Reklama

Otchłań się budzi.

Otchłań się budzi.
Ścisnął dłoń, powoli wysypywał garść ziemi, po parę ziarenek, rozwiewanych przez wiatr. Na nieboskłonie zmierzch walczył z dniem, błękit z rozsianymi i rozrywanymi pierzastymi chmurami atakował granatową posoką, potwierdzając narastającą dominację białymi, jeszcze niemrawo święcącymi punktami. Pierwsze gwiazdy. Po drugiej stronie horyzontu, gdzie dzień bronił się ostatkiem promieni słonecznych, z każdą sekundą żółtoczerwona tarcza zanurzała się głębiej znikając za widnokręgiem.
– Powiedz mi, nie musisz od razu, najpierw się zastanów – czy noc to naturalny stan rzeczy, a dzień to jego aberracja? Czy odwrotnie, dzień jest naturalnym zjawiskiem, a noc, przeciwieństwem, po to by wszystko zrównoważyć? Nie musisz mówić od razu. W biblii napisano, że na początku była Ciemność, czyli dalsze czynności, działania Boga, stworzenie, to przeciwieństwo zastanej rzeczy. A teraz? Rozglądnij się, noc wypiera dzień, piękne zjawisko. Świat jest w stanie zawieszenia. Ja też jestem w stanie zawieszenia. Uwierz mi. Co o tym wszystkim sądzisz? Nie nudzę cię?
Na ziemi klęczał mężczyzna, w związane z tyłu ręce wrzynał się drut parokrotnie owinięty wokół nadgarstka. Krople krwi wnikały w suche podłoże. W ustach miał szmatę, dodatkowo zaklejoną przeźroczystą taśmą. Wydobywał jakiś nieokreślony dźwięk wspierany rozszerzonymi źrenicami. Zza pleców dogorywające słońce mierzwiło gęste włosy jasna poświatą.
– Wyglądasz jak anioł, naprawdę. Ja zapewne, gdzie za mną jest ciemność, wyglądam jak demon. Nie mam ci tego za złe. Opowiem coś. Pewnej niespokojnej nocy, dawno temu, obudziłem się zlany potem, miałem tak straszny sen, że wrył mi się w pamięć zostawiając głęboki odcisk. Z początku bałem się go, nie rozumiałem, skóra cierpła na same wspomnienie, później zacząłem pojmować sens tego, co doświadczyłem. Wydawać się to może błahe, jednak czułem to całym sobą, przenikało przez skórę, mięso i kości. Miałeś tak kiedyś? Czułeś coś takiego? Objawienie. Co mówisz?… Nie zgodzę się z tobą, nie jestem zły, nie stałem się zły. To słowa. Dobry, zły – bieguny, nieodzowne, by ten świat nie rozsypał się na kawałki. Mamy chwilkę, rozdarcie musi się skończyć.

Sen o demonie.
Ukazała się przyszłość. Taka, o której wszyscy marzą. Wszechogarniające dobro rozlało się po ziemi, żadnej zdrady, niegodziwości, uczciwość wszystkich wzajem siebie, spokojne, pełne miłości życie. Nie powierzchowne, tylko podskórne, czyli fałszywe, tandetne jak tekturowa ściana, ale prawdziwe, dogłębne, prosto z serca. To było po prostu piękne i urzekające, żadnych nieprzejrzystych intencji, prywaty, zabiegania o własne interesy, tylko bezinteresowna pomoc, współczucie. Z postaci promieniowała niewinność, dotykali piasku nieobutymi stopami, kąpali się nago w krystalicznie czystej morskiej wodzie, wzdychali z oczami podniesionymi do góry, wzruszeni przyrodą i szczęśliwi z jej obecności, czytali książki z zawsze pochlebnymi recenzjami, kochali się otwarcie, bez skrepowania i intymności, bez zawiści, pracowali zawzięcie, spokojnie, bez pośpiechu, lecz i bez krzty lenistwa, umierali szczęśliwi, bez pretensji. Raj. Odczuwałem mdłości jak od nadmiaru lukru, nie mogłem patrzeć na to wszystko; a jednocześnie pragnąłem; dziwne. I stało się coś. Za tą fasadą kryła się pustka, ujawniła się niespodziewanie, przerywając sielankę. Ogarnął mnie niesamowity strach. Świat wsysała otchłań, niczym dziura w dnie wchłaniająca wodę; kurczył się, malał, nikł, znikał. Miałem wrażenie, że jestem w próżni, całkowicie samotny. Rozumiesz? To ja byłem tym światem. Tym demonem dobra, nieegoistycznym tworem, pokraką rzeczywistości. Obudziłem się cały mokry, zlałem się w pościel. Słyszałem cykanie świerszczy, takie odrealnione cykanie, jakby prosto z głowy.

Reklama

Spotkanie z otchłanią.
– Zrozumiałem. Jestem sam, jestem całym światem, samotnie lewitującym w próżni. Reszta to wytwór mojej wyobraźni. Aby zachować świat, czyli przetrwać, nie mogę dopuścić do sytuacji absolutnego dobra, lub absolutnego zła. Nie chcę patrzeć w otchłań. Więc w dzień jestem demonem dobra, a w nocy demonem zła.
Ciemność zapanowała nad niebem, jedynie gwiazdy, błyszcząc migotliwe, dawały trochę światła. Na widnokręgu ledwo rysowały się kontury dwóch mężczyzn, jeden klęczał, raz po raz próbując wstać, trząsł się jak osika, nie wiadomo czy z zimna, czy z innego powodu, drugi stał, powstrzymywał go kładąc pewnie rękę na jego ramieniu. Wyciągnął zza pasa nóż.
– Masz pecha, nic mi nie zrobiłeś, ale znalazłeś się w niewłaściwym miejscu. I tak mówiąc do ciebie, mówię tak naprawdę do siebie. Śmieszne, co? Prawie jak wariat. Widzisz, czytam w twoich, czyli moich myślach. Na początku pytałeś, tak oczami, dlaczego; teraz myślisz, że jestem wariatem. Ha… Dzisiaj uczyniłem wiele dobrego, dużo, muszę to wyrównać, przed śmiercią zaznasz trochę cierpienia. Brzmi komicznie i masochistycznie, bowiem kalecząc i zabijając ciebie, niszczę część swojej jaźni. Ale tak trzeba, tak trzeba… Bo nie chcę patrzeć w otchłań…

Reklama