18 C
Biskupin
czwartek, 3 lipca, 2025
Strona główna Blog Strona 24

Czy Lis idzie po śladach Durczoka?

13

Łatwe i jednocześnie trudne pytanie, bo wszystko zależy od przysłowiowej wajchy. W tej chwili widać wyraźnie tylko jedno – trwa próba sił i sondowanie. Zasada jest prosta, w tak zwanym środowisku dziennikarskim swój broni swojego i może Lis napisać 1000 tekstów o Sakiewiczu, a to w żaden sposób Sakiewiczowi nie zaszkodzi. I odwrotnie! Karnowscy pisząc o Lisie, tylko i wyłącznie wzmacniają jego pozycję po lewej stronie „dziennikarstwa”. Zupełnie inaczej się dzieje, gdy własne środowisko postanawia wyrzucić kogoś z sanek, w takim przypadku nie ma odwrotu. Pierwsze nazwisko, które przychodzi do głowy to Durczok, ale takich nazwisk medialnych było już wiele. Jestem tak stary, że pamiętam jak skasowano Reszczyńskiego, chyba najbardziej popularną twarz „Teleexpresu”, TVN pozbył się Kuźniara, a „Wyborcza” to już w ogóle wykasowała całą armię od Wildsteina po Geberta.

Każdy z tych przypadków jest nieco inny, ale wszystkie łączy jedno, mianowicie przyzwolenie lub co najmniej cisza wokół skreślonych nazwisk. Pierwsze komunikaty, jakie się pojawiły wokół afery Lisa były bardzo charakterystyczne i obliczone na dwa dni sensacji. Lis miał odejść za porozumieniem stron i nie robić żadnego dymu. Tak też uczynił w kilku słowach grzecznie podziękował byłemu pracodawcy „Newsweek Polska”, potem jeszcze pogratulował następcy i miało być po sprawie. Stało się inaczej, co oznacza, że po pierwsze musiało być bardzo grubo w tej sprawie i nie jedna, ale kilka/kilkanaście pokrzywdzonych osób. Po drugie łatwo się domyślić, że Lis nie miał i nie ma dobrej opinii jako szef u większości podwładnych, nawet tych, których traktował w miarę przyzwoicie. Istnieje taki typ charakteru, który nie daje się lubić i to właśnie ten lisi typ. Wreszcie po trzecie jest tak, że gdy w „środowisku” więcej kciuków idzie w dół niż w górę, to jest pierwszy sygnał do egzekucji. Na jakim etapie jest teraz sprawa Lisa? Gdzieś pomiędzy kciukami w dół, a ostateczną decyzją o egzekucji.

Dzisiejszy artykuł w „Wirtualnej Polsce” ma rutynową konwencję, anonimowi rozmówcy opowiadają o tym, co ich w redakcji pod kierownictwem Lisa spotkało. Rzecz w tym, że ta anonimowość jest anonimowa dla szarego odbiorcy artykułu, natomiast „środowisko” doskonale wie, kto się odważył opowiedzieć swoją historię. Prócz tego świadkowie rozmaitych akcji z udziałem Lisa są w stanie ocenić, czy zawarte w artykule informacje są prawdziwe. Jeśli sam Lis mówi, że to: „półprawdy i ćwierćprawdy”, to żarty się powoli kończą. Niezwykle ostrożne są też komentarze ze strony „środowiska”, zwyczajowo podnoszone są „moralne” histerie i lamenty, mówi się o „zaszczuwaniu”, czy „hejcie”. W tym obszarze też nie ma dobrych wiadomości dla Lisa, na początku odezwała się Olejnik, ale teraz mamy absolutną ciszę, ewentualnie bardzo dyplomatyczne komentarze. Gdybym wiedział, które kciuki poszły w górę, które w dół to mógłbym z dużą precyzją ocenić, czy i kiedy Lis przejdzie przez tę samą ścieżkę zdrowia, co Durczok. Na razie takich wyraźnych sygnałów nie ma i to oznacza, że „środowisko” walczy samo ze sobą.

Proces postępuje wolno również dlatego, że Lis zachowuje się inaczej niż Durczok, który na zmianę prowokował, odgrażał się i pokorniał. Lis, jak na siebie, jest bardzo wycofany i z zaciśniętymi zębami czeka na rozwój wypadków. „Wirtualna Polska” to już dość wysoko umieszczone ostrzeżenie, wprawdzie to nie „Wyborcza”, TVN, czy Onet, ale pamiętajmy, że początek końca Durczoka, opublikowano we „Wprost”. Jeśli miałbym się pokusić o prognozę, to raczej stawiam, że Lis skończy gdzieś pomiędzy Kuźniarem i Durczokiem. Zbyt wielu ludzi sponiewierał i zbyt wielu ludzi ma go dość, żeby mógł wrócić na top. W najlepszym razie będzie robił za średniaka, ale jak tylko pojawi się wyrok w jednym z czołowych mediów liberalno-lewicowych, to jest po Lisie. Z uwagą przyglądam się tej sprawie, bo jak pisałem, to ważne dla nas wszystkich i dla higieny życia publicznego.

Jak to możliwe, że matka zapomniała o dziecku?

15

Chciałbym, żeby dzisiejszy felieton był odczytany z najwyższą uwagą, bo nie dotyczy jakichś wygłupów polityków, czy innych dyżurnych tematów, ale spraw fundamentalnych i to dla nas wszystkich, nie tylko dla rodziców. Wczoraj doszło do tragedii, matka odwoziła dzieci do przedszkola i do żłobka. Starsze dziecko bez problemu dotarło do przedszkola, młodsze zostało w samochodzie zaparkowanym przed miejscem pracy kobiety. Po południu matka udała się do żłobka, aby odebrać dziecko, ale tam ją poinformowano, że dziś dziecka nie przywiozła. Okazało się, że półtoraroczny chłopiec cały czas przebywał w samochodzie, co skończyło się tragicznie. Dziecko nie przeżyło, a matka od dwóch dni nie jest w stanie złożyć wyjaśnień z powodu załamania psychicznego. Nieprawdopodobne? Na pewno i na szczęście bardzo rzadkie, ale niemal identyczna tragedia wydarzyła się parę lat temu, z tą różnicą, że dziecko odwoził ojciec.

W Internecie i w ustach ludzi bez większego wysiłku pojawi się każda głupota pomieszana z podłością, dlatego nie zabrakło komentarzy o wyrodnej, patologicznej i w końcu cynicznej morderczyni. Jak zwykle w takich sytuacjach znalazła się też cała armia detektywów, którzy analizowali kąt lusterka wstecznego względem fotelika, ale dla mnie ta tragedia ma zupełnie inny wymiar i jest to wymiar czysto ludzki. Naturalnie nie znamy jeszcze wszystkich okoliczności sprawy, natomiast przebieg tego zdarzenia i załamanie psychiczne kobiety mówi prawie wszystko. Tak się nie zachowuje morderca, ani też człowiek pozbawiony wyobraźni, czy po prostu głupi. Tak się zachowuje człowiek pochłonięty obowiązkami i obciążony psychicznie. Jak można zapomnieć o dziecku? Paradoks polega na tym, że mając 1000 spraw na głowie, w tym troskę o dziecko, w pewnym momencie można po prostu się pogubić. Dla mnie to klasyczna scena z życia „Matki Polki”, oczywiście z wyłączeniem samej tragedii. Z dużym prawdopodobieństwem można założyć, że ta kobieta w każdym innym dniu zrobiłaby dokładnie to, co robi co dzień i nic by się nie stało. Zaprogramowana na konkretne czynności, rano wstać, przygotować dzieci, zrobić śniadanie, odwieźć do przedszkola/żłobka/szkoły, zdążyć do pracy, pamiętać o zakupach, odebrać dzieci.

Same prozaiczne czynności wykonywane przez tysiące matek, ale wystarczy do tej układanki dołożyć jedną zmienną i wszystko się posypie. Nie wiem, co siedziało w głowie tej kobiety, może problemy rodzinne, może atmosfera w pracy albo przyszedł wynik z laboratorium medycznego. Wiem natomiast, że każda matka i każdy ojciec, choćby najbardziej poświęcający się dzieciom, mogli być na jej miejscu tej tragicznej kobiety. Psychika ludzka potrafi góry przenosić, ale jednocześnie każdy z nas i w każdej chwili może się potknąć na kamyczku lub oleju wylanym przez Anuszkę i już się nie podniesie. Ostatnia rzecz jaka mi przychodzi do głowy, to próba rozliczania matki, która zapłaciła najwyższą cenę za fatalny zbieg okoliczności, myśli i prawdopodobnie problemów, które przetoczyły się przez jej zmęczoną głowę. Z własnego doświadczenia wiem, że naprawdę nie trzeba wiele, aby najbardziej misterny plany, czy codzienna rutyna, zamieniły się w piekło i nie ma tutaj złej woli, lenistwa, partactwa, jest ludzka słabość. Popełniłbym straszliwy grzech, gdybym napisał, że czuję się tą matką! Nie jestem w stanie sobie wyobrazić, co ona czuje i co sam bym czuł po takiej tragedii, ale dziękuję wszystkim bogom i losom, że to mnie ominęło i oby nigdy nie dopadło.

Czy to jest syndrom naszych czasów? Nie sądzę, w każdy razie to duże uproszczenie. W czasach słusznie minionych Matka Polka miała chyba jeszcze więcej na głowie, a najgorszy okres przez jaki sam przechodziłem i pewnie wiele Polaków przeszło, to „reformy Balcerowicza”. Presja jaka wówczas panowała, groźba utraty pracy w każdej chwili, doprowadzała do skrajnego wyczerpania psychicznego. Życie w takich warunkach potrafi złamać najtwardszych, a już pogubić się, choćby na pięć tragicznych minut, to tylko i wyłącznie kwestia jednej chwili słabości. Tragedia i myślę, że nie tylko jednej matki, tysiące rodzin zmaga się z codziennością w bardzo podobnych warunkach, na szczęście nam się udało!

Firmowy numer opozycji – chlew w Sejmie

20

Na początek muszę kolejny raz przypomnieć i podkreślić, że mamy „sezon ogórkowy”, a dzisiejszy felieton również ten fakt potwierdza. Ostatnie doniesienia z frontu ukraińskiego, jakie do mnie dotarły to historia kozy komandosa, która wysadziła połowę ruskiego pułku. Jeśli ktoś zarzuci mi kpienie z tragedii, w której giną ludzie, to śpieszę wyjaśnić, że owszem inaczej niż kpiną tego nazwać nie można, ale z pretensjami proszę się zgłaszać do korespondentów „wojennych”, którzy są autorami i kolporterami takich kpin. W największych portalach pojawiła się ta surrealistyczna historia i nieco przesłoniła bohaterski atak partyzancki, jaki Ukraińcy mieli przeprowadzić zatrutymi czereśniami. Na takim tle i „poziomie” trzeba się naprawdę starać, żeby się przebić z własną „narracją” i temu zadaniu może podołać tylko jakaś wybitna postać z opozycji.

Postaci wybitnych w opozycji jest mnóstwo, od samego Tuska, który od wielu lat nie wychodzi z konwencji trolla politycznego, aż po Jachirę. No i właśnie ta ostatnia, choć nie tylko ona, urządziła dziś w Sejmie chlew. Nawet domorosły strateg polityczny powiedziałby, że przy okazji ponownego zaprzysiężenia Adama Glapińskiego na prezesa NBP, wystarczyło siedzieć cicho. Kompletnie nic nie robić i tym samym zbudować krepującą ciszę przeplataną „arogancją władzy”. Takie sztuczne zachowanie klasy staje się idealnym gruntem do pokazania w spotach, czy w materiałach TVN-u i GW, serii przebitek z uciemiężonym ludem. Kolejki ciężarówek przed składami węgla, ceny paliw na Orlenie, płaczące młode małżeństwo z dziećmi, nad dwukrotnie wyższą ratą kredytów. A to dopiero początek możliwości, dalej opozycja ma do dyspozycji całą gamę wypowiedzi Glapińskiego i Morawieckiego, które w zderzeniu z rzeczywistością pogrążają jednego i drugiego, bez zbędnych komentarzy. Krótko mówiąc, przy zachowaniu minimum rozumu i przyzwoitości, z Glapińskiego pozostaje mokra plama, a razem z nim dostaje się głównym politykom PiS i całemu PiS.

Jaką „strategię” przyjęła opozycyjna konkurencja Kaczyńskiego, Morawieckiego i Glapińskiego? Wystawiła do boju swoich rycerzy, jak to się mówiło w podstawówce, z zakutymi łbami. Na balkonie sejmowym pojawiła się Jachira i zaczęła zrzucać jakieś śmieci, udające banknoty. Przed mównicą stanęła następna grupa oszołomów z plakatami i transparentami. Coś to Szanownym Rodakom przypomina? Zgadza się, jako żywo „pasztet wigilijny” i „nie pucz kiedy odjadę”, czyli największa tragikomedia sejmowa w wykonaniu opozycji, jaką dotąd widzieliśmy. Wyciągnęli wnioski z tej historycznej kompromitacji i serii porażek wyborczych, jakie po tej i wielu innych wygłupach zaliczyli? Jak widać, wyciągnęli tyle, na ile ich stać i ponownie weszli do tej samej rzeki, żeby nie powiedzieć ścieku. W Polsce wszelkie przejawy agresji sprzedają się fatalnie, choćby ludzie wyli z bólu i w słusznej sprawie protestowali, to zawsze przeważają komentarze: „oczywiście można protestować, ale nie tak, kultury trochę”.

Chlew urządzony w Sejmie przez opozycję, to zawsze i wszędzie tlen podany PiS oraz bardzo prosta do przewidzenia zmiana ról. Zamiast o inflacji i rubasznych zachowaniach Glapińskiego, Polacy będą mówić o ukraińskiej kozie i bardzo podobnej bohaterce, w osobie Klaudii Jachiry. Przewagę buduje się na kontraście, żeby pokazać wyborcy swoją mądrość i dojrzałość, trzeba pokazać głupotę i smarkate zachowanie konkurencji. Opozycyjni „stratedzy” przyjęli inną technikę, postanowili ścigać się na głupotę i brak dojrzałości politycznej ze swoim śmiertelnym wrogiem PiS. Wiadomo czym to się musi skończyć, ale to chyba jest jakaś podświadoma tęsknota, żeby cokolwiek wygrać w pojedynku z Kaczyńskim i Morawieckim. W tej jednej dyscyplinie się udaje, Tusk z resztą ekipy i potencjalnymi koalicjantami w głupocie i niedojrzałości bije PiS na kilka długości, co więcej nie zwalniają tempa. Jestem więcej niż przekonany, że opozycja poda partii rządzącej jeszcze wiele butli z tlenem.

Kaczyński ma tak fatalna rękę do kadr, że nawet co do samego siebie się pomylił

37

Kaczyński rezygnuje ze służby dla Polski, żeby służyć partii i to nie moje słowa, ale oficjalne stanowisko byłego wicepremiera do spraw bezpieczeństwa. Gdyby ktoś nie kojarzył, że taki wicepremier o tak dziwnym tytule, który specjalnie dla niego został stworzony, w ogóle istniał, to śpieszę poinformować, że istniał i nazywał się Jarosław Kaczyński. Ostatni raz z powagi państwa w podobny sposób zakpił ten sam polityk Jarosław Kaczyński i sprawa również dotyczyła wicepremiera powołanego na siłę. Było to w 2006 roku, kiedy to najpierw prezes PiS zdecydował o dymisji śp. wicepremiera Andrzeja Leppera, uznając go za „człowieka o marnej reputacji”, a potem w nocy Lepper ponownie został powołany na to samo stanowisko. W tamtym czasie jeszcze jakoś dało się to usprawiedliwić, PiS nie miał żadnego wyboru i musiał się dogadywać z „ludźmi o marnej reputacji”, żeby utrzymać większość w sejmie.

W 2021 roku, gdy Jarosław Kaczyński obejmował stanowisko wicepremiera o egzotycznym tytule, nie istniała najmniejsza konieczność, aby taki ruch wykonywać. PiS miał większość i mógł w dowolny sposób zapewniać bezpieczeństwo państwa, bez tworzenia groteskowych stanowisk w rządzie. Stało się inaczej i nikt od początku nie krył po co ten cały cyrk został uruchomiony?! Kaczyński miał być policjantem pilnującym, aby się Morawiecki z Ziobrą nie pozagryzali. Niczemu innemu to nie miało służyć, ale i to się Kaczyńskiemu kompletnie nie udało. W efekcie podał się do dymisji i ponownie, z pełną bezczelnością, podał partyjniackie powody swojej decyzji:

To nie tak, że przeceniam swoją rolę, chodzi po prostu o to, że partia musi odzyskać werwę, bo zbliża się ten czas, który dla każdej partii politycznej na świecie jest najważniejszy. Wybory są po to, aby uzyskać dobry wynik wyborczy, a jeśli chodzi o PiS, to tym dobrym wynikiem wyborczym będzie ich wygranie i możliwość sprawowania władzy, oczywiście w koalicji Zjednoczonej Prawicy.

Jestem pod wrażeniem politycznego realizmu, ale w treści tej krótkiej wypowiedzi zwiera się też definicja tego, co z się z człowiekiem i politykiem Kaczyńskim stało. Najkrócej mówiąc Jarosław Kaczyński upadł i nie sądzę, żeby się już podniósł. Zaledwie kilka zdań pokazuje, o co temu politykowi chodzi i co mu spędza sen z powiek. Kaczyński ma dwa priorytety: utrzymanie swojej pozycji w partii i wzmocnienie pozycji partii, by ta była zdolna do utrzymania władzy. W zasadzie jest to kwintesencja polityki, jeśli się pozbędziemy wszelkich złudzeń i naiwności, ale przyznacie Szanowni Rodacy, że mimo wszystko robi wrażenie. Oto człowiek, który tysiące razy opowiadał o służeniu Polsce i zdobywaniu władzy po to, żeby Polskę zmieniać, zrezygnował z pracy dla Polski na zaszczytnym stanowisku wicepremiera i postanowił poświecić się partii, żeby ta zdobyła władzę dla samej władzy. Choćbym nie wiem ile sentymentów i pozytywnych wspomnień zachował w pamięci, a były takie momenty, kiedy Kaczyńskiemu i PiS chciało się pomagać, to nie jestem w stanie obronić tego cynicznego i jednocześnie żałosnego zachowania.

Polityk zawsze bierze odpowiedzialność za swoje decyzje, o Kaczyńskim od zawsze się mówiło, że jego największą wadą jest fatalna ręka do kadr. Dziś ten zarzut potwierdził się z całą mocą, bo trudno o bardziej dobitny obraz niż Kaczyński, który swoją postawą przyznaje, że pomylił się co do siebie samego. Przykro się na to wszystko patrzy i chociaż cały przebieg „kariery” wicepremiera Jarosława Kaczyńskiego przewidziałem od początku do końca, to nie czuję żadnej satysfakcji. Co jakiś czas Polska dostaje kolejną szansę od opatrzności albo w świeckiej wersji od losu, ale zazwyczaj są to krótkie chwile, po których niezmiennie się okazuje, że do polityków i partii to nasza ukochana Ojczyzna nie ma szczęścia. Miał Kaczyński do dyspozycji prawie wszystkie narzędzia, żeby Polska, była Polską, ostał mu się ino sznur, którym będzie odzyskiwał werwę partyjną.

Problemy amerykańskiej demografii…

2

Amerykanie są coraz bardziej spolaryzowani, na tych gardzących tradycyjną Ameryką, dążących do nieznanej im komuny, globalnego resetu i na konserwatystów usiłujących ocalić, utrzymać  konstytucyjną republikę. Malejące notowania prezydenta Bidena (39%) powodują, że trzymająca władzę lewica przed nadchodzącymi wyborami próbuje wygenerować szereg konfliktów (zagrożenie aborcji, genderyzmu,woke, rasizm, insurekcja), które zmotywowały by jej wyborców do licznego uczestnictwa w jesiennych wyborach. Wydaje się jednak, że sprawdzi się hasło byłego prezydenta Billa Clintona: “It’s the economy, stupid!”.

https://upload.wikimedia.org/wikipedia/commons/thumb/2/21/US_population_map.png/750p 

 Nawet najbardziej zagubieni zauważyli, że cena benzyny wzrosła dwukrotnie, zgodnie z ekologicznym planem Bidena ograniczania wydobycia węgla, ropy i gazu. Szalejąca (najwyższa od 40 lat) inflacja pożera oszczędności i zarobki biedniejszej warstwy i uderza w biznesy klasy średniej. Giełda, która za prezydentury Trumpa zyskała $6.9 tryl. (po polsku bilionów), za prezydentury Bidena już (przez 16 miesięcy) straciła $11 tryl. (czyli bilionów) co uderzyło w inwestorów i ludzi odkładających na emeryturę. I to ma być flagowy program Bidena: “Build back better!”, czyli jesienią zaktualizuje się hasło: “Ekonomia jest najważniejsza, głupcze!”…

Dobijający do 80-tki Biden słabo kojarzący, nawet kiedy czyta z telepromptera, zapadający często w drzemkę, zdołał obudzić złego ducha inflacji (oficjalnie 8,6%), ceny żywności podniosły się w stosunku rocznym o 12%, przeciętne ceny wynajmowania mieszkań skoczyły o 15% ($2,000.00 miesięcznie), giełda runęła w dół 21% . W Kalifornii cena galona benzyny (3,785 litra) wynosi między $6,00 i $7.00, przy przeciętnej krajowej powyżej $5,00, ostatnio napełniłem zbiornik za $128.00. Oblicza się, że przeciętna rodzina z powodu inflacji straci rocznie jeden miesiąc dochodu. Oficjalnie rząd Bidena za inflację, ceny paliw wini Putina, ale prawdą jest, że inflacja rozpoczęła swój marsz przed marszem Putina na Kijów. Jedynym wytłumaczeniem tej sytuacji jest konstatacja, że Biden specjalnie doprowadził do wywołania inflacji, aby obniżyć wartość dolara w związku z tworzonym w szalonym tempie zadłużeniem, aby móc to zadłużenie spłacać…

Wydaje się, że w odwróconym schemacie Lenina lewica swoją ekonomiczną polityką sama założy sobie zachłannie ideologiczny sznur na szyje i kopnie stołek w nadchodzących jesiennych uzupełniających wyborach. Kiedy Republikanie przejmą obydwie izby Kongresu mogą przywrócić fokus na energetyczną samowystarczalność (Trump), poskromienie inflacji, poskromienie wydętych wydatków, zabezpieczenie południowej granicy, przywrócenie prawa rodziców nad dziećmi (Biden używa tu FBI), przegonienie genderystycznej propagandy ze szkół (drag queens) i zapobieżenie genderowej  kastracji dzieci. Ach, czego można się spodziewać po trzeciej kadencji Obamy (marksistowskie medium Biden), z szefem spraw Covidowych Faucim i bioetykiem Ezekiel Emmanuel (bratem “dead fish” mer Rahm, rodzina pochodzi z Polski, ojciec był bojownikiem Irgun), który uważa, że ludziom powyżej  75 roku życia nie należy się opieka medyczna. A wszystko to aby obniżyć społeczne koszty opieki i lepiej dbać o Matkę Ziemię. Istni cyrkowcy…

Jednak tytuł tekstu mówi coś innego, więc wracam do tematu. Niewątpliwie Ameryka, która zasłynęła jako etniczny tygiel, w którym mieszają się wszystkie możliwe rasy i co więcej grupy etniczne i religijne przechodzi wyraźny kryzys. W historii nie jest to coś nadzwyczajnego, kiedy następuje upadek wielkiego imperium po tym jak zapomniane i rozmyte zostały wartości, które go tworzyły. Wiadomo, że dzisiejsza Ameryka powstała na ziemi odebranej Indianom przez trzy europejskie potęgi, Anglię, Hiszpanię i Francję. Czyli rekapitulując, doszło do ogromnych ludnościowych zmian na północno amerykańskim kontynencie. Dziś bezwzględne koło zamachowe historii kolejnymi uderzeniami ponownie zmienia rasowy, religijny i etniczny obraz Ameryki, w której rej wiodły WASP, czyli praktycznie biali anglosascy protestanci. Tak zorganizowana Ameryka uratowała od niemieckiej hegemonii Europę w czasie I-szej,  II wojny światowej i zimnej wojny.  Po zwycięstwie stając się światowym hegemonem narzucającym światowej wymianie swoją walutę i kontrolującym cały oceaniczny i morski handel na świecie.

Nie wchodząc w szczegóły dziś mamy nieco inną sytuację z sięgającymi po światową dominację Chinami, odradzającą się Rosją i niszczoną przez wyalienowane ponadnarodowe elity Amerykę, która podlega pewnym niebezpiecznym odśrodkowym tendencjom, których celem jest jej destrukcja.  

Spróbujmy zwrócić uwagę na wewnętrzną sytuację w Ameryce na dzień dzisiejszy, kładąc nacisk na jej zmieniającą się demografię, która już ma i będzie miała swoje konsekwencje. Po pierwsze, podobnie jak to zauważamy w Europie, Japonii, czy Chinach amerykańskie społeczeństwo też się starzeje. W kategorii populacji wieku od 0 do 4 lat życia między rokiem 2010 i rokiem 2020 wskaźnik zmniejszył się z 6,5% na 5,9% populacji. Natomiast wskaźnik populacji 65 i starszych zwiększył się z 13,1% do 16,9%.

W 2020 r. biali (non-Hispanic) stanowili 59,7% mieszkańców Ameryki, w porównaniu z danymi z 2010 r. kiedy to stanowili 63,8% populacji (spadek o 4,1%). W tym samym czasie populacja mieszkańców pochodzenia latynoskiego wzrosła o 2,2%, czyli osiągnęła 18,6%.

Jeszcze w 1950 r. aż 90% populacji w USA stanowili biali. Każdego dnia populacja USA (ok. 333 mln mieszkańców)  zwiększa się o ponad 8,000 ludzi, prawie 90% z tego przyrostu stanowią ludzie “nie-biali”. Od 2011 r. rodzi się większość dzieci nie-białych (wtedy 50,4%). Dziecko rodzi się co 7 sekund, co daje ok. 12,343 urodzin dziennie. W grupie powyżej 65 roku życia zdecydowanie przeważają biali (78%). Codziennie rodzi się ok. 6,048 białych dzieci (49% wszystkich narodzin), jednocześnie dziennie umiera ok. 5,204 białych Amerykanów. Z kolei codziennie rodzi się 6,295 dzieci “nie-białych” (51% wszystkich urodzeń), a umiera jedynie 1,442, co niesamowicie wzmacnia wzrastający trend “nie-białych” mieszkańców. 

Dodatkowo ok. 90% wszystkich nowych imigrantów stanowią ludzie “nie-biali”. Oczywiście trudno policzyć wszystkich imigrantów, szczególnie tych co przekraczają granicę nielegalnie i nie mają kontaktu ze służbą graniczną. Wiadomo, że dziennie przybywa 2,618 legalnych imigrantów zdecydowana większość z nich to “nie-biali”. Kiedy podsumujemy liczby urodzeń i śmierci osiągniemy dzienny wzrost liczby “nie-białych” Amerykanów o 7,261, oraz wzrost liczby białych jedynie o 1,053. 

Ludzie “nie-biali” stanowią teraz ok. 37-40% populacji USA, co oznacza potrojenie plus ich liczby z 1965 r. (12%). Dwie najszybciej rosnące grupy to Latynosi i Azjaci. W 1965 r. Latynosi w USA liczyli ok. 9 mln, w 2013 r. liczyli już 54 mln! W tym samym czasie populacja amerykańskich Azjatów wzrosła z 2 mln, do ponad 18 mln…

Wśród 50 stanów najbardziej ludna jest Kalifornia (39,5 mln), następnie Teksas (29,2 mln) i Floryda (21,5 mln). Rządzona przez Demokratów Kalifornia odnotowała jednak ostatnio poważny spadek populacji uciekającej spod socjalistycznych rządów, np. San Francisco straciło ok. 20% mieszkańców, dlatego dotąd rosnące ceny domów zaczęły tam spadać. Powodem porzucania stanu jest nie tylko trudność prowadzenia biznesów i posiadania rodziny wśród sieci narastających biurokratycznych regulacji, ale również wzrastająca przestępczość, wciskany  edukacyjny genderyzm jak i szerząca się narkomania i niecywilizowane zachowania licznych bezdomnych. 

Najwięcej Amerykanów przeprowadza się do rządzonych przez Republikanów stanów: Teksasu i Florydy, które mają dobrą biznesową atmosferę, jak i prawie brak covidowych obostrzeń. W ciągu dekady (2010, 2020) największy wzrost populacji odnotował Teksas, któremu przybyło aż 4,1 mln mieszkańców. Największy ubytek mieszkańców odnotował rządzony przez Demokratów stan Illinois, który w ciągu dekady opuściło aż 253,000 ludzi. 

Rocznie populacja USA wzrasta przeciętnie o 0,6-0,7%. Największą grupę w populacji ciągle stanowią jeszcze biali:  196,8 mln (2020 r.). W ostatniej dekadzie największy wzrost odnotowali Latynosi z 50,7 mln (2010 r.), do 61,3 mln (2020 r.). 

Jak widzimy z liczb biała populacja USA dość szybko się kurczy, ulega zmianie mozaika rasowa i etniczna, co w konsekwencji doprowadzi do zmiany priorytetów w amerykańskiej polityce tak wewnętrznej jak i międzynarodowej, ale to już nieco inny temat…

Jacek K. Matysiak                                                                                                          Kalifornia, 2022/06/21

Wraca „sezon ogórkowy”, to znak, że ukraiński konflikt się znudził, ale za jaką cenę?

37

Nie ma w tym żadnego zaklinania rzeczywistości, ale same fakty, które mówią za siebie. W ostatnich dwóch latach praktycznie zapomnieliśmy o czymś takim, jak „sezon ogórkowy” w polityce i co za tym idzie w mediach. Obowiązywały dwa dyżurne tematy i jeśli cokolwiek temu towarzyszyło, to i tak były związane albo z pomorem albo z „wojną”. Pierwszy temat z racji globalnego zasięgu miał nieporównywalny potencjał w relacji do drugiego. Trzeba jeszcze przy tym pamiętać, że „wojną” na Ukrainie żyje praktycznie tylko nasz region, czyli Europa Środkowowschodnia, do tego dochodzi Wielka Brytania i Stany Zjednoczone. Cała reszta oczywiście słyszała o konflikcie, ale relacje „wojenne” stanowiły może 5% z tego, co się dzieje w Polsce. Wreszcie przyszedł czas, że i u nas, pomimo nadludzkich wysiłków mediów, po prostu ludzie mają dość, zgodnie z zasadą „ile można?”.

Jako stały widz TVN24 i czytelnik „Gazety Wyborczej”, z konieczności, nie z wyboru, widzę gołym okiem, jak się zmieniła hierarchia newsów. Dzisiejsze nagłówki nie pozostawiają złudzeń, na pierwszym stronach portali i w pierwszych punktach serwisów znajdziemy informacje, jakie były serwowane przed laty. „Wyborcza” razem z nieco zapomnianym Ryszardem Kaliszem, cieszą się z uniewinnienia Stefana Niesiołowskiego. Nieco niżej znajdziemy „skandaliczne oddalenie pozwu Brejzy przeciw Kaczyńskiemu”. W TVN24 najczęściej mówią o zerwanym porozumieniu kontrolerów lotów z samym LOT. Na kolejnych miejscach konflikt Morawieckiego z Ziobrą i typowy temat letni, czyli utopienia po alkoholu oraz nieodpowiedzialnych skokach na główkę. Dopiero na samym końcu pokazali w TVN24 jakiś markotny monolog Zełenskiego, który ostrzegał przed nowymi atakami na Ukrainę i inne państwa, jakie planuje Putin. Miesiąc temu takie słowa wywołałby powszechną histerię polityczną i społeczną, a w dniu 20 czerwca 2020 roku zgubiły się pomiędzy fasolką po bretońsku Niesiołowskiego i „miękiszonem” Morawieckim.

Gdy sobie przypomnimy, co się miało dziać w Europie, jak tylko Ukraina zacznie przegrywać z Rosją, to zamiast ścierpniętej skóry organizm myślącego człowieka zareaguje gorzkim śmiechem. Bomby spadające na Lwów miały zahaczać o Przemyśl, wysadzenie elektrowni w Czarnobylu, napaść na Litwę, Łotwę i Estonię, potem marsz ruskiej armii na Skandynawię. Żadna z tych czarnych wizji nie wypłynęła z Moskwy, wszystko generowały ośrodki medialne i polityczne na Ukrainie, co powielano na Zachodzie z dodatkowymi ornamentami. W tej psychologicznej grze wygrali zawodnicy z mocnymi nerwami, jak na przykład Victor Orban, który przeczekał falę tandetnych szantaży emocjonalnych połączonych z inwektywami i zapewnił Węgrom ciągłość dostaw: ropy, gazu i węgla. Najgorzej wyszła Polska, gdzie od lewa do prawa nie było ani jednego pomysłu na zadbanie o polskie interesy, za to wszystkie sprowadzały się do frajerskiego wspierania Ukrainy, co zresztą i tak niewiele pomogło. Teraz, jak gdyby nigdy nic, pojawiły się tematy charakterystyczne dla „sezonu ogórkowego” i nawet ceny paliwa nie robią wrażenia.

Któregoś pięknego dnia z mediów zniknęły „testy”, tabele, krzywe i trzecie dawki. Identycznie, tylko znacznie szybciej to przebiega w odniesieniu do „wojny”. Nie da się utrzymać napięcia i uwagi widzów przez tak długi czas, dodatkowo „wojna” dotyczy innych, nie nas, jak to miało miejsce w przypadku pomoru. Obojętnie ile jeszcze pojawi się w eterze „sensacyjnych” doniesień o partyzanckiej walce za pomocą zatrutych czereśni, ludzie nie będą się tym specjalnie przejmować i coraz częściej zwyczajnie się zaśmieją. Prostymi środkami, takimi jak zawsze, wygrali najsilniejsi, a przegrali najsłabsi i najmniej odporni psychicznie. Nie muszę chyba wskazywać, w której grupie znalazła się Polska natomiast wspomnę, że i z tej porażki żadna nauka nie zostanie wyciągnięta, bo mamy polityków odpornych na wszelką wiedzę. Zapłaciliśmy miliardy, rozbroiliśmy się z tego, co mieliśmy, utraciliśmy płynność dostaw dla surowców strategicznych, no to pozostało nam podniecanie się procesami Niesiołowskiego i Brejzy.

Miesiąc temu Tomasz Adamek byłby znokautowany, dziś wszystko poszło na gardę

25

Jeszcze jakieś trzy tygodnie, a tym bardziej pięć tygodni temu mielibyśmy wielką narodową debatę i kto wie, czy nie ustawę „bokserską”! O czym bredzę? Rzeczywistość wygląda tak, że pozorne bredzenie jest po prostu opisem rzeczywistości. Bokser Tomasz Adamek wypowiedział parę słów politycznej prawdy, co się bardzo rzadko sportowcom i celebrytom zdarza: „Nie, nie mam kontaktu z braćmi Kliczko. Myślę, że to są sprawy wewnętrzne. Myślę, że nie powinienem w to ingerować. To jest wojna, wojna domowa. Kiedyś był to cały Związek Radziecki”. Po tej wypowiedzi pojawiły się fałszywe nagłówki na portalach internetowych: „Burza w Internecie!”. Siedzę w Internecie całymi dniami i żadnej burzy nie zauważyłem, jeśli już to taką typową burzę z dodatkiem w postaci brzydkiego słowa na „g”. Naród się znudził „wojną”, słusznie nazywaną przez Adamka domową.

Jasne, że pojawiły się wpisy, ale na przykład „memów” w ogóle nie widziałem i wystarczy porównać wyjątkowo cichą burzę wokół Adamka, z burzą wokół Edyty Górniak, aby wiedzieć, że w zasadzie nic się nie dzieje. Taką reakcję zawdzięczamy upływającemu czasowi i nagromadzeniu komunikatów grozy, w których znajdziemy dosłownie wszystko, od gwałcenia niemowląt, przez jedzenie Yorków, po zbieranie truskawek. Ludzie nie są w stanie przyjąć więcej „frontowych wieści” i zaczynają z tego kpić. Adamek wbił się we właściwy moment, miesiąc wcześniej zaliczyłby ciężki nokaut, dziś wszystkie ciosy poszły na gardę. Dlaczego? Ponieważ coraz więcej Polaków dokładnie tak na tę wojnę domową patrzy, tylko żebyśmy się dobrze zrozumieli i nie popadli w nadmierny optymizm. Poznajmy proporcje! Polska jest zdecydowanym liderem, jeśli chodzi o badania nastrojów społecznych. Najmniej Polaków, bo zaledwie 16%, chce porozumienia Ukrainy z Rosją kosztem ukraińskiego terytorium. Po przeciwnej stronie są Włochy z ponad 50% poparciem dla tego rozwiązania, a nieco poniżej 50% to wynik Niemców i Francuzów. Czy 16% w Polsce to mało? Zaledwie po trzech miesiącach „wojny”, to wynik bardzo wysoki. Przypominam, że po trzech miesiącach „pandemii” obłęd był znacznie większy.

Jestem więcej niż pewien, że te proporcje będą się zmieniać i to wyłącznie w jedną stronę, coraz więcej Polaków będzie się dystansować od wojny domowej w ramach byłego ZSRR. Prawdziwym katalizatorem nastrojów społecznych okaże się zima, gdy kryzys energetyczny odezwie się nie z podwójną, ale ze zwielokrotnioną siłą. Nie chce truć, jednak analogie nasuwają się same. W czasie pomoru proporcje tak się odwróciły, że z 98% przerażonych najmodniejszą chorobą na świecie, ponad 50% nie chciało słyszeć o eliksirach, pomimo gigantycznej presji. Gdyby tej presji nie było, to prawdopodobnie około 60 do 70% nie biegałoby po punktach „eliksiryzacji”. Pytanie o to ilu Polaków chciałoby umierać za Ukrainę nie ma większego sensu, zupełnie inna skala zagrożenia i przede wszystkim realne zagrożenie zredukowałyby bojowe nastroje do promila rekrutów. Każdy dzień przyniesie nowe problemy i nowe frustracje związane z podstawowymi egzystencji. Trzeba będzie kupić węgiel, paliwo, zapłacić rachunki za gaz i prąd, a małe te rachunki nie będą.

Współczucie i empatia świetnie się sprzedają, ale w wymiarze międzynarodowym to bardzo drogi towar. Pierwsze dni to było szaleństwo, które utrzymywało się przez wiele tygodni, jednak musiał przyjść taki moment, w którym coś pęknie i właśnie ten proces się rozpoczął. Pojawiają się pierwsze rysy i żadne rewelacje z „Wysyp węży” tego nie zmienią. Polacy dostrzegają nie tylko przesadę w „wojennych” relacjach, ale przede wszystkim widzą, że wszyscy dookoła robią na Ukrainie biznesy, jedynie Polska ponosi koszty nie swojej „wojny”. Wizyta Scholza, Macrona i Draghiego zdjęła różowe okulary z wielu oczu. Kwestią czasu pozostaje, kiedy Niemcy i Francja dogadają się ponownie z Rosją, nie patrząc na to, co się stanie z Ukrainą. Zresztą Niemcy tak naprawdę nigdy Putinowi żadnej krzywdy nie wyrządziły i jeśli jakoś wspierały Ukrainę to raczej w wymiarze satyrycznym i upokarzającym. Skończy się jak zawsze, zostaniemy sami z „moralnym zwycięstwem”.

Polak potrafi, pod warunkiem, że nie jest politykiem albo dziennikarzem

17

Napiszę wprost, że po wczorajszym felietonie przeczytałem kilka skrajnie głupich komentarzy, które zarzucały mi propagowanie „pedagogiki wstydu”. Naprawdę nie wiem, jak bardzo trzeba mieć złe intencje albo jak bardzo wyłączyć myślenie, aby pisać podobne bzdury. Od lat zwalczam propagandowe schematy, które robią z Polaków tłuszczę, co to pije, kradnie i załatwia się po krzakach nad Bałtykiem. Od lat piszę o polskim fenomenie, jakiego nie ma na całym świecie, Polak potrafi w beznadziejnych warunkach osiągnąć tyle, czego Niemiec nie zdoła w komfortowych. Za komuny nie było ani pieniędzy, ani materiałów budowlanych, a jednak ludzie hurtowo stawiali domy jednorodzinne. Pod zaborami i za okupacji potrafiliśmy zorganizować całe państwo, łącznie z edukacją i to wyższą. Umiejętności Polaków w zakresie inżynierii, informatyki, czy architektury, to towar poszukiwany na całym świecie. Polak jest niezniszczalną potęgą!

Rzecz w tym, że i felieton i opisana rzeczywistość nie dotyczyła Polaków, jako takich, ale dwóch specyficznych grup społecznych, które od lat ciągną Polskę na dno: politycy i dziennikarze. Jesteśmy w takim miejscu, w jakim jesteśmy nie dlatego, że Polak jest głupszy od Niemca, czy Francuza, ale dlatego, że polski polityk i polski dziennikarz jest 100 razy głupszy od niemieckich i francuskich. Przegraliśmy wszystko na Ukrainie wyłącznie z tego jednego powodu. Politycy i to wszystkich opcji, razem z dziennikarzami wszystkich opcji, opowiadali niestworzone brednie o polskiej roli. Zapłaciliśmy za ten stek bzdur gigantyczną cenę i to jeszcze nie koniec. Efekt będzie taki, że Polacy znów będą „dźwigać plecak kamieni”, jak to mawiał klasyk z Nowogrodzkiej. Czy sobie poradzą? Z całą pewnością, jednak to niekończąca się opowieść! Przez wieki drepczemy w miejscu, budujemy swoje, durni politycy niszczą, co zbudowaliśmy i znów odbudowujemy. Od wojny domowej na Ukrainie powinniśmy się trzymać jak najdalej, najprostsza na świecie strategia. Może nie tak daleko jak Węgry, bo to przy naszym geopolitycznym położeniu byłoby zbyt daleko posuniętą obojętnością, ale z powodzeniem mogliśmy i powinniśmy naśladować Niemcy.

Dało się to wszystko przeprowadzić banalnymi narzędziami, po prostu nie wyłazić przed szereg, trzymać się za plecami NOTO i UE, oczywiście traktując to jako alibi, a nie realne oddanie władzy. Co zrobili politycy i dziennikarze? Dokładnie odwrotnie, czyli największą głupotę podpartą groteskowymi wizjami mocarstwowej Polski, która będzie za chwilę rządzić Europą. Za te żałosne wizje, kompletnie pozbawione jakichkolwiek racjonalnych podstaw, już spłynęły słone rachunki, ale te największe dopiero są wypisywane. Jesteśmy pracowitym i niezniszczalnym narodem, niestety nieustannie ogłupianym i prowadzonym na manowce przez „elity”. Po buńczucznych deklaracjach Kaczyńskiego i PiS, zostały pielgrzymki na kolanach do UE i TSUE. Morawiecki bez żadnej dyplomacji i zahamowań mówi, że za polski wymiar sprawiedliwości nie chce umierać, co nie może być inaczej odczytane niż uznanie zwierzchnictwa Brukseli. I w takiej pozycji, z taką flagą, z której odcięto czerwień, mamy „rządzić w Europie”?!

Nad Polakami nie mam najmniejszego zamiaru się znęcać, nie widzę zresztą do tego większych podstaw, może poza jedną – nieuleczalna naiwność. Natomiast to jak Polska jest zarządzana przez „elity” polityczne i medialne, w moim krótkim podsumowaniu i tak wybrzmiało łagodnie. Od 2015 roku PiS przeprowadziło jedną mądrą inwestycję, to jest przekop mierzei. Była szansa na zbudowanie drugiej, czyli nowego źródła dostaw gazu dla Polski i Europy, ale to Morawiecki rozłożył koncertowo. Poza jakimiś śmiesznymi fabrykami samochodów na baterie, w dodatku w sferze projektów, nie ma niczego, co pozwoliłoby Polsce rozwinąć skrzydła. Zamiast drugiego Centralnego Okręgu Przemysłowego Morawiecki podpisał cyrograf na „zielony ład” i „zieloną mobilność”. Takie są fakty, takie są „zdolności” i „ambicje” polskich (?) polityków. Długo wierzyłem, że PiS to inna jakość i przez pierwsze dwa lata tak było, teraz to jest ta sama „polityka brzydkiej panny” i nawet „patriotyczne” pyskowanie coraz ciszej słychać.

Koniec frajerskich snów – Polska wraca na swoje miejsce, rządzą Niemcy z Francją

32

Niczym po werdykcie ukraińskiego jury w czasie Eurowizji, co niektórym opadły szczęki, gdy zobaczyli Scholza i Macrona na Ukrainie, a przecież to Polska miała być „głównym graczem”. Nie chcę iść na uproszczenia, jednak sprawa była tak oczywista, że się po prostu inaczej nie da. Jedyne, co mogę zrobić w ramach komplikowania rzeczy na siłę, to podzielić głosicieli prawd objawionych na dwie grupy. Pierwsza grupę znamy od lat, to „niepokorni” i tutaj nie ma się nad czym rozwodzić. Kiedyś nazywali funkcjonariuszami swoich kolegów z „Gazety Wyborczej” i TVN, dziś ich pobili i to na kilka głów. Będą pisać, co im każe Nowogrodzka i nawet kazać nie musi, oni intuicyjnie i „portfelowo” doskonale czują, o czym i jak mają pisać. Druga grupa to niekoniecznie nieprzyzwoici i czasami inteligentni ludzie zajmujący się publicystyką, tylko ich problemem jest jednocześnie ogólnospołecznym problem emocjonalnym. Krótko mówiąc dali się ponieść emocjom „wojennym”, które w 90% były prymitywną kreacją nastawianą na tandetne epatowanie „gwałceniem niemowląt”.

Tyle jestem w stanie zrobić, chociaż niekoniecznie wybaczyć, pierwszej grupie na pewno, drugiej też nie za bardzo mam ochotę wybaczać, ponieważ tysiące razy uprzedzałem, że opowiadają bajki. Pierwsze pytanie, jakie sobie powinien zdać każdy polski frajer brzmi następująco: „Z czym do ludzi?”. Polityka Balcerowicza rozpoczęła, polityka Tuska kontynuowała, a polityka Morawieckiego dokończyła budowę polskiej koloni na fundamencie republiki bananowej. Kiedyś Pietrzak krzyczał, że zanim partia ogłosi jaką jesteśmy potęgą światową, niech się najpierw nauczy produkować sznurek do snopowiązałek. Moim ulubionym przykładem są samochody. Jesteśmy krajem, w którym nie produkuje się żadnego samochodu pod narodową marką i to jest dobitny wyznacznik, w jakim miejscu się znajdujemy. Dalej jest jeszcze bardziej dramatycznie, w Polsce nie ma jednej sieci telekomunikacyjnej, która należałaby do Polski. Nie produkujemy komputerów, nie mamy elektrowni atomowej, rozmontowaliśmy stocznie, cudem i za gigantyczne pieniądze odzyskaliśmy parę banków. Nie ma chyba drugiego kraju w Europie, gdzie większość mediów należałaby do obcego kapitału. Za chwilę będziemy świecić lampami naftowymi albo od Niemców kupimy ruski gaz i węgiel, żeby uruchomić niemieckie i francuskie montownie.

Polska jest w tej chwili całkowicie bezbronna i zależna od innych, marzenia o stworzeniu centralnego ośrodka gazowego w Polsce, rozbiły się z trzaskiem o głupotę Morawieckiego. Kilka razy mniejsza od Polski Norwegia stawia nam warunki, jakie chce i to z daleka pachnie kolejnym „moralnym zwycięstwem”. Tak wygląda nasz „potencjał” i naprawdę jestem bardzo litościwy oraz powściągliwy w ocenie, bo surowa rzeczywistość wygląda jeszcze gorzej. A kogo mamy po drugiej stronie? Producenta: Mercedesów, Audi, Skody, Seata, Opla, Manna, VW, BMW. Największy w Europie koncern energetyczny E.ON, największy bank Deutsche Bank, największa firma ubezpieczeniowa Alianz, największe linie lotnicze Lufthansa, dalej Simens, BASF i tak można listować jeszcze przez dwie strony. Z czym do ludzi – pytam po raz kolejny?! Do robienia potężnych interesów, a dokładnie takie będą robione na Ukrainie, potrzeba potężnych narzędzi, które w Europie mają tylko Niemcy i na drugim miejscu Francja. Na ten tort może załapią się Włochy, ale w najlepszym razie wezmą okruchy.

Polska pod rządami propagandysty Morawieckiego machała motyką i krzyczała, że poleci na księżyc, gdzie wylądowała to wszyscy widzą. Czy to już koniec upokorzenia i rachunków? Nic podobnego, to mniej więcej połowa i to ta „mniejsza połowa”. Zostaniemy z milionami uchodźców na utrzymaniu, przyjaźń z Ukrainą szybko się skończy, gdy wejdą do gry niemieckie pieniądze. „Patriotycznymi” uniesieniami pozbawiliśmy się płynności dostaw strategicznych surowców i wszyscy dostawcy na świecie o tym wiedzą. Na koniec napisałabym tradycyjne: „ostatni zgasi światło”, ale obawiam się, że światło samo zgaśnie z nadejściem „zielonej mobilności”.

Będzie niska cena na węgiel, którego brakuje i kosmiczna na węgiel importowany

14
Rybnik, 19.11.2021. Kolejka ciê¿arówek przed kopalni¹ Chwa³owice w Rybniku, 19 bm. PGG od pocz¹tku paŸdziernika wprowadzi³a limity sprzeda¿y wêgla. Na jednego kontrahenta przypada od 3 do 5 ton surowca. Limity wprowadzono w zwi¹zku z olbrzymim zainteresowaniem wêglem i jednoczesn¹, mniejsz¹ jego produkcj¹. (kf) PAP/Andrzej Grygiel

W „Polskiej Chacie Biskupin nagrałem film, w którym zdałem kilka trudnych pytań i do dziś nie uzyskałem na nie poważnej odpowiedzi. Niestety dyskusja na tematy gospodarcze zawsze przebiega po linii ideologicznej. „Zieloni” opowiadają brednie o wiatraczkach i bateriach słonecznych, skrajnie prawicowi o gigantycznych pokładach węgla, które w dodatku da się tanio wydobywać, liberałowie klepią pacierze o „niewidzialnej ręce rynku”. Jaka jest prawda? Nie wiem, na wszystkim znać się nie mogę, za to wiem, jakie są fakty. Najwięcej węgla wydobywaliśmy w czasach Gierka i Jaruzelskiego, rekordowe wydobycie to 175 milionów ton. Obecnie wydobywamy około 60-70 milionów i to oznacza, że wbrew modelom teoretycznym Polska węglem nie stoi, albo polityczne decyzje blokują wydobycie.

Jak wspomniałem nikt nie potrafił odpowiedzieć rzeczowo, o co właściwie chodzi, w związku z tym intuicyjnie odgaduję, że chodzi o jedno i drugie. Być może rację mają wszyscy optymiści, którzy mówią o miliardach ton na 200 lat, ale zapominają dodać na jakiej głębokości ten węgiel ma się znajdować i jakie są koszty wydobycia?. Dla przypomnienia, jeszcze parę lat temu słyszeliśmy, że Polska to potęga światowa, jak chodzi o złoża gazu łupkowego. Cała armia wybitnych profesorów i ekspertów tworzyła symulacje i roztaczała wizje niewyczerpalnego źródła przychodów. Co się w praktyce okazało? Najkrócej mówiąc nic! Na świecie zaledwie parę firm dysponuje odpowiednią technologią do wydobycia gazu łupkowego, przyjechała do Polski amerykańska firma i stwierdziła, że to żaden biznes, przy tych pokładach i kosztach wydobycia. Gdyby rzeczywiście w Polsce takie zasoby były, już mielibyśmy tutaj niemieckie, francuskie i amerykańskie gazownie. Z węglem wygląda to trochę podobnie, w Polsce rozkradano i „prywatyzowano” wszystko, ale jakoś żaden Kulczyk, czy inny niemiecki holding nie rzucał się na polskie kopalnie, które po prostu zamykano. Z drugiej strony wiadomo, że ideologiczna i polityczna presja na likwidację polskich kopalń istnieje od lat i tego kwestionować się nie da, ale powody tej presji to nie przejęcie polskich kopalń, tylko odcięcie Polski od źródła energii.

Dla Polaka myślącego jest rzeczą oczywistą, że rezygnacja z węgla byłaby dla Polski samobójstwem, dlatego pod żadnym pozorem kopalni likwidować nie wolno i dopóki się da powinniśmy węgiel wydobywać. Tytle tylko, że zaklinanie rzeczywistości i teoretyczne deliberowanie o miliardach ton pod ziemią, ma się nijak do pustych składów. Kiedy się pojawia spekulacja? Wtedy, gdy towaru jest mniej niż chętnych do kupna. Był taki czas, że na hałdach leżał polski węgiel i niewielu chętnych się po niego zgłaszało, bo importowany węgiel, głównie z Rosji, był tańszy i lepszej jakości. Dla mnie sprawa jest jasna, po prostu polskie wydobycie nie jest w stanie pokryć zapotrzebowania na węgiel, nie mówiąc o imporcie. W takiej sytuacji sztuczne regulacje kompletnie niczego nie zmienią, poza tym, że PiS kupi sobie głosy wyborców. Sama cena gwarantowana poniżej 1000 złotych, to dla wielu Polaków zimowe być albo nie być i z tej perspektywy trudno krytykować PiS. Wiadomo, że liberałowie będą krzyczeć o socjalizmie, ale miliony Polaków po prostu odetchną z ulgą, co nie oznacza, że problem został rozwiązany.

Przy niskiej podaży zawsze i wszędzie będzie dochodzić do patologii, tylko patrzeć jak się pojawią nowi spekulanci z nowymi pomysłami. Poza tym cały ten system działa tak, że kopalnie dostają za tonę węgla 900 zł, hurtownicy sprzedają po 1700, a państwo będzie zwracać różnicę. Innymi słowy za zwykłe fakturowanie pośrednicy zarabiają więcej niż kopalnie na wydobyciu, bo pamiętajmy, że koszty wydobycia są nieporównywalne do kosztów hurtowej sprzedaży. I to nie wszystko! PiS skierował całą sprzedaż na odbiorców indywidualnych, co oznacza, że dla elektrowni, elektrociepłowni i przemysłu w ogóle, węgiel trzeba będzie importować. Po jakiej cenie? No na pewno nie po 1000 złotych za tonę, cena będzie znacznie wyższa z uwagi na ukraińską zadymę. Koniec końców będzie niska cena na węgiel, którego brakuje i kosmiczna na węgiel importowany. Problem w najmniejszym stopniu nie został rozwiązany, ale zamieciony pod dywan do czasu wyborów.