego inaczej niż śmiechem albo machaniem ręką. Każda procedura w międzynarodowym prawie jest skomplikowana i ciągnie się latami, w tym przypadku sprawa jest wyjątkowo skomplikowana i chodzi o gigantyczną kwotę, co oznacza, że należało zatrudnić najwyższej klasy fachowców z najdroższych światowych kancelarii, a nie posła Mularczyka.

Gdyby nawet Polsce nie udało się uzyskać reparacji, to przynajmniej wysiłki prawne, poparte konkretami, pozwalałby nam prowadzić skuteczną politykę i negocjacje z Niemcami w innych obszarach. Nic podobnego się nie stało i już się nie stanie, temat został całkowicie rozmyty i ostatecznie zamęczony. I te zniszczenia, jakich dokonał PiS, są nie do odrobienia. Choćby jakakolwiek inna ekipa rządząca wyrażała polityczną wolę i odwagę, aby się tym z pełną powagą zająć, to na zgliszczach pozostawionych przez PiS niczego nie uzyska. Kaczyński popełnił wiele politycznych błędów, większość z nich w ostatnich dwóch latach, ale ten błąd jest grzechem szczególnym, bo ociera się o profanację i kupczenie pamięcią historyczną. Nie da się tego spokojnie słuchać i spokojnie na to patrzeć, natomiast trzeba o tej kampanijnej propagandzie mówić całą prawdę i tylko prawdę.

Niemcy i Francja przeciw zakazowi podróżowania Rosjan po krajach UE

25

Pewnej tradycji staje się zadość i kolejny raz dwa kraje: Niemcy i Francja pokazują, że: „Unia to my”. Część państw, głównie z Europy Wschodniej i Skandynawii, wielokrotnie domagało się zamknięcia granic dla rosyjskich turystów, dokładnie chodzi o wstrzymanie wydawania wiz turystycznych i na słowo „turystycznych” zwracam szczególną uwagę. O ile w większości przypadków działania dominujących w UE Niemiec i Francji służą wyłącznie ich interesom, o tyle w tym przypadku sprawa jest bardziej skomplikowana. Na pewno nie ulega wątpliwości, że za torpedowaniem postulatów innych państw kryje się biznes, chociażby turystyczny, z czego szczególnie Francja żyje. Złożoność problemu polega jednak na tym, że izolacja, tak zwanych „zwykłych Rosjan”, niekoniecznie prowadzi do czegoś dobrego.

Czasy mamy nowoczesne, jest Internet, zupełnie inny podział geopolityczny, w którym Chiny stały się mocarstwem, ale mimo wszystko w Krakach Europy Wschodniej nadal obowiązuje mechanizm społeczny objawiający się zachwytem nad zachodnim stylem życia. Istnieje wiele diagnoz dotyczących tego, co się wydarzyło w Polsce w i po 1980 roku. Jedni twierdzą, że ta pokojowa rewolucja jest zasługą wybitnego lidera Lecha Wałęsy, inni, że to papież Jan Paweł II natchnął Polaków, a jeszcze inni mówią o aluminiowych witrynach w Berlinie Zachodnim. Tak naprawdę to już pod koniec lat siedemdziesiątych wielu Polaków wyjeżdżało do „krajów imperialistycznych”, no i też Zachód, za sprawą polityki Gierka, przyjeżdżał do nas. Ludzie w Polsce zaczynali się zachłystywać kulturą Zachodu, co jak wiemy dziś nie do końca wiąże się pozytywnymi skutkami. Wcześniej byliśmy szczelnie zamknięci za żelazną kurtyną i jeśli ktoś widział, jak się żyje poza socjalizmem, to głównie na amerykańskich filmach, które dozowano dość ostrożnie. Niczego nie ujmując Papieżowi i spuszczając litościwą kurtynę milczenia przy Wałęsie, trzeba przyznać, że kontakt Zachodem, bezpośredni i pośredni za pomocą ABBY, czy puszki znanego napoju amerykańskiego, to był jeden z ważniejszych elementów składających się na nowe aspiracja Polaków, co zaowocowało protestami i powołaniem „Solidarności”.

Zachowując zdrowy rozsądek i odpowiednie proporcje, z uwzględnienie innych uwarunkowań, wypada zauważyć, że izolacja „zwykłych Rosjan” wywoła zgoła odmienne reakcje społeczne, niż te w Polsce. Prosty mechanizm psychologiczny sprawi, że Putin urośnie do roli jeszcze większego znawcy, a Rosja do jedynego sprawiedliwego kraju na świecie, który przez niesprawiedliwy świat jest gnębiona. Powstała taka dziwna i niespotykana dotąd tendencja na masowe poniżanie wszystkich Rosjan, zgodnie z nową doktryną, że to wszyscy Rosjanie są winni tego, co się dzieje na Ukrainie. Dla przypomnienia, na świecie żyje około 150 milionów Rosjan i choćby z powodu tej skali nie jest możliwe, żeby wszyscy kochali Putina i chcieli z sąsiadami wchodzić w konflikty zbrojne. Stosowanie odpowiedzialności zbiorowej w wyjątkowych sytuacjach ma uzasadnienie, powstaje jednak pytanie, czy z taką sytuacją mamy do czynienia? Dziś można się narazić na wiele nieprzyjemności, gdy się zwraca uwagę na najbardziej oczywiste, ale niepoprawne politycznie zjawiska, ale przełamując tę cenzurę powiem wprost, że tym razem cześć racji jest po stronie Niemiec i Francji.

Przeciętna Tatiana i Sasza podróżujący po świecie i przyglądający się temu, jak bardzo ten świat się różni od Rosji, to zdecydowanie mniej niebezpieczni ludzie, niż odizolowani i napędzani agresywną propagandą Rosjanie, którzy poza obrzeża Moskwy, czy Petersburga się nie wychylają. Natomiast jeśli się komuś wydaje, że poniżeniem i izolacją Rosjan uda się wywołać rewolucję, czy inny bunt przeciw Putinowi, to jest więcej niż naiwny i kompletnie nie zna ani historii, ani specyficznych realiów tego kraju. Każde racjonalne działanie polityczne powinno być nastawione na zyski, a gdzie to niemożliwe, to chociaż na ograniczanie strat. Przy zamknięciu granic dla „zwykłych Rosjan” zysków nie ma żadnych, a straty są nieprzewidywalne.

Egzekutywa wydała dyrektywę i dyrektor wszczął produkcję

17

Poszukiwania jakichkolwiek oryginalności w ostatnich działaniach rządu Mateusza Morawieckiego i samego premiera, jest zajęciem kompletnie jałowym, po prostu nie ma w tym najmniejszego sensu. Z kolei porównanie tego, co się dzieje, do realnego socjalizmu nie jest żadnym nadużyciem, czy paralelą, ale faktem i to oczywistym. Parę dni temu dwie duże firmy produkujące głównie nawozy sztuczne, podjęły dramatyczną, niemniej zgodną z rynkowymi realiami decyzję, o wstrzymaniu produkcji. Powody tej decyzji nie stanowią żadnej tajemnicy, zwłaszcza, że Anwil i Azoty Kędzierzyn jasno je sprecyzowały. Chodzi o ceny gazu i pełne magazyny nawozów, co rzecz jasna jest ze sobą ściśle powiązane. Producenci całkowicie uzależnieni od dostaw gazu kupują to paliwo po abstrakcyjnych cenach i tym samym windują ceny nawozów.

W Internecie można znaleźć rozmaite zestawienia i porównania, jeśli nawet część z nich jest przesadą na poziomie było po 800 zł, a jest po 4000 zł za tonę, to praktycznie nikt nie podważa tego, że ceny nawozów poszły ostro w górę. Naturalną konsekwencją jest ograniczony popyt, rolnicy od lat żyli na skraju opłacalności produkcji i doskonale potrafią policzyć każdy grosz. Wiadomo, że „jak nie posmarujesz, to nie pojedziesz”, ale gdy smar kosztuje więcej niż koła i osie, to interes jest żaden. Mniejsza ilość nawozu oznacza mniejsze plony, jednak wielu rolników uznaję tę stratę za bardziej korzystną, niż niemal dosłowne wyrzucanie pieniędzy w błoto, bo przy tych cenach nawozów tak to wygląda. No i nagle nastąpiła zmiana frontu w bardzo tradycyjnym schemacie. W TVN i GW rozpętano aferę, że idzie głód, PiS przez pierwsze dni wyśmiewał te zarzuty, skądinąd słusznie, w końcu aż tak tragicznie jeszcze nie jest, ale sprawa nie przycichła i wtedy znaleziono cudowne rozwiązanie. Egzekutywa na Nowogrodzkiej podjęła uchwałę, że Obajtek ma nakazać wznowienie produkcji. Po co i za co? Nieistotne, cel jest jeden, w mediach ma nastąpić cisza, a w kraju socjalistyczny dobrobyt.

W całym tym groteskowym zamieszaniu trudno się połapać i to na podstawowym poziomie. Jak rozumieć „pełne magazyny” połączone z brakiem dwutlenku węgla i suchego lodu? Przecież średnio rozgarnięty biznesmen wie, że produkuje się to, czego rynek szuka i nie zapycha magazynów towarem niezbywalnym. Wniosek? Raczej dość prosty, odpuszczamy sobie nawozy, do czasu opróżnienia magazynów lub zmiany cen gazu i produkujemy komponenty dla przemysłu spożywczego i motoryzacyjnego, skoro wszyscy się o nie upominają, pomimo wyższej ceny! Nie da się, tak się nie da w warunkach gospodarki centralnie planowanej, gdzie polityczne decyzje muszą popadać w gigantomanię i robić wrażenie na klasie pracującej miast i wsi. Kto ma swoje lata i pamięta, jak to wyglądało w PRL-owskim oryginale, ten doskonale zdaje sobie sprawę, że do wszystkiego trzeba będzie dopłacić i żaden problem w ten sposób nie zostanie rozwiązany. Oddzielny skecz socjalistyczny zawiera się w jeszcze innym fakcie, otóż produkcję wznawia Anwil, ale Azoty Kędzierzyn już nie, przynajmniej żadna decyzja do tej pory nie zapadła.

Praprzyczyna chaosu, czy raczej początku chaosu, bo najgorsze dopiero przed nami, jest jedna. Na przełomie marca i kwietnia Morawiecki i cały PiS w patriotycznym uniesieniu zerwali kontrakty na dostawy „krwawego gazu i węgla”. Przez jakiś czas Orlen importował jeszcze „krwawą ropę”, ale i tutaj wygrał „patriotyzm”. W sumie szlachetne pobudki, jednak za gigantyczną cenę narażania 38 milionów Polaków, plus 4 milionów uchodźców na ciemność, głód, chłód i ubóstwo, czyli powrót do realnego socjalizmu. Nie potrafię na to wszystko patrzeć spokojnie i gdybym jeszcze na własne oczy nie widział PRL-u, może wykrzesałabym z siebie iskierkę nadziei, że wszystko będzie dobrze. Na pewno nie będzie i najgorsze dopiero przed nami.

Kaczyński jest mocniejszy od Tuska, ale PO jest w lepszej sytuacji niż PiS

10

Zacznę niepozornie, od Campus Polska Przyszłości, impreza teoretycznie robi za antyPiS, praktycznie za grillowanie Tuska. Nie wiem, ale się wypowiem! Zaledwie parę informacji do mnie dotarło, nie znam wokandy tego wiekopomnego przedsięwzięcia, ale jedno wiem na pewno – Tusk tam nie istnieje. Być może to, co piszę za chwilę w sensie formalnym będzie nieaktualne, ale to nie ma większego znaczenia. Nawet jeśli Tusk się tam pojawi i od początku był na liście, to trzeba zwrócić szczególną uwagę na „listę”, czyli mnóstwo pozycji i na jednej z nich „rycerz dosiadający białego konia”. Rzecz karygodna, rzecz niedopuszczalna i kompletnie niepodobna do Tuska, który zawsze i wszędzie chce być królem balu. Jeśli do tego dodam nazwisko Hołownia, to Tusk niknie w oczach jeszcze bardziej.

W PO nie od dziś mówi się o zmianie pokoleniowej, co oprócz modernizacji rolnictwa i komputeryzacji szkół, jest tematem dyżurnym we wszystkich partiach. W czasie gdy Tusk hamletyzował i nie chciał opuścić ciepłej posadki w UE, Trzaskowski próbował przejąć inicjatywę, ale przegrana w wyborach prezydenckich sprawiła, że trochę mu entuzjazm oklapł. Wtedy do gry, bardziej nie chcąc niż chcąc, wrócił Donald Tusk i niemal od samego początku było jasne, że to jest ten sam Tusk, który nijak nie przystaje do nowych okoliczności. Mówiąc brutalnie na samym prowokowaniu Kaczyńskiego i to w takim najbardziej topornym stylu, słupków sondażowych podnieść się nie da. Problem natomiast tkwi w tym, że Tusk nic poza rzucaniem „dowcipami” o PiS i Kaczyńskim robić nie potrafi. Uczciwie przyznaję, że podjął rozpaczliwe próby uzupełnienia kompetencji, na przykład obiecał benzynę poniżej sześciu złotych, jeśli wygra wybory. Na ile ta desperacja pomogła, a na ile zaszkodziła Tuskowi, to już każdy wyborca sobie indywidualnie oceni. Istotne jest coś innego, mianowicie uśredniona pozycja Donalda Tuska, który w najlepszym czasie miał pozycję niepodważalną.

Bez specjalnych komplikacji i dyplomacji można powiedzieć, że dziś nie byłoby żadnej katastrofy politycznej, gdyby z dnia nad dzień Trzaskowski z Hołownią zostali nowymi „liderami opozycji”. Tak ze dwa dni poczytalibyśmy i wysłuchali żarliwych analiz rozmaitych mądrych głów i potem życie zaczęłoby się toczyć własnym torem. Paradoksalnie jest to dużo korzystniejsza sytuacja dla PO, nie to w jakim położeniu znajduje się PiS. W tym przypadku sprawa jest zerojedynkowa, nagłe odejście Kaczyńskiego, oznaczałoby co najmniej jeden wielki chaos w PiS, jeśli nie serię podziałów w tej formacji. Z czego to wynika? Z bardzo prostego faktu, otóż Kaczyński przy wszystkich wadach i kryzysach ciągle zachował status „rycerza na białym koniu”, co w wersji PiS-u ma nieco inne brzmienie zawarte w jednym słowie – Naczelnik. Zmienił się układ sił na linii liderów partyjnych i całych partii, w pierwszej kategorii zdecydowanie wygrywa Kaczyński, ale w drugiej to PO ma bardzo dużą przewagę nad PiS. I jeszcze jeden bardzo ważny argument przemawia na rzecz PO. Jaki? Oni przez to już przechodzili, zmienili lidera z Tuska na Schetynę i przetrwali bardzo ciężki czas, co więcej zachowali pozycję największej partii opozycyjnej.

Czy PiS udałoby się bez Kaczyńskiego utrzymać partię w jedności? Gdyby to się odbyło przy pomocy namaszczenia nowego lidera i jasnego polecenia Naczelnika, że od dziś mamcie go słuchać, jak mnie, to szansa na utrzymania partii w ryzach istnieje. Tyle tylko, że Kaczyński musiałby zachować pozycję „honorowego prezesa” i ciągle mieć wpływ na to, co się w PiS dzieje, a nowym liderem na pewno nie może być Morawiecki. Każdy inny scenariusz oznacza jedną wielką wojnę w PiS, a o utrzymaniu tak zwanej „Zjednoczonej Prawicy” w ogóle nie ma mowy. Wymiana Tuska na Trzaskowskiego, do której zostanie podłączony TVN i cała reszta „intelektualnego zaplecza” nie wyrządziłaby PO żadnej krzywdy. Wymiana, szczególnie niespodziewana, Kaczyńskiego na kogokolwiek, uruchamia lawinę konfliktów i podziałów. Pewnie w jakiejś formie PiS by przetrwał, bo ma potężny kapitał w postaci 20% fanatycznego elektoratu, ale zdolności do utrzymania, czy przejęcia władzy nie miałby żadnej.

Mamy 110% zmagazynowanego gazu i dlatego Grupa Azoty wstrzymuje produkcję nawozów

27

Staram się ze wszystkim sił i coś mi nie wychodzi, ale to strasznie nie wychodzi. Ponieważ jestem niezwykle skromnym Piotrkiem, zdającym sobie sprawę z własnych słabości, to wychodzę z założenia, że to pan premier Morawiecki i partia rządząca są mądrzy, natomiast obywatele, w tym jeden Piotrek, zdecydowanie odstają od tego poziomu. W związku z powyższym proszę o wsparcie i wyjaśnienie, w jaki sposób połączyć następujące informacje. Od wielu miesięcy jesteśmy przez premiera Mateusza Morawieckiego i cały pion propagandowy zapewniani, że Polska zgromadziła gazu ponad własne potrzeby. Już na początku było bardzo optymistycznie, bo wypełniliśmy magazyny w dziewięćdziesięciu procentach, ale o ostatnim mieliśmy przekroczyć sto procent. Pojęcia nie ma, jak się to robi, jedynie z czasów dzieciństwa pamiętam takie określenie, jak 110% normy, ale tę kwestię pozostawiam na boku, nie będziemy łapać kilku srok za jeden ogon.

Chciałbym się skupić na innej zagadce i korelacji, mianowicie takiej, że przy magazynach wypełnionych po brzegi polskie zakłady produkujące nawozy ogłosiły ograniczenie produkcji do minimum. Takie komunikaty najpierw wydał Anwil, potem Zakłady Azotowe Kędzierzyn. Powód? Żaden z zakładów należących do Grupy Azoty nie ukrywał o co chodzi i wskazał wyłącznie na jeden powód, którym jest wzrost cen gazu o 41%. I dokładnie w tym momencie pojawiają się moje ograniczenia w zakresie wiedzy, logiki i rozumowania, jakie przyjął nasz wybitny rząd i najjaśniejsza gwiazda tego rządu w osobie Mateusza Morawieckiego. Wydawało mi się, że jeśli czegoś jest pod dostatkiem, to nie ma z tym większych problemów ani w zakresie dostaw, ani w zakresie ceny. Ba! Moja wiedza, być może nieukształtowana i pełna luk, podpowiada mi, że nadmiar zapasów raczej powinien obniżać cenę, niż ją podnosić. Zawsze występują koszty magazynowania, poza tym biznes polega na tym, aby towar schodził z półek, a nie na nich zalegał. Gdy dzieje się tak, że jakiś towar się nie sprzedaje, to sprzedawca zaczyna wywieszać plakaty z promocyjnymi cenami albo do 10 produktów dodaje jeden gratis.

Przyznaję, że nie znam się na rynku nawozów sztucznych, jednak obiło mi się o uszy, że ta gałąź gospodarki jest największym konsumentem gazu. Dlaczego to takie ważne? Znów trzeba przywołać podstawowe mechanizmy rynkowe i jedną z głównych zasad, która głosi: „duży może więcej”. Tak potężny odbiorca gazu jak Grupa Azoty powinien z łatwością nabyć gaz po atrakcyjnej cenie, zwłaszcza w sytuacji, gdy niezbyt roztropny sprzedawca obwieszcza całemu światu, że gazu ma więcej niż potrzebuje. Tymczasem Grupa Azoty twierdzi, że musi kupować niezbędne do produkcji paliwo po cenie wyższej o 41% niż kupowała wcześniej. Pojawia się zatem pytanie, co w tej układance się nie zgadza, kto tutaj robi jakieś problemy na siłę i nie zna podstaw ekonomii. Z pewnością ten zarzut najbardziej dotyczy mnie, ale byłbym wdzięczny gdyby ktoś zdecydowanie bardziej inteligentny ode mnie, najlepiej z rządu, omówił ten „fenomen”. Dla pełnej jasności, o co konkretnie mi chodzi, jeszcze raz podkreślę, że nie rozumiem dlaczego państwowy dostawca gazu, dysponując gigantycznymi zapasami gazu, poprzez windowanie ceny doprowadza na skraj bankructwa spółkę, w której ma 33% udziałów?

Rozumiałbym wszystko, gdyby takie rzeczy robił Donald Tusk i „totalna opozycja”, ale „obóz dobrej zmiany”? Prawdopodobnie jest tutaj ukryta jakaś bardzo głęboka myśl, pewnie chodzi o patriotyzm albo wstawanie z kolan, co oczywiście jest niezbędne do produkcji nawozów sztucznych, ale będę wdzięczny za oficjalne wyjaśnienie i stanowisko. Ośmielam się o to prosić przede wszystkim dlatego, że pamiętam o węglu, którego miało być pod dostatkiem i w dodatku w bardzo atrakcyjniej cenie. No i pan premier Mateusz Morawiecki dotrzymał słowa, każdy Polak może sobie wejść do Internetu i popatrzeć, a nawet dodać do wirtualnego koszyka. Jestem prawie pewny, że z gazem jest podobnie, niczego nie brakuje i tylko źli ludzie strzępią języki na usługach wiadomych sił, niemniej oczekuję na oficjalny komunikat.

Cui bono? Zdecydowanie Rosji, nie Ukrainie!

19
epa10131572 A handout photo made available on 21 August 2022 by the Russian Investigative Committee shows investigators working at the scene of a car explosion on Mozhaisk highway near the village of Bolshiye Vyazemi in the Odintsovo urban district in Moscow region, Russia. In the evening of 20 August a Toyota Land Cruiser car blew up when the car was moving at full speed on a highway, and then burned. The driver, journalist and political scientist Darya Dugina, the daughter of the philosopher Alexander Dugin, died on the spot. According to Russian Investigative Committee, an explosive device was allegedly installed in the car. EPA/RUSSIAN INVESTIGATIVE COMMITTEE HANDOUT MANDATORY CREDIT/BEST QUALITY AVAILABLE HANDOUT EDITORIAL USE ONLY/NO SALES Dostawca: PAP/EPA.

Nie wierzymy nikomu, nie wierzymy w nic, patrzymy na fakty i wyciągamy wnioski! Podchodzę do tej reguły z pełną powagą i odwagą, co rzecz jasna wiąże się z określoną ceną. Raz płaci mi PiS, innym razem Putin, a dziś zapłacił mi Zełenski. Tyle niezbędnej ironii, natomiast w sferze faktów i wniosków zamach na córkę Dugina, który raczej miał być zamachem na samego Dugina lub Dugina i córkę, to na pierwszy rzut oka „ruska robota”. Prawie każde śledztwo, w którym nie jest znany sprawca zaczyna się od ustalenia motywu, śledczy wypytują rodzinę i krąg znajomych, czy ofiara miała jakichś wrogów. Patrząc na to co się wydarzyło w Rosji można w pierwszym odruchu krzyknąć: „to Ukraina”, ale zaraz potem warto sobie zadać pytanie, czy aby na pewno rzymskie „cui bono” w tym przypadku dotyczy Ukrainy.

Wystarczy przyjrzeć się pierwszym reakcjom obu skonfliktowanych stron, aby wiedzieć, że tak nie jest. Ukraina od samego początku zdecydowanie zaprzecza, że ma cokolwiek wspólnego z zamachem i trudno się temu dziwić. Taka operacja ze strony ukraińskiej miałaby sens, tylko i wyłączenie wówczas, gdyby komunikat był zupełnie inny: „Tak, to my wysadziliśmy w powietrze rosyjską faszystkę i tak będziemy postępować, ze wszystkimi wrogami Ukrainy”. Łatwo powiedzieć, trudniej ponieść konsekwencje takiej operacji i dlatego jest ona wybitnie mało prawdopodobna. Ukraina wręcz rozpaczliwie się broni i nawet Azow wydaje komunikaty, że wskazana przez FSB rzekoma terrorystka nie ma z nimi nic wspólnego. Za to po drugiej stronie Rosja i Putin robią wszystko, żeby ten akt terrorystyczny przypisać Ukrainie i to jest właściwe cui bono. Pokazanie całemu światu, że Ukraina jest krajem terrorystycznym i jeszcze na dodatek morduje córkę wroga, nie samego wroga, to największym prezent dla Kremla, zapakowany w złotą folię. Wcale to nie oznacza, że sam zamach musiał być zorganizowany przez FSB, jako typowa prowokacja tej „firmy”, choćby atak w Biesłanie, po którym Putin mógł ruszyć na Czeczenię.

Nie trzeba być wybitnym specjalistą, aby wiedzieć, że w rosyjskiej polityce i mediach karierę robią wyłącznie te gwiazdy, które są powiązane z Kremlem albo z oligarchami, czy jak kto woli mafiami. Dugin zdecydowanie wypełniał pierwszy warunek, natomiast jak wszędzie, mamy do czynienia z konkurencją. Grupy wpływów na Kremlu wycinają się nawzajem, odkąd Kreml istnieje, o metodach jakie stosują ruskie mafie, nie ma sensu się rozwodzić. Jedni i drudzy mieli interes w odstrzeleniu konkurencji, za to Ukraińcy musieliby całkowicie postradać rozum razem z instynktem samozachowawczym, by wpakować się w taką aferę, która nie tylko nic im nie daje, ale odbiera najważniejsze argumenty. W tej chwili Ukraina ma status ofiary i to jest jeden duży kapitał polityczno-medialny, a drugim jest status Rosji, przedstawianej jako kraj dopuszczający się zbrodni wojennych i aktów terroru. Jakiekolwiek zachwianie tego układu na niekorzyść Ukrainy, to pierwszy klocek domino. Gdyby Rosji udało się przypisać Ukrainie ten atak terrorystyczny, byłby to chyba pierwszy taki ruch, po którym świat popatrzyłby na konflikt innym okiem.

Nie koniec na tym, zyski Rosji są znacznie większe i tutaj nie potrzeba żadnych domysłów. Ruszyła cała fala komentarzy i zaczęło się masowe budowanie emocji społecznych, które mają napędzać zemstę i determinację na froncie walk. Wprost mówił o tym sam Dugin, wprost mówiło wielu wpływowych osób publicznych w Rosji i prawie wprost powiedział to Putin. Ukraińcy w czasie konfliktu przeprowadzili cały szereg propagandowych operacji, niektóre z nich był więcej niż tragikomiczne, na przykład śmierć i zmartwychwstanie „bohaterów z Wyspy Węży”, ale akurat z zamachem na Dugina na 99% nie mają nic wspólnego. Obojętnie kto dokonał tego zamachu, tutaj za żadną wersję nie postawię głowy, chociaż generalnie stawiam na „ruską robotę”, to samo wskazanie komu ten zamach służy, nie pozostawia najmniejszych wątpliwości i tym razem nie jest to Ukraina, ale Rosja.

Była puszcza, teraz jest rzeka – żadnych wniosków

12

Coraz częściej odpuszczam sobie śledzenie polskiej polityki, pewnie jednym z powodów jest starość, która odbiera zdrowie, a do obserwacji polityki trzeba mieć końskie zdrowie. Drugi i bardziej poważny powód to nuda, totalna nuda i powielanie tych samych schematów. Nie jestem w stanie przypomnieć sobie takiej sytuacji, w której Tusk albo ktokolwiek z opozycji postąpił oryginalnie. Reakcje na polityczne wpadki PiS, których przecież nie tylko nie brakuje, ale jest ich pod dostatkiem, zawsze są takie same. Pierwsze słowo, jakie się nasuwa przy opisywaniu strategii politycznej Tuska i reszty, to histeria. Oczywiście nie mam na myśli naturalnego zjawiska, ale sztucznie rozpętaną histerię napędzaną medialno-politycznym teatrem. Jedną z pierwszy akcji w tym stylu były konie z Janowa, potem „zagłada puszczy”.

Od kilku tygodni w tym samym tonie i technice propagandowej Tusk stoi nad brzegiem Odry i liczy śnięte leszcze. Dzień w dzień sprzyjające opozycji media zalewały widzów tonami martwych ryb i o ile na początku coś podobnego zawsze robi wrażenie, o tyle w środku ludzie zaczynają ziewać, by pod koniec kląć i chwytać za pilota. Wszystkie bzdurne i zmyślone hiperbole od rtęci, której stężenie zdetonowało urządzenia pomiarowe, po rozpuszczane w Odrze gumowe rękawice, stały się największym alibi dla PiS. I gdy się wydawało, że gorzej być nie może, bo się nie da, do akcji wkroczyły „aktywistki” i urządziły kondukt żałobny nad brzegiem… Wisły. W trzy sekundy Internet wyśmiał całą akcję, poczynając od skojarzeń z „Czajką”, kończąc na słynnym wywiadzie z koniem, jaki miał przeprowadzić TVN. Ktoś powie, że przecież to nie „wina Tuska”, jego tam nie było i prawdopodobnie nikogo z PO też nie. Bardzo mi nie jest przykro, ale takie są konsekwencje politycznej strategii zwanej „totalna opozycja”. Zdecydowana większość wyborców nie odróżnia kto maszeruje i się błaźni, podział jest jasny i podstawowy: PiS i AntyPiS. Tusk musiałby się od tej żenady zdecydowanie odciąć, żeby się pozbyć balastu, ale rzecz jasna nie może tak postąpić z uwagi na „totalną opozycję”.

Wydawało się, że co jak co, ale na tej katastrofie rzecznej PiS musi stracić, wystarczyło zgodnie z chińskim przysłowiem czekać na brzegu rzeki i patrzeć, kiedy popłyną ciała wrogów. No i Tusk czekał wiele tygodni, tylko na swoje nieszczęście nie robił tego w milczeniu. Po raz tysięczny PiS i Kaczyński zostali odmienieni przez wszystkie przypadki, po czym to firmowe danie zostało polane gęstym sosem największych na świecie zbrodni i tyranii. Wszystkiego opozycja już próbowała, Seicento Sebastiana, dwie wieże, dwa miliardy dla TVP, aborcja i czarne marsze, ale finał zawsze jest ten sam – sztuczna histeria zamienia się w tragifarsę. W tej chwili na pewno da się powiedzieć, że PiS na Odrze nie straci jednego procenta w głosach, chociaż wydawało się to niemożliwe. Tusk nie zarobił rubla i stracił sporo, głównie kolejny kawałek swojej „magii”. Jeśli się nie potrafi wykorzystywać takich prezentów politycznych, to nie ma żadnych szans na wygraną w wyborach. Dziś więcej mówi się o kłamstwach PO, niż winie PiS, bardziej się ludzie śmieją z „konduktu rzecznego”, niż konferencji działaczy PiS zorganizowanej na brzegu Odry.

Prawdę mówiąc nie potrafię wyjaśnić tego “fenomenu”! Rozumiem, że można i czasami trzeba próbować więcej niż trzy razy, ale powtarzać tysiąc razy te same czynności i oczekiwać odmiennego efektu, to jest znana definicja „braku roztropności”. Na szczęście to nie moje zmartwienia, dlatego kompletnie się tym wszystkim, serwowanym po obu stronach, nie wzruszam. Jestem pewien, że przy najbliższej okazji będziemy widzieli dokładnie te same bezskuteczne i bezcelowe zachowania po stronie „totalnej opozycji”. Oni wpadli we własną pułapkę i nie mają ani pomysłu, ani odwagi, by z niej wyjść. Liczą, że PiS w końcu sam się wyłoży, ale problem polega na tym, że PiS wykładał się już wiele razy i wtedy Tusk z całym towarzystwem politycznym i medialnym, podawał im rękę.