Reklama

Pan Ignacy Lajkonik szedł sobie ulicą, pogrążony w myślach. Nic nie układało się tak, jak powinno.

Pan Ignacy Lajkonik szedł sobie ulicą, pogrążony w myślach. Nic nie układało się tak, jak powinno. Poradził sobie wprawdzie z bałwanami i z podatkami (nie mógł się zdecydować, która z tych spraw cieszyła go bardziej), ale zaraz potem nie otrzymał intratnego zlecenia, które pozwoliłoby mu nie martwić się bałwanami i zapłacić podatki. Pani Chandra wciąż nie mogła ani wrócić z Indii, ani nawet określić, kiedy można się będzie jej spodziewać. Karol z Pauliną coś się nie pojawiali i właściwie trudno było powiedzieć, dlaczego. Natomiast co do akwizytorek, które kiedyś nawiedziły pana Ignacego wczesnym rankiem, to również się nie pojawiały, ale zamiast nich w skrzynce co jakiś czas pojawiały się znaczące liściki.

Wszystkie te sprawy tak zaprzątnęły głowę panu Lajkonikowi, że nie zwrócił uwagi na jadący samochód i wmaszerował na jezdnię tuż przed nim. Samochód zaczął z piskiem opon hamować, a pana Ignacego tak to zaskoczyło, że zamiast uciekać – stanął jak wryty na środku jezdni. Na usprawiedliwienie pana L. powiedzmy, że było to miejsce bez zaznaczonego przejścia dla pieszych, ale od zawsze piesi przechodzili tam przez ulicę, a kierowcy wiedzieli, że trzeba tu uważać. No, ten konkretny kierowca nie wiedział. Ale na szczęście jechał tak przytomnie, że zatrzymał się – jak na kiepskiej komedii – zderzakiem tuż przy kolanach pana Ignacego. Dosłownie tak blisko, że pobrudził mu tym zderzakiem spodnie!

Reklama

Drzwi się otworzyły i szofer wyskoczył z samochodu z soczystym słowem na ustach. Podbiegł do pana Lajkonika, zmierzył go wzrokiem… i zamilkł, a w jego oczach pojawiło się zastanowienie. Również i pan Ignacy, przygotowany na solidną połajankę, popatrzył ze zdumieniem na kierowcę.
– Kostek? Konstanty… Statys?
– Konik? Ignacy Lajkonik?
I obaj panowie – zamiast rozpocząć ku uciesze gapiów i czytelników zajadłą pyskówkę – padli sobie w ramiona. Kierowcą okazał się bowiem serdeczny kolega pana Ignacego z akademika, matematyk i gitarowy bard, Konstanty Statys. Obaj panowie swego czasu spędzali godziny na długich Polaków rozmowach przy piwie, rzadziej miodzie-trójniaku, a najdziwniejsze było to, że przypadli sobie do gustu, mimo że Lajkonik studiował kierunek humanistyczny, a Kostek – ścisły. Konkretnie analizę matematyczną. Niestety ich drogi się rozeszły i od zakończenia studiów jakoś nie mieli ze sobą styczności.

– Ignac, spieszysz się gdzieś? Nie? To wsiadaj, pogadamy, nie będziemy tak stać – rzucił pan Konstanty, kiedy już wyściskali się wylewnie i udali, że nie dosłyszeli mruknięcia starszego, apoplektycznego pana na temat gejów, którzy stają się coraz bezczelniejsi. Pan Lajkonik otrzepał dyskretnie nogawki i wsiadł do samochodu, uśmiechnąwszy się szeroko. Ruszyli. – No i co tam u ciebie? – zagaił pan Statys. Pan Ignacy streścił mu, jak sprawy stoją, a kiedy opowiadał, jego uwagę przyciągnęły dwie kości do gry, dyndające na sznurkach pod lusterkiem. Zakończył więc swoje opowiadanie pytaniem o ten gadżet, albowiem cała reszta wnętrza samochodu, jak również sam Kostek, wybitnie nie pasowali do tych kostek.

Kolega uśmiechnął się pod nosem. – Zawsze byłeś spostrzegawczy. Zgadza się, to nie głupawa ozdoba, to coś w rodzaju godła. Wiesz z czego pisałem magisterkę? Z teorii prawdopodobieństwa. Tak się składa, że temat mi się spodobał i po dyplomie zacząłem drążyć głębiej. No i doszedłem do… niezłych wyników!
– No proszę – podchwycił pan Ignacy – a do jakichże to?
– Ha! A do takichże! – i tu pan Konstanty klepnął z rozmachem w podłokietnik – Zatrzymajmy się tutaj, to ci opowiem, zresztą mam tu coś do załatwienia.
Stanęli na dużym parkingu niedaleko nowo wybudowanego stadionu, którego projektanci spisali się na medal, ale nieco wyszczerbiony, mianowicie zapomnieli o toaletach. Dlatego wokół stadionu niebieściły się budki znanej firmy, a okoliczni mieszkańcy ze złośliwymi uśmieszkami powtarzali dowcip o tym, jakiej też złowonnej substancji wart jest projekt.

– Wyobraź sobie, stary – zaczął pan Kostek – że zająłem się tym, co na moim poletku najbardziej dochodowe. Znaczy grami losowymi. Jak widzisz, z sukcesem – ten samochód właśnie wygrałem na loterii, tej ze świstakiem. Bo widzisz – tu przysunął się bliżej do pana Lajkonika i zniżył głos – przez te wszystkie lata pracowałem nad formułą, nad systemem obliczeń, wiesz, rachunek różniczkowy, zaawansowane funkcje… słowem, taką, która pozwoli mi wygrywać praktycznie we wszystkie losowe gry! I jestem blisko… A ten samochód to, że tak powiem, efekt uboczny. A dzisiaj przyjechałem tutaj, żeby poeksperymentować i zrobić parę ostatecznych obliczeń. Chodź ze mną, przyda mi się twoja pomoc…

Panowie wysiedli z samochodu i spacerowym krokiem ruszyli w kierunku wejścia na stadion. Po drodze pan Konstanty tłumaczył panu Ignacemu, intensywnie gestykulując: – Wszystko jest funkcją! Wszystko można obliczyć! Weźmy na przykład takie losowanie we Frotto. Prawdopodobieństwo trafienia kompletu liczb jest takie, jak trafienia lotką do dartów w pięciozłotówkę schowaną na boisku piłkarskim, i to właśnie mam zamiar sprawdzić. Tutaj –¬ tu wręczył panu Lajkonikowi nieduży, okrągły kartonik – jest cel. A ja mam lotki. Staniesz na środku boiska, zakręcisz się parę razy dookoła osi z zasłoniętymi oczyma, a potem rzucisz przed siebie ten żeton, jak umiesz najmocniej. Wtedy wchodzę ja i zaczynam rzucać lotkami. A potem zobaczysz.

I tak też zrobili. Najpierw pan Ignacy rzucił przed siebie żeton, nie wiedząc, gdzie rzuca, a potem na białej kropce, wyznaczającej farbą środek futbolowego boiska, stanął pan Kostek. Odchylił ramię i wyrzucił lotkę po stromej paraboli – poleciała wysokim łukiem, mignęła metalową częścią w słońcu i z impetem wbiła się… no właśnie, czy w murawę? Pan Lajkonik truchcikiem podbiegł do miejsca, z którego wystawały małe, czerwone skrzydełka, chwycił lotkę i bez słowa zaniósł ją koledze. Na metalowym szpikulcu tkwiło małe, żółte kółeczko z tektury.

Kiedy pan Konstanty zobaczył to i pojął, co widzi, na jego obliczu odmalowało się najpierw bezkresne niedowierzanie, potem bezsilna wściekłość, a w końcu beznadziejna rozpacz. Wydał z siebie głuchy jęk, nogi się pod nim ugięły i opadł na murawę, ukrywszy twarz w dłoniach.
– Kostek! Konstanty! Co się stało? O co chodzi? – dopytywał przestraszony pan Ignacy – Dlaczego tak? Przecież trafiłeś?
Pan Statys nie odpowiadał przez dłuższą chwilę, aż w końcu wymamrotał przez dłonie kilka wyrazów, które ciężko było uznać za spójną wypowiedź – Najniższe prawdopodobieństwo… Jeżeli tutaj się udało… To we Frotto już nie… Prawdopodobieństwa się mnożą… Dwa ułamki dają ułamek do kwadratu, o wiele mniejszy… Nic dwa razy się…
Pan Lajkonik pokiwał na to głową. Delikatnie pomógł koledze wstać i zaprowadził go na trybuny, posadził załamaną, skurczoną postać na ławeczce i poszedł do samochodu po apteczkę. „Kto wie, może będą tam jakieś środki uspokajające?”, pomyślał.

Po drodze, w przejściu pod trybunami pan Ignacy zobaczył niskiego mężczyznę w roboczym kombinezonie, który z wysiłkiem pchał przed sobą wielką maszynę z okrągłymi szczotkami wystającymi od dołu.
– Dzień dobry – ukłonił się grzecznie pan Lajkonik
– A dobry, dobry – mężczyzna zatrzymał się i otarł pot z czoła, rad z chwili oddechu – ale mógłby lepszy być. Panie, co tu się działo wczoraj!
– Oo? A co się działo? – zaciekawił się pan Ignacy. Mężczyzna spojrzał na niego niepewnie, ale w końcu uznał, że pytanie musiało być szczere – Widać, że z pana szanownego żaden kibic. Nasi grali, nasi z tymi tam, no, z Brakowa. Panie, kibole szaleli, co to nie leciało na boisko! Nie żeby butelki, tego to pilnują, ale papier toaletowy, jakieś cynfolie, a na końcu, jakby się zmówili, rzucali takie grube konfeti.
Zaalarmowany pan Lajkonik wyjął z kieszeni mały, okrągły kartonik.
– Takie? – zapytał.
– O, to to! I ja to, panie szanowny, muszę teraz sprzątać. Dobrze, że zamiatarka jest, bo jakbym tak mietłą musiał zasuwać…

Ale pan Ignacy już wiedział, że musi powiedzieć swojemu koledze coś ważnego o prawdopodobieństwie i zbiegach okoliczności. Pożegnał się grzecznie, obrócił na pięcie i poszedł szybkim krokiem z powrotem na stadion. Włożył rękę do kieszeni i namacał znajomy kształt – to indyjski słoń, którego nosił w charakterze breloczka do kluczy, żeby ich nie zapomnieć (słonie, jak wiadomo, mają doskonałą pamięć). Pogładził wypolerowaną kamienną figurkę i uśmiechnął się sam do siebie: Jak to dobrze, że są jeszcze rzeczy, których nie można policzyć i ująć w matematyczne wzory!

_____________

Tekst chroniony prawem autorskim (wszystkie części cyklu o p. Lajkoniku). Opublikowany w witrynie www.kontrowersje.net oraz na blogu www.madagaskar08.blog.onet.pl . Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie i przedruk tylko za zgodą autora.
 

Reklama

51 KOMENTARZE

  1. Żeby nie było, że tylko
    Żeby nie było, że tylko Solano jest fanką Pana Lajkonika.:)

    Dziwne, ale czytając tym razem nawet przez moment nie pomyślałam o powrocie Pani Chandry. Wystarczająco magiczne okazały się dla mnie te wszystkie różniczki, rachunki nieprawdopodobieństwa i inne takie nie z tego, mojego, świata.:)

    PS: Czy zauważyłeś, że coraz mniej jest chętnych do czytania TAKICH tekstów? Sama może bym czasem coś, jako odskocznię od korekty cudzych, ale… Wychodzi na to, że pisałabym sama dla siebie.

    Żeby przyciągnąć czytelników koniecznie trzeba pobluzgać na polityków? Smutne.:( Chociaż… Ten portal CHYBA jest właśnie po to i takich użytkowników przyciąga.

  2. Żeby nie było, że tylko
    Żeby nie było, że tylko Solano jest fanką Pana Lajkonika.:)

    Dziwne, ale czytając tym razem nawet przez moment nie pomyślałam o powrocie Pani Chandry. Wystarczająco magiczne okazały się dla mnie te wszystkie różniczki, rachunki nieprawdopodobieństwa i inne takie nie z tego, mojego, świata.:)

    PS: Czy zauważyłeś, że coraz mniej jest chętnych do czytania TAKICH tekstów? Sama może bym czasem coś, jako odskocznię od korekty cudzych, ale… Wychodzi na to, że pisałabym sama dla siebie.

    Żeby przyciągnąć czytelników koniecznie trzeba pobluzgać na polityków? Smutne.:( Chociaż… Ten portal CHYBA jest właśnie po to i takich użytkowników przyciąga.

  3. Żeby nie było, że tylko
    Żeby nie było, że tylko Solano jest fanką Pana Lajkonika.:)

    Dziwne, ale czytając tym razem nawet przez moment nie pomyślałam o powrocie Pani Chandry. Wystarczająco magiczne okazały się dla mnie te wszystkie różniczki, rachunki nieprawdopodobieństwa i inne takie nie z tego, mojego, świata.:)

    PS: Czy zauważyłeś, że coraz mniej jest chętnych do czytania TAKICH tekstów? Sama może bym czasem coś, jako odskocznię od korekty cudzych, ale… Wychodzi na to, że pisałabym sama dla siebie.

    Żeby przyciągnąć czytelników koniecznie trzeba pobluzgać na polityków? Smutne.:( Chociaż… Ten portal CHYBA jest właśnie po to i takich użytkowników przyciąga.

  4. dziwne skutki rachunku prawdopodobieństwa
    Kiedyś pewien węgierski matematyk stworzył całkowicie poprawną pod względem naukowym teorię światów sprzężonych. W myśl tej teorii, jeśli np Lajkonik rzuca monetą i wypada mu reszka, to w jednym z innych światów wypada mu (albo jego kopii) orzeł, czyli zachodzą równocześnie wszelkie warianty zdarzeń, ale każde gdzie indziej, i obserwujemy tylko jeden z nich.
    Uczeni zebrani w Kopenhadze (chyba Einstein jeszcze żył wtedy) postanowili odrzucić powyższą teorię mimo że nie znaleźli w niej błędów matematycznych, i na papierze wszystko grało, uznali jednak że jest zbyt szokująca.
    Zawarty układ nazwano w nauce “umową Kopenhaską”.

  5. dziwne skutki rachunku prawdopodobieństwa
    Kiedyś pewien węgierski matematyk stworzył całkowicie poprawną pod względem naukowym teorię światów sprzężonych. W myśl tej teorii, jeśli np Lajkonik rzuca monetą i wypada mu reszka, to w jednym z innych światów wypada mu (albo jego kopii) orzeł, czyli zachodzą równocześnie wszelkie warianty zdarzeń, ale każde gdzie indziej, i obserwujemy tylko jeden z nich.
    Uczeni zebrani w Kopenhadze (chyba Einstein jeszcze żył wtedy) postanowili odrzucić powyższą teorię mimo że nie znaleźli w niej błędów matematycznych, i na papierze wszystko grało, uznali jednak że jest zbyt szokująca.
    Zawarty układ nazwano w nauce “umową Kopenhaską”.

  6. dziwne skutki rachunku prawdopodobieństwa
    Kiedyś pewien węgierski matematyk stworzył całkowicie poprawną pod względem naukowym teorię światów sprzężonych. W myśl tej teorii, jeśli np Lajkonik rzuca monetą i wypada mu reszka, to w jednym z innych światów wypada mu (albo jego kopii) orzeł, czyli zachodzą równocześnie wszelkie warianty zdarzeń, ale każde gdzie indziej, i obserwujemy tylko jeden z nich.
    Uczeni zebrani w Kopenhadze (chyba Einstein jeszcze żył wtedy) postanowili odrzucić powyższą teorię mimo że nie znaleźli w niej błędów matematycznych, i na papierze wszystko grało, uznali jednak że jest zbyt szokująca.
    Zawarty układ nazwano w nauce “umową Kopenhaską”.