Reklama


Jan Stanisałwski "Ule na Ukrainie"

Matka zachorowała. W rodzinie nie ma większego nieszczęścia gdy starsze choruje. Lepiej, żeby matka miała niżby ojciec, bez którego życia nie ma, bez grosza życia nie ma. Zachorowała matka, zapadła na płuca, w chałupie zrobiło się markotnie, nawet Jankowi oczy mgłą zachodziły, nie był skory do zabawy, smutniał jak wszystkie. Matka roboty nie zarzuciła, silna była kobieta i chorobę dusiła na ile organizm dawał możności. Śmierć we wsi Jordanówka była stałym mieszkańcem, nikt się specjalnie nie dziwował, gdy chodziła po chałupach. Najmniej ważna była śmierć dziecka, takiego nie szkoda, dość w chałupie było następnych, którym więcej jedzenia zostanie, a i za młode to to, żeby Pana Boga obrazić, za to do nieba szło jak stało. Śmierć nie obchodziła ludzi, płakano nad utratą, gdyż płakać wypadało, ale nie było w zwyczaju po koniecznych obrzędach włosy rwać z głowy, z losem podłym się nie godzić, ci co przeżyli mieli zmartwienie większe od zmarłych. Żyć musieli z tym co mieli, a mieli tyle, że do życia za mało, resztę konieczną trzeba zdobyć każdego dnia, by w następnym znów zdobywać. Tego wysiłku było aż nadto, aby na inne myślenie trwonić siły.

Reklama

W rodzinie zmarło jedno, głupio zmarło, latem wpadło do strumyka, tyle co głowę zamoczyło, jak się kota topi, i nie dało rady wstać na nogi. Nie było nikogo w pobliżu, utopiło się i poszło z Panem Bogiem. Ledwie się o tym w rodzinie pamiętało, zaraz na świat przyszło kolejne i też dziewucha, tamtego co się utopiło starsze dzieciaki ledwie znały, tak po prawdzie tylko Janek pamiętał, że była Hela. Chora matka, to nie dziecko, przed chorobą matki strach, matka za całe pocieszenie robiła i dzieliła sprawiedliwie tym czego zabrakło. Nie było dla matki choroby lekce sobie ważenia, straszno było, bo jakże tyle dzieci bez matki. Jeśli ojciec nie był zaradnym i po śmierci matki macochy nie znalazł, sieroty rozchodziły się po wsi i na łasce wsi żyły, albo i nie żyły. W rodzinie markotno, doktora to i nie każden gospodarz mógł zawołać, doktor ostanie co ryczy z obory wyciągał, biednemu tylko w księdzu nadzieja. Posłał ojciec Janka do księdza, po miód posłał. Ksiądz miał pasiekę koło plebani, miodem, mlekiem i jajkiem płuca leczono, co samo przez się było lekarstwem. Było lekarstwem dla niedożywionego, chory gdy jadł co lepszego sił nabierał i organizm odwdzięczał się zmaganiem choroby.

– Pójdziesz do księdza. Najstarszy jesteś to i na ciebie spadło matce dopomóc. Pójdziesz i miodu przyniesiesz, pacierz zmówisz, do nóg padniesz, powiesz o matce chorej. Miodu masz przynieść, a idź tak żeby przed siebie patrzeć i garnka nie potłuc, bo drugi raz nie dadzą. Jak mi palec w garnku zamoczysz pasy z dupy zedrę. Bez matki bida będzie, o matce masz myśleć gdy będziesz szedł i gdy się będziesz wracał. Pamiętasz com ci powiedział? – zakończył ojciec, co jeszcze nigdy tak długo nie mówił.
– Pamiętam, wszystko pamiętam – posłusznie zapewniał Janek.
– To idź z Bogiem, droga daleka, żebyś zaszedł do księdza do obiadu i przed wieczorem wrócił
– Pójdę, już idę – powiedział i zebrał się do wyjścia
– Janek, ta garnka weź, z czym idziesz? – matka zwróciła uwagę na to co i ojcu z tej długiej mowy do głowy nie przyszło.

Wziął Janek garnek, taki na dwie kwaterki, co mleko z niego pił, żeby nie za duży był, bo nie wypada o wiele prosić biednemu. Ruszył i drogi miał przed sobą szmat, do księdza cztery wiorsty było, trzeba się śpieszyć i z miodem wrócić przed zachodem. Wiosna się kończyła, przychodziło lato, po drodze do księdza same dziwy Janka spotykały, jakie przyroda w tym czasie urządzała. Bociany na łące tak blisko, że rękę wystarczy wyciągnąć, przechadzały się pańskim krokiem, elegancko chodziły bociany, tylko państwo ze dworu tak potrafiło chodzić. Zerkał Janek jednym okiem na cuda i zaraz w nogach większej siły dostawał, tak jakby chciał przepraszać i żałować za chwile zmarnowane, kiedy cel był przednim daleko. Cuda wczesnego lata nie dawały za wygraną i na nowe próby wystawiały małego kuriera. Zaraz za bocianami pojawił się sad Żyda. Takiego sadu nie było w całej wsi, wsi Jordanówka i wisach okolicznych. Sad prawdziwy, sad równo sadzony, drzewo za drzewem gęsiego, równiutko i tak daleko posadzone, że na jednym końcu stojąc ledwie dostrzegało się drugi. Ten sad Janek znał dobrze i Żyda znał, a Żyd Janka, może i stałby się nieszczęście, gdyby w sadzie bodaj zielone się zawiązało, ale to nie ten czas, dopiero co kwiecie opadło. Westchnął tylko Janek i znów kroku przyspieszył, ściskając za ucho garnek, gdyż teraz sobie przypomniał co w domu usłyszał.

Popatrzył przed siebie jak nakazywał ojciec, nawet nie obejrzał się za sadem, bo i nie było jeszcze za czym. Zostało mu nagrodzone posłuszeństwo i troska o matkę, gdy sięgał wzrokiem tam gdzie miał dojść, na drodze ujrzał coś co z dala warczało, ale to tak głośno, że takiego głosu jeszcze Janek nie słyszał. Warczało i zbliżało się rychło, że i najlepsza kobyła we wsi tak nie galopowała z pustą furą. Nawet konie gajowego w lekką zaprzęgnięte brykę nie tak prędko mogły gnać. Gdy się zbliżało co warczało i gnało, jeszcze większe zdziwienie osłupiało Janka. Oczami przewracał jakby rydwan anielski zobaczył, cała bryka błyszczała, dachem kryta jak kareta jaka, wielkie oczy na przedzie. Koła nie drewniane, małe, a szybkie, woźnicy nie było widać, a wszystko razem gnało, warczało, teraz na domiar cudu jeszcze jeden dźwięk się dobywał, jakby piszczał i trąbił zarazem. Janek nie strachał się widoku, gębę rozdziawił i z tego wszystkiego nawet z drogi nie uciekł, stał i gapił się zachwycony, tuman kurzu okrył mu czuprynę i trafił w zakamarki garnka. Tego widoku nie mógł pominąć, ten widok był tak nowy, że wszystkie dawne widoki zakrywał, zakrywał matki cierpienie i czekanie pomocy.

Przejechała bryka bez koni i jeszcze dłuższą chwilę Janek gapił się zamurowany w stronę kurzu, za którego nic już nie było widać. Co to było? Tego nie wiedział, tego mógł dochodzić z dawnych opowieści ojca, ojciec opowiadał jak oba z gospodarzem do miasta jeździli i tam takie bryczki widzieli, ludzie wołali na to automobil. Kto wie, może Janek był pierwszym we wsi, z tych wsiowych, gajowego, gospodarzy i Żyda nie liczący, który widział automobil. Takiego rozgrzeszenia każdemu winszować, ale Janek nos obtarł rękawem i łzy mu pociekły, gdy wspomniał o matce, w tejże chwili zaczął biec przez łąkę do strumienia, aby garnek oporządzić. Doleciał do strumienia, naczynie zamoczył, a trzymał tak mocno jak umiał, potem koszulą obtarł, żeby się świeżego kurzu nie naniosło. Gdy skończył czynność całą i ledwie ruszył w stronę drogi stało mu się to, co we wsi szczęściem nazywali, potykając się puścił garnek, a ten prosto w krowi placek upadł i szczęściem, że tak spadł, bo w innym razie potłukłby się na drobiazgi.

Szczęściem garnek wylądował w łajnie i co lepsze, to samo szczęście ominęło Janka, wszystkiego dwie chwile roboty i garnek lśnił  jak świeży, nic mu nie było, tyle co z wierzchu się zeszpecił i z wierzchu został obmyty. Ruszył Janek w drogę, zmarudził czasu wiele nie tak za własną przyczyną co biegiem okoliczności rozmaitych, z których koniec końców wyszedł godnie. Pół drogi miał za sobą, drugie pół dopiero trzeba było iść i szedł tak szybko, że sam się dziwował kiedy ujrzał płot plebani co to drugiego takiego płotu we wsi nie było. Udało się w jedną stronę, nawet niezgorzej dojść, pomyślał i przysiadł na kamieniu zanim do księdza miał trafić. Nie lubił tych wizyt, choć rzadko bywał nie lubił wizyt i księdza nie lubił. Tak we wsi nikt nie mógł powiedzieć i myśleć było grzechem, jednak pod karą Bożą nie lubił Janek księdza, bo ten miał w oczach takie coś, co lubić nie pozwalało. Pomyślał Janek co go czeka i nie było rady, trzeba iść na plebanię i prosić miodu. Przeszedł  przez furtę plebanii i z dala dostrzegł, że ksiądz przy pasiece chodził, w kapeluszu bartnika oporządzał ule. Dobrze się złożyło, gorzej jakby księdzu obiad przerywać, albo wypoczynek, tego ksiądz nie lubił. Udało się ksiądza przy zajęciu napotkać, jakie księdza spokojnym usposabiało. Jedno szczęście księdza w pasiece spotkać, drugie, że ksiądz Janka zauważył i ręką pomachał tak jakby zapraszał. Janek ucieszył się, bo pomysłu na zwrócenie uwagi nie miał, tym bardziej ochoczo poszedł za księdza wołaniem.

– Niech będzie pochwalony Jesus Chrystus – powiedział Janek co oczywistym na powitanie było.
– Na wieki, co tak w ziemię patrzysz jakbyś diabła, nie księdza zobaczył – żartował ksiądz z przestraszonego chłopca. Ksiądz był raczej szpetnym mężczyzną, twarz pucułowata, krzaczaste, nienaturalnie powykręcane brwi, małego wzrostu, łysawy i grubawy jegomość, który łypał jednym uciekającym okiem i jednym co jakby nieruchome było. Sprawiał wrażenie nie tylko brzydkiego, ale mało przyjaznego, takim był, że dzieci można straszyć.
– A niczego, niczego, tak tylko… – odpowiedział chłopak, tylko na chwilę podnosząc wzrok i czuprynę.
– Co tam chowasz za plecami – ksiądz zapytał podejrzliwe, on widział, że biedny na plebanię z pustymi rękami przychodzi, żeby darmo nie wracać.
– Garnuszek mam, ojciec do księdza posłał, żeby o miód prosić, matka bardzo chora – Janek odpowiadał zlękniony, znał księdza co to nie lubił biedy, biedę za wroga uważał, co na jego dobra nastaje.
– Miodu powiadasz? A kto mnie miód daje? Jak ty sobie myślisz? Ty sobie myślisz, że miód sam z siebie się robi? Wiesz ty ile pracy trzeba aby miód był? Miodu mu daj. Daj mu. – ksiądz nie siłował się nawet ze swoim oburzeniem, rugał Janka za całą biedę tego świata, dawał upust swoim strachom, ale za chwilę zawołał na gospodynię, a ta przyszła od razu.
– Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus – drugi raz rzekł Janek co należało.
– Na wieki, na wieki – gospodyni zwracała się do Janka, ale już księdza oczami pytała co ma szykować.
– Miodu przyszedł prosić, widzi Raniecka? Matka chora, powiada. Bóg tam wie czy ona chora i co jej miód w chorobie pomoże. Ranicka przyniesie garniec z miodem i łyżkę z kuchni, na te chorobę. – ksiądz znowuż sobie ulżył i gdy ciskał słowami patrzył na Janka, jak ten w ziemię oczy spuścił. Wróciła gospodyni z tym co ksiądz nakazał i odbyła się rzecz, co to przez rzecz Janka nieszczęście się zaczęło. Ksiądz otwarł garniec płótnem nakryty i odmierzył jedną drewnianą łyżkę miodu, starannie zlewając do garnca naddatek. Łyżkę miodu wlał do garnuszka Janka i kazał gospodyni odnieść wszystko co przed chwilą przyniosła. Janek nie widział jak ksiądz miód wlewał, głowy nie śmiał unosić, tylko spode łaba zerknął, czy już koniec wlewania i gdy tak zauważył podziękował księdzu.
– Bóg zapłać księdzu – powiedział i czekał tylko na księdza pożegnanie.
– No idź z Bogiem, idź, niech ci tam matka ozdrowieje jak chora – ksiądz rzucił na odczepne błogosławieństwo osobliwe i odwrócił się do pasieki, to był znak, że Janek iść może i tak też chłopak uczynił.

Powrotnej drogi Janek nie bardzo pamiętał, jak tylko wyszedł za furtę, zobaczył do garnuszka gdzie ledwie plamka miodu na dnie zaległa i pierwsze co pomyślał to ojca bicie. Nie będzie ojciec dawał wiary, że tyle miodu od księdza zafasował, nie będzie ojciec wierzył i zleje czym popadanie. Przeleciał całą drogę jednym susem, tak że kawałek spory przed wieczorem wrócił. Wrócił do chałupy, a serce tak mu łomotało, że i słowa nie mógł z siebie wydobyć.

– Ksiądz miodu dał? – zapytał ojciec tak jakby innej poza dobrą odpowiedzią się nie spodziewał.

Janek tylko pokiwał głową i podsunął garnuszek w stronę ojca. Gdy ojciec zajrzał do naczynia w ten mement kolorów nabrał na twarzy, znał Janek tę twarz i zaraz za piec uciekł. Ojciec chwycił szczapę i ruszył za synem karę wymierzyć za niegodziwość, którą podejrzewał. Miód dla chorej matki wyrodny wyżłopał, takiego tylko polanem traktować.
– Nie bij, zostaw, nie bij, patrz tu… – tuż przed pierwszym zamachem Janek usłyszał głos matki, co z trudem do stołu, gdzie garnek stał, zaszła – patrz tu, na garnek. Po brzegach nic nie polane, tylko tyle co na dnie. Tyle ksiądz wlał, tyle wlał. Nie bij, patrz tu…
 

Reklama

18 KOMENTARZE

  1. Polecam uwadze
    http://www.polityka.pl/zarobmy-jeszcze-wiecej/Lead127,956,302095,18/ . Trafiliśmy w rączki szkodników… I to takich, którzy mają armię ochotników im się na wyścigi wysługujących za nadzieję na pełną miskę. Obawiam się, że się zawiodą dołączając z nosem na kwintę do poszkodowanych.

    PS. http://nowalewica.pl/index.php?view=article&catid=3%3Aczytelnia&id=181%3Anasza-bieda&option=com_content&Itemid=5

  2. Polecam uwadze
    http://www.polityka.pl/zarobmy-jeszcze-wiecej/Lead127,956,302095,18/ . Trafiliśmy w rączki szkodników… I to takich, którzy mają armię ochotników im się na wyścigi wysługujących za nadzieję na pełną miskę. Obawiam się, że się zawiodą dołączając z nosem na kwintę do poszkodowanych.

    PS. http://nowalewica.pl/index.php?view=article&catid=3%3Aczytelnia&id=181%3Anasza-bieda&option=com_content&Itemid=5

  3. Bardzom ukontentowany tym
    Bardzom ukontentowany tym tekstem. Szkoda, że nie rodzą się na kamieniu miast tej pośpiesznej, wymuszonej ambicjami sieczki portalowej, pośród której rzadko się coś wartościowego trafia. Szkoda, że tekst tak szybko spadł z SG. Ale rozumiem. Zasady, zasady, cele i duperele.

  4. Bardzom ukontentowany tym
    Bardzom ukontentowany tym tekstem. Szkoda, że nie rodzą się na kamieniu miast tej pośpiesznej, wymuszonej ambicjami sieczki portalowej, pośród której rzadko się coś wartościowego trafia. Szkoda, że tekst tak szybko spadł z SG. Ale rozumiem. Zasady, zasady, cele i duperele.