Reklama

Przeglądałem ostatnio bogaty zbiór swoich map turystycznych. Szukałem map Bieszczadów – najważniejszych pagórków mojego życia.

Przeglądałem ostatnio bogaty zbiór swoich map turystycznych. Szukałem map Bieszczadów – najważniejszych pagórków mojego życia. Niektórzy nazywają je górami. Znalazłem tylko trzy egzemplarze, wszystkie w skali jeden do siedemdziesięciu pięciu tysięcy wydane na przestrzeni dziesięciu lat, wcale nienajnowsze, z ubiegłego wieku. Niestety tych najstarszych map z moich pierwszych wypraw bieszczadzkich nie znalazłem. Pewnie sponiewierane, podarte trafiły beztrosko do kosza wrzucone ręką smarkacza, który nie myśli kategoriami cennych pamiątek z młodości. Dzisiaj bym taką mapę czule i delikatnie rozkładał.

Opowieść będzie o moich trzech pierwszych wyprawach w okolice przełęczy Użockiej. Kawałek tej opowieści już kiedyś publikowałem w necie. A to jest większa całość jeszcze większej całości czyli mojego bieszczadzkiego wieloletniego epizodu. Dorolu, prosiłaś i masz.

Reklama

W Bieszczady pierwszy raz trafiłem jako nastolatek z ojcem. Był to rodzinny obóz wędrowny. Biwakowaliśmy w Wetlinie przy strażnicy WOP. Jeden z uczestników, oficer, przewodnik PTTK prowadzał nas na wycieczki, autokarem podjeżdżaliśmy do wejścia na szlak turystyczny a po wielu godzinach wędrówki pojazd zabierał nas z końca szlaku do obozu.

Z tym samym przewodnikiem byłem następnego roku już na czysto młodzieżowym obozie wędrownym stacjonującym w okolicach Ustrzyk Górnych. I tu mam dylemat. Nie pamiętam, na którym z tych dwóch pierwszych obozów odbyłem wycieczkę w miejsce, które dla zwykłego śmiertelnika było legalnie całkowicie niedostępne. We wschodnio-południowy kraniec Polski – w okolice przełęczy Użockiej. Nie prowadził tam wtedy żaden szlak turystyczny. Wejście na graniczne pasmo przed Przełęczą Bukowską było zakazane. Za zejściem ze szlaku z Rozsypańca – najbardziej na wschód wypiętrzonego szczytu wysokich polskich Bieszczadów, który był dostępny turystycznie, zaczynała się w tamtym czasie granica ścisłego rezerwatu (Bieszczadzki Park Narodowy istniał od niedawna). Czyli do przełęczy Użockiej nie dalo się w żaden sposób legalnie dojść. Polscy WOPiści zawracali chętnych z drogi, groziły mandaty i inne nieprzyjemności, można było się natknąć na radzieckich pograniczników i przy odrobinie szczęścia wylądować we Lwowie na przesłuchaniu, oskarżonym o szpiegostwo na przykład, z masą innych potencjalnych kłopotów.

Niemniej z przewodnikiem oficerem i w asyście polskiego WOPisty dotarłem na przełęcz Użocką legalnie. Pamiętam niewiele. Gówniarz leciał do przodu i ścigał się z kolegami nie zwracając specjalnie uwagi na krajobrazy. Przypominam sobie, że z trasy odeszła grupa chętnych aby zobaczyć pozostałość grobu hrabiny. Ja zostałem z resztą wycieczki i gotowaliśmy na ognisku w wielkim garze herbatę.

Z tej drugiej wyprawy zostały mi wpisy w książeczce Górskiej Odznaki Turystycznej. Ale też są one dość szczególne. Bo uwieczniony jest w niej tylko odcinek do Opołonka, szczytu granicznego na trasie w stronę przełęczy. Więc albo to jest wpis z innej wycieczki, która nie zachowała się w mojej pamięci albo nie można było legalnie wpisać całej trasy łącznie z przełęczą Użocką do książeczki. Dziś już sobie nie przypomnę. Niemniej na przełęcz na pewno dotarłem, bo sceneria tam była wyjątkowa i dobrze ją zapamiętałem. Wtedy nie zdawałem sobie sprawy z niedostępności tego miejsca dla zwykłego śmiertelnika.

Te dwa pierwsze wyjazdy zamknęły czysto turystyczny etap mojego wędrowania po Bieszczadach. Potem to już było  awanturnictwo, szukanie przygód i wrażeń rzadziej na szlakach a częściej poza nimi. Otarłem się i o śmierć, poznałem nietuzinkowych ludzi, przepiłem morze wódki i spirytusu. Wypaliłem kartony Sportów, Ekstra Mocnych w wersji z filtrem ale częściej bez.Tam spełniała się moja rozbudzona w dzieciństwie przez książki May’a, Curwooda, Coopera, Londona czy Nienackiego chęć posmakowania „niedźwiedziego mięsa”. Byłem w Bieszczadach setki razy. Czasem pobyt trwał przez kilka miesięcy czasem dosłownie kilka godzin okupionych dziesięciogodzinną podróżą z miejsca zamieszkania i takimż długim powrotem. Mam więc moc wspomnień. Ale opowiem o czymś szczególnym – co dla człowieka lubiącego góry ma wartość niezależnie od tego gdzie się pasmo gór znajduje, jak jest wysokie i jaka panuje pora roku. Tyle tytułem wstępu. CDN.

Reklama

30 KOMENTARZE

  1. Z drugiej ręki
    Osobiście jeszcze w Bieszczadach nie byłem, ale słyszałem opowieść już z Polski poPRLowskiej. Mianowicie grupa pasjonatów/ posiadaczy samochodów Jeep Willys (wszystko oryginalne egzemplarze z lat ’40 XX wieku) wybierała się co roku na rajd jakimiś polskimi bezdrożami. Przez cały rok przygotowywali się logistycznie (ewentualne zezwolenia na wjazd na bezdroża) i artystycznie (umundurowanie zbliżone tematycznie do samochodów, atrapy broni etc.).

    Któregoś roku udało im się dostać zezwolenie na wjazd do Bieszczadzkiego Parku Narodowego, z tym, że całemu przejazdowi miał towarzyszyć, jako przewodnik, pracownik parku. Dostał się pasjonatom jeepów młody człowiek, nie całkiem jeszcze znający teren, któregoś dnia pobłądzili i hop! wyjechali na dużą polanę (połoninę?), na której z drugiego końca stała jakaś konstrukcja budowlana. Podjechali bliżej, żeby się zorientować, co to za miejsce i gdzie są, i ze zdziwieniem odkryli, że to wieża strażnicza, na której z boku widać żółto-niebieskie barwy. Znaczy – ukraińska. Ponoć sytuacja wyglądała jak prosto z filmu “Jak wywołałem II wojnę światową”: Ukraińcy z lekka się zapowietrzyli, bo z ich perspektywy wyglądało to tak, że wjeżdża konwój wojskowych pojazdów, w których siedzą ludzie w mundurach i pod bronią, do tego różne nietypowe oznaczenia (np. flaga Konfederacji z Wojny Secesyjnej, tzw. rebelka). Sytuacja na szczęście wyjaśniła się szybko, przy udziale naszych WOPistów (a może już funkcjonariuszy SG?), a wszyscy następnie porobili sobie pamiątkowe zdjęcia – pasjonaci Willysów z kałaszami, a pogranicznicy – z atrapami Tomiganów i M16. Czego świadkiem naocznym nie byłem, ale zdjęcia widziałem i historię bieszczadzką sprzedaję jak kupiłem.

  2. Z drugiej ręki
    Osobiście jeszcze w Bieszczadach nie byłem, ale słyszałem opowieść już z Polski poPRLowskiej. Mianowicie grupa pasjonatów/ posiadaczy samochodów Jeep Willys (wszystko oryginalne egzemplarze z lat ’40 XX wieku) wybierała się co roku na rajd jakimiś polskimi bezdrożami. Przez cały rok przygotowywali się logistycznie (ewentualne zezwolenia na wjazd na bezdroża) i artystycznie (umundurowanie zbliżone tematycznie do samochodów, atrapy broni etc.).

    Któregoś roku udało im się dostać zezwolenie na wjazd do Bieszczadzkiego Parku Narodowego, z tym, że całemu przejazdowi miał towarzyszyć, jako przewodnik, pracownik parku. Dostał się pasjonatom jeepów młody człowiek, nie całkiem jeszcze znający teren, któregoś dnia pobłądzili i hop! wyjechali na dużą polanę (połoninę?), na której z drugiego końca stała jakaś konstrukcja budowlana. Podjechali bliżej, żeby się zorientować, co to za miejsce i gdzie są, i ze zdziwieniem odkryli, że to wieża strażnicza, na której z boku widać żółto-niebieskie barwy. Znaczy – ukraińska. Ponoć sytuacja wyglądała jak prosto z filmu “Jak wywołałem II wojnę światową”: Ukraińcy z lekka się zapowietrzyli, bo z ich perspektywy wyglądało to tak, że wjeżdża konwój wojskowych pojazdów, w których siedzą ludzie w mundurach i pod bronią, do tego różne nietypowe oznaczenia (np. flaga Konfederacji z Wojny Secesyjnej, tzw. rebelka). Sytuacja na szczęście wyjaśniła się szybko, przy udziale naszych WOPistów (a może już funkcjonariuszy SG?), a wszyscy następnie porobili sobie pamiątkowe zdjęcia – pasjonaci Willysów z kałaszami, a pogranicznicy – z atrapami Tomiganów i M16. Czego świadkiem naocznym nie byłem, ale zdjęcia widziałem i historię bieszczadzką sprzedaję jak kupiłem.

  3. hmmm ;-))))
    Pierwszy raz na wakacjach po 8 klasie podstawówki, we czterech (Zygmunt, Marek, Jacek i ja, wszyscy 15 letnie szczyle) od Komańczy do Rozsypańca, czerwonym, spaliśmy tam gdzie zastała nas noc, to jeszcze dzikie czasy były, jeszcze nie paliłem, potem też setki razy jeszcze, najczęściej sam, czasem z Markiem (innym), równocześnie na okrągłą latem i zimą, jesieniom i wiosna Beskid Niski, w porównaniu nawet z ówczesnymi Bieszczadami to antypody dzikości były.
    A potem, tak pod koniec liceum odkryłem dla siebie Pieniny (małe Pieniny, bo w parku narodowym byłem wszystkiego dwa razy), malutkie, kameralne wręcz, ale do dziś widok z Durbaszki za każdym razem jest dla mnie jak no właśnie nawet trudno mi dobrać słowa. Mistycyzm pasuje najlepiej.

  4. hmmm ;-))))
    Pierwszy raz na wakacjach po 8 klasie podstawówki, we czterech (Zygmunt, Marek, Jacek i ja, wszyscy 15 letnie szczyle) od Komańczy do Rozsypańca, czerwonym, spaliśmy tam gdzie zastała nas noc, to jeszcze dzikie czasy były, jeszcze nie paliłem, potem też setki razy jeszcze, najczęściej sam, czasem z Markiem (innym), równocześnie na okrągłą latem i zimą, jesieniom i wiosna Beskid Niski, w porównaniu nawet z ówczesnymi Bieszczadami to antypody dzikości były.
    A potem, tak pod koniec liceum odkryłem dla siebie Pieniny (małe Pieniny, bo w parku narodowym byłem wszystkiego dwa razy), malutkie, kameralne wręcz, ale do dziś widok z Durbaszki za każdym razem jest dla mnie jak no właśnie nawet trudno mi dobrać słowa. Mistycyzm pasuje najlepiej.

  5. Kocham Bieszczady i znam je nieżle
    Nie tyle z racji włóczęgi turystycznej choć to tez ile z racji swojej pracy. Brałam udział w akcji odchwaszczania Bieszczad z olchy. Tak ,że gminę Cisna, Komańcza i Lesko poznałam każdy zakątek Ciesze się z Twoich wspomnień i czekam..

  6. Kocham Bieszczady i znam je nieżle
    Nie tyle z racji włóczęgi turystycznej choć to tez ile z racji swojej pracy. Brałam udział w akcji odchwaszczania Bieszczad z olchy. Tak ,że gminę Cisna, Komańcza i Lesko poznałam każdy zakątek Ciesze się z Twoich wspomnień i czekam..

  7. Wiem, Markizie
    Prawie całe Bieszczady leżą po niepolskiej stronie. To o tamtych Bieszczadach pisał Vincenz. Jakoś się nie złożyło bym tam trafił. Ani niestety do dzikich rumuńskich gór, gdzie niedźwiedzia można kiedyś było zdybać łatwiej niż człeka.

    • A ja byłem w rumuńskich górach
      Muntii Fogarasului – czyli Fogarasz. Dawno, w studenckich czasach. Niedźwiadzie nas nie zdybały, tylko osły podeszły wieczorem pod namiot i dobrały się do plecaka z chlebem i papryką. Spotkany na grani miejscowy turysta patrząc w niebo wspominał, jak to w młodości latał .. na Messerschmittach. A wiejski rzemieślnik dla odmiany przeszkadzające mu w pracy dzieciaki odsyłał “w pizdu matieri” – ten dla odmiany służył w Krasnoj Armii. Ot, kontrasty.
      Fogarasz wtedy przypominał nieco Bieszczady – tyle że wyższe. Ale mało zdeptane, a do sklepu schodziło się parę godzin w dół…

  8. Wiem, Markizie
    Prawie całe Bieszczady leżą po niepolskiej stronie. To o tamtych Bieszczadach pisał Vincenz. Jakoś się nie złożyło bym tam trafił. Ani niestety do dzikich rumuńskich gór, gdzie niedźwiedzia można kiedyś było zdybać łatwiej niż człeka.

    • A ja byłem w rumuńskich górach
      Muntii Fogarasului – czyli Fogarasz. Dawno, w studenckich czasach. Niedźwiadzie nas nie zdybały, tylko osły podeszły wieczorem pod namiot i dobrały się do plecaka z chlebem i papryką. Spotkany na grani miejscowy turysta patrząc w niebo wspominał, jak to w młodości latał .. na Messerschmittach. A wiejski rzemieślnik dla odmiany przeszkadzające mu w pracy dzieciaki odsyłał “w pizdu matieri” – ten dla odmiany służył w Krasnoj Armii. Ot, kontrasty.
      Fogarasz wtedy przypominał nieco Bieszczady – tyle że wyższe. Ale mało zdeptane, a do sklepu schodziło się parę godzin w dół…

  9. Wiedziałem, że z Ciebie, Dorola
    niezły numer był i jest 😉
    Ja takie wyprawy kilkudniowe (ale piesze, nie autostopowe) to robiłem w wieku 7 czy 8 lat. We dwóch z przyjacielem. Dzisiaj bym dzieciaka nie puścił. Świat się stał nieprzyjazny dla dzieci.

  10. Wiedziałem, że z Ciebie, Dorola
    niezły numer był i jest 😉
    Ja takie wyprawy kilkudniowe (ale piesze, nie autostopowe) to robiłem w wieku 7 czy 8 lat. We dwóch z przyjacielem. Dzisiaj bym dzieciaka nie puścił. Świat się stał nieprzyjazny dla dzieci.