Reklama

Pan Ignacy Lajkonik pospiesznie założył zimową kurtkę, chwilę pomajstrował przy sznurowadłach wysokich zimowych butów za kostkę (prawdę mówiąc, nie lubił tych butów, ale przy takiej pogodzie wszystkie

Pan Ignacy Lajkonik pospiesznie założył zimową kurtkę, chwilę pomajstrował przy sznurowadłach wysokich zimowych butów za kostkę (prawdę mówiąc, nie lubił tych butów, ale przy takiej pogodzie wszystkie inne możliwości odpadały), nacisnął na głowę czapkę z nausznikami z wełny alpaki (wełna ta grzała jak peruwiańskie słońce), a na ręce – zakopiańskie rękawiczki. Wcale nie miał ochoty wychodzić na mróz, który zastanawiał się właśnie, czy spaść poniżej dwudziestu kresek na termometrze, czy zostać powyżej. Gdyby pan Ignacy wychodził do pani Chandry, szczypiące zimnem policzki byłoby łatwiej znieść, ale tak… Chociaż, jak się dobrze zastanowić, to przecież wychodził właśnie w tej sprawie.

Chodziło o to, że zbliżały się wielkimi krokami urodziny pani Chandry, kolejne osiemnaste urodziny, rzecz jasna, i proszę nie ciągnąć mnie za język, i tak nie powiem, KTÓRE mianowicie osiemnaste urodziny, a pan Lajkonik miał poważny zgryz z prezentem. Najpierw poświęcił bite dwa dni na tworzenie listy potencjalnych przedmiotów, które mógłby ofiarować swojej ukochanej. Nabiedził się przy tym, że hej! Potem zwiedził większość ważniejszych sieciowych sklepów, a później także portali aukcyjnych, w kilku przypadkach nawet zaczął licytować, ale po dojrzałym namyśle zrezygnował. Wyłączył komputer i zaczął się zastanawiać, co mu pozostało, a po jakimś kwadransie przyznał się sam sobie, że to właśnie ostatnia deska ratunku. Jeżeli można to tak nazwać.

Reklama

Jak więc już widzieliśmy, ubrał się, starannie zamknął mieszkanie i potruchtał osiedlową alejką, żeby zbytnio nie zmarznąć, w kierunku bloku nieco oddalonego od innych. Domofon, zmrożony do szpiku elektronicznych kości, inaczej układów scalonych, nie działał, więc mieszkańcy po prostu zostawiali uchylone drzwi. Dzięki temu pan Ignacy mógł swobodnie wejść na klatkę schodową, gdzie wytupał śnieg z butów i energicznie ruszył ku upatrzonym drzwiom. Zapukał w rytmie harcerskiego pozdrowienia („pindyrdyndy – hej ho!”) i tym razem zaczekał, aż gospodarz otworzy.

Po chwileczce, niedługiej, niekrótkiej, lecz w sam raz, żeby wstać z otomany i przejść przez przedpokój, zachrobotał zamek i oto w drzwiach stanął sam pan Darek Szeherezad – Darek B. (!) Szeherezad, uśmiechając się sympatycznie i empatycznie zarazem. Pan Lajkonik odpowiedział równie miłym uśmiechem, wiedząc, jak bardzo gospodarz ceni sobie szczere emocje. Po czym uprzejmie zapytał, czy też pan S. znajdzie dla niego kilka minut i po uzyskaniu twierdzącej odpowiedzi, wszedł, bardzo uważając, żeby nie nabrudzić. Zaraz też na rzeźbionym stoliku pojawiła się herbata z egzotycznymi przyprawami, miseczka z połówkami cytryny i wyjątkowo, ze względu na aurę, butelka rumu.

Pan Szeherezad wysłuchał w skupieniu relacji pana Ignacego, a ten doszedł do momentu, w którym wyłączył komputer i wyłuszczył swoją prośbę: – Poradź mi, proszę, jaki prezent by jej się podobał? Myślę, że spróbowałem już wszystkiego – i nic mi się nie podoba, a raczej: jestem pewien, że JEJ się nie będzie podobało… Gospodarz zastanowił się przez chwilę, potarł brodę kciukiem i palcem wskazującym, po czym przemówił: – Drogi przyjacielu! Mógłbym oczywiście zaproponować Ci jeden z tysiąca olśniewających przedmiotów, z mojej kolekcji – tu uniósł dłoń, powstrzymując protest pana Lajkonika, który przecież nie przyszedł po prośbie, tylko z prośbą – lub spoza niej. Nie w tym jednak sztuka, by dać człowiekowi rybę, a w tym, by pouczyć go, jak należy zrobić wędkę! Poza tym nawet ja – pochylił skromnie głowę – dysponując, nie przeczę, możliwościami większymi od ludzkich, nie podejmuję się stwierdzić, czego chce, a czego nie chce kobieta. A na pewno kobieta tak wyjątkowa, jak Chandra… Nie smuć się jednak, przyjacielu – dodał, widząc minę pana Ignacego – nie dam Ci ryby, ale wskażę drogę nad jezioro. Masz godzinę! – i tu pan Dariusz klasnął w dłonie i roześmiał się gardłowo.

Pan Lajkonik zaś przekonał się, że owszem, nadal siedzi przy herbacianym stoliku, tyle że sam stolik stoi pod rzucającą błogosławiony cień markizą, a naprzeciwko siedzi nie pan Szeherezad, a uśmiechnięty arabski sprzedawca. Wokół nich w gorącym bliskowschodnim słońcu unosiły się tysięczne zapachy, powabne i te mniej, a zaraz obok zaczynał się tradycyjny suk – bazar, na którym można było kupić i sprzedać rzeczy, o jakich się nie śniło nie tylko panu Ignacemu, ale i samemu Autorowi! Wstał nasz bohater i ukłonił się grzecznie na pożegnanie, a kupiec złożył dłonie na piersiach i odkłonił się w najlepszym bliskowschodnim stylu, jaki sobie można wyobrazić. To było rzeczywiście jak w baśni – mimo że pan Lajkonik usiadł do herbaty i nic nie kupił, sprzedawca nie zrobił mu awantury!

Bazar rozciągał się wzdłuż i wszerz, hen, daleko, a pan Ignacy miał tylko godzinę, więc – by nie tracić czasu – ruszył między stragany i namioty. Kupcy na ogół świetnie mówili po polsku, i tym razem nie miało to nic wspólnego z baśniami, po prostu polscy turyści dotarli już i tutaj. Panu Lajkonikowi mignęło ogłoszenie, wypisane kunsztownie na kawałku tektury: „Afrodyzjaki! Po zażyciu doprowadzisz mumię do orgazmu w 5 minut!”, ale akurat to go nie interesowało. Poszedł dalej, czujnie rozglądając się po stoiskach, i już po chwili stał obok kupca, oferującego lampy z dżinnami i afrytami – „Z trzystuletnią gwarancją! Wystarczy potrzeć rękawem!”. Nie zdecydował się jednak na kupno, mimo zachęcającej ceny. Pamiętał bowiem z baśni, że nie każdy lokator lampy po uwolnieniu rzucał się do spełniania życzeń – jeżeli siedzenie w lampie zbytnio im się sprzykrzyło, potrafili poprzysiąc, że zabiją pierwszą osobę, która ich wywoła. Marny byłby to prezent!

Większe szanse miał latający dywan. Przy tym straganie pan Ignacy spędził ponad kwadrans, podziwiając modele i wzory, słuchając przy tym sprzedawcy, który recytował osiągi różnych dywanów – od jednoosobowych sportowych chodniczków, po familijne behemoty rozmiaru sześć na pięć metrów. Na szczęście jednak nasz bohater w porę przypomniał sobie, jakie warunki panują aktualnie w kraju – i zapytał właściciela stanowiska o klimatyzację albo chociaż nawiew. Niestety, tego udogodnienia nie posiadał żaden z oferowanych dywanów, więc pan Lajkonik poszedł dalej, nerwowo zerkając na zegarek. O mało nie kupił również sporego jajka, większego niż strusie, z delikatnymi, brązowymi żyłkami, myśląc, że to dekoracja z alabastru. Na szczęście został natychmiast wyprowadzony z błędu przez kupca, gratulującego mu decyzji o założeniu hodowli ptaków Roków – „Maj frend, kiedy skończy dwa miesiące, dajesz mu zaledwie jedną dorodną owcę dziennie! Może być też jeden wielbłąd, ale tylko raz na dwa-trzy dni!”

Aż wreszcie, kiedy panu Ignacemu pozostało już tylko dziesięć minut, stanął przed stoiskiem z przepięknymi, orientalnymi szalami. Stanął – i wiedział, że stąd nie odejdzie z pustymi rękami. Nie dość, że prezent świetnie pasował do pory roku, to wybór wzorów i kolorów był olśniewający. Błękity i szarości, żółcie przetykane zieleniami, szacowne fiolety i skromne brązy, tajemnicze czarno-złote wzory, a nade wszystko – przepiękny czerwony szal w srebrne arabeski. Pan Lajkonik wziął go do ręki, a lekka, puszysta tkanina owinęła się wokół dłoni, grzejąc i zarazem chłodząc – taki to był szal! Sprzedawca nachylił się ku oczarowanemu panu Ignacemu i konfidencjonalnym szeptem zdradzał mu sekrety szala: – To najprawdziwsza wełna z owiec, pasących się na stokach góry Synaj… a przetykana jest Przędzą Czasu… Dlatego osobę, która go nosi, czas omija…

Pan Lajkonik nie potrzebował więcej zachęty, a i czas mu się powoli kończył – nie sądził również, by magia szala przechytrzyła pana Szeherezada . Zapłacił pospiesznie, prawie się nie targując (kupiec, chociaż tego nie skomentował, wyglądał na zawiedzionego), jeszcze raz spojrzał na zegarek – i oto z powrotem znalazł się w mieszkaniu pana Darka. Darka B. Wylewnie podziękował gospodarzowi, ciekawie zerkającemu na nieduży pakunek, owinięty w niepozorny, szary papier, po czym popędził do siebie. Jeszcze tego samego wieczoru, ogolony i wypachniony zadzwonił do drzwi pani Chandry.

To był wieczór tylko dla nich obojga. Pani C. przygotowała pachnące korzennymi przyprawami indyjskie dania w niewielkich miseczkach, z których nakładali sobie niewielkie porcje na talerze, mieszając sos z ryżem albo kruchym, nadętym jak balon chlebem nan. Częstowali się nawzajem co lepszymi kąskami i chichotali przy tym jak para nastolatków, aż po kawie i niedużym – w sam raz na dwoje – torciku syci i zadowoleni spoczęli na sofie pod bauhinią, patrząc przez okna werandy na zaśnieżone trawniki. Wtedy pan Ignacy sięgnął za sofę i wręczył ukochanej prezent. Pani Chandra rozpakowała go i szeroko otworzyła oczy, a pan L. owinął wokół niej miękką tkaninę. – Aha, kochanie – rzekł, całkiem już poważnie – Sprzedawca powiedział, że ten szal ma pewną szczególną właściwość… – i opowiedział swojej ukochanej to, co zdradził mu arabski kupiec.

Pani Chandra słuchała tego wszystkiego, a kiedy pan Ignacy skończył, rozwinęła końce szala i próbowała otulić nim również ukochanego. Wtedy stało się coś dziwnego – szal nie chciał się owinąć wokół nich obojga. Trzymał się uparcie pani Chandry, a kiedy spróbowała odwinąć z siebie większą jego część – przylgnął do pana Lajkonika, a zsunął z jej ramion. Popatrzyli na siebie, zmieszani, a w uszach zadźwięczało im „osobę, która go nosi, czas omija… osobę, która go nosi… OSOBĘ…”

I wtedy w oczach pani Chandry pojawiły się dwa ogniki – jak zawsze, kiedy podejmowała ważną decyzję. Delikatnie zdjęła szal, wstała i zaczęła się krzątać, a pan Ignacy obserwował ją z namysłem. Na małym stoliku postawiła mosiężny dzban, obok niego ceramiczną misę z owocami mango i pomarańczami, rozejrzała się, dołożyła jeszcze trzy muszle z Goa i kieliszek z winem. A potem udrapowała na tym wszystkim szal, który stał się efektownym tłem dla tak skomponowanej martwej natury, i wróciła na sofę, do pana Lajkonika. – Myślisz, że na tę kompozycję też to zadziała? Przecież to nie… osoba? – mruknął do niej. – Nie wiem… ale ją czas może sobie omijać – uśmiechnęła się pani Chandra, przytuliła do swojego mężczyzny i pocałowała go. Po czym oboje jeszcze długo patrzyli na piękną kompozycję, ogrzewającą cały pokój ciepłym blaskiem złota, różu i czerwieni.
_______________________

Tekst chroniony prawem autorskim (wszystkie części cyklu o p. Lajkoniku). Opublikowany w witrynie www.kontrowersje.net oraz na blogu www.madagaskar08.blog.onet.pl . Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie i przedruk tylko za zgodą autora.

Reklama

45 KOMENTARZE

  1. Jeżeli ktoś szuka odpowiedzi na pytanie
    jak się przemawia do serca przez oczy rozumem, tu ją znajdzie.
    Oczywiście nie byłby Kłak Kłakiem, gdyby nie wyczarował przy okazji słuchowiska radiowego (pierwsze z brzegu obfitego morza: ”zgryz z prezentem” czy ”pindyrdyndy”, nie mylić ich z mniej szlachetnymi pindyryndami), ale nastrój opowiadania wyraźnie kieruje nas w stronę barw i rozbudzonej emocjonalnie rozmowy z wpatrzonymi i umiejącymi słuchać oczami.

    Mam jakoś wrażenie, że sto lat temu i za sto lat również będzie aktualne i do czytania, choć trzeba czytelników uczciwie ostrzec, że po czytaniu grozi wilgoć ócz i zamyślony refleksyjny uśmiech. To szczęśliwcom. Reszcie natomiast pozostaje wtulić się w słowa i Autorowi pogratulować, co też w niewypowiedzianym imieniu niniejszym czynię.

    • Dziękuję za obecność
      i za styl tej obecności. Takie aliteracyjne czy brzmieniowe zabawy to akurat bardzo często wychodzą same z siebie, natomiast kolory to jak najbardziej świadomy zabieg – miło jest ogrzać Czytelniczkę i Czytelnika, używając do tego w dużej mierze Jego czy Jej własnej wyobraźni – bo też i proszę zauważyć, że podczas czytania każdy sobie to na swoje doświadczenia przekłada, ale staram się tak je kierunkować, żeby różnymi drogami dążyły do tego samego celu.

      Osiągnął Pan przedziwny efekt, czuję się jak Sienkiewicz, z tym “za sto lat”, “ócz wilgocią” i całym tym fragmentem, jeszcze chwila i wyjadę do Oblęgorka, oby tam był Internet ; ))) Tymczasem proszę się wtulać do woli.

  2. Jeżeli ktoś szuka odpowiedzi na pytanie
    jak się przemawia do serca przez oczy rozumem, tu ją znajdzie.
    Oczywiście nie byłby Kłak Kłakiem, gdyby nie wyczarował przy okazji słuchowiska radiowego (pierwsze z brzegu obfitego morza: ”zgryz z prezentem” czy ”pindyrdyndy”, nie mylić ich z mniej szlachetnymi pindyryndami), ale nastrój opowiadania wyraźnie kieruje nas w stronę barw i rozbudzonej emocjonalnie rozmowy z wpatrzonymi i umiejącymi słuchać oczami.

    Mam jakoś wrażenie, że sto lat temu i za sto lat również będzie aktualne i do czytania, choć trzeba czytelników uczciwie ostrzec, że po czytaniu grozi wilgoć ócz i zamyślony refleksyjny uśmiech. To szczęśliwcom. Reszcie natomiast pozostaje wtulić się w słowa i Autorowi pogratulować, co też w niewypowiedzianym imieniu niniejszym czynię.

    • Dziękuję za obecność
      i za styl tej obecności. Takie aliteracyjne czy brzmieniowe zabawy to akurat bardzo często wychodzą same z siebie, natomiast kolory to jak najbardziej świadomy zabieg – miło jest ogrzać Czytelniczkę i Czytelnika, używając do tego w dużej mierze Jego czy Jej własnej wyobraźni – bo też i proszę zauważyć, że podczas czytania każdy sobie to na swoje doświadczenia przekłada, ale staram się tak je kierunkować, żeby różnymi drogami dążyły do tego samego celu.

      Osiągnął Pan przedziwny efekt, czuję się jak Sienkiewicz, z tym “za sto lat”, “ócz wilgocią” i całym tym fragmentem, jeszcze chwila i wyjadę do Oblęgorka, oby tam był Internet ; ))) Tymczasem proszę się wtulać do woli.

  3. Jeżeli ktoś szuka odpowiedzi na pytanie
    jak się przemawia do serca przez oczy rozumem, tu ją znajdzie.
    Oczywiście nie byłby Kłak Kłakiem, gdyby nie wyczarował przy okazji słuchowiska radiowego (pierwsze z brzegu obfitego morza: ”zgryz z prezentem” czy ”pindyrdyndy”, nie mylić ich z mniej szlachetnymi pindyryndami), ale nastrój opowiadania wyraźnie kieruje nas w stronę barw i rozbudzonej emocjonalnie rozmowy z wpatrzonymi i umiejącymi słuchać oczami.

    Mam jakoś wrażenie, że sto lat temu i za sto lat również będzie aktualne i do czytania, choć trzeba czytelników uczciwie ostrzec, że po czytaniu grozi wilgoć ócz i zamyślony refleksyjny uśmiech. To szczęśliwcom. Reszcie natomiast pozostaje wtulić się w słowa i Autorowi pogratulować, co też w niewypowiedzianym imieniu niniejszym czynię.

    • Dziękuję za obecność
      i za styl tej obecności. Takie aliteracyjne czy brzmieniowe zabawy to akurat bardzo często wychodzą same z siebie, natomiast kolory to jak najbardziej świadomy zabieg – miło jest ogrzać Czytelniczkę i Czytelnika, używając do tego w dużej mierze Jego czy Jej własnej wyobraźni – bo też i proszę zauważyć, że podczas czytania każdy sobie to na swoje doświadczenia przekłada, ale staram się tak je kierunkować, żeby różnymi drogami dążyły do tego samego celu.

      Osiągnął Pan przedziwny efekt, czuję się jak Sienkiewicz, z tym “za sto lat”, “ócz wilgocią” i całym tym fragmentem, jeszcze chwila i wyjadę do Oblęgorka, oby tam był Internet ; ))) Tymczasem proszę się wtulać do woli.

    • Pięknie dziękuję
      Aż sobie pozwoliłem zaingerować i umieścić odtwarzacz. To jest właśnie ten klimat : ) włącznie z refrenem w tle “bakshish, bakshish”. Suk, na którym był pan Lajkonik, był tylko bardziej zatłoczony, co zrozumiałe o tyle, że malarz musiałby pokazać kilka postaci na pierwszym planie, a resztę w formie morza głów, poprzedzielanego ewentualnie straganami, namiotami…

      • A bo to był
        A bo to był taki czas, w którym wschodnie tematy inspirowały. Marsze tureckie, Włoszki w Algierze czy Turcy w Italii, lub Rękopisy znalezione w Saragossie, gdzie mogliśmy spotkać Maurów. Chyba minęło. A zaingerowanie i umieszczenie jak najbardziej na miejscu 🙂

    • Legi audivi vidi
      Przeczytałam, wysłuchałam, obejrzałam. A wszystko z wielką przyjemnością.
      Szal by mi się przydał, bo na kremy to nie ma co liczyć. Bazar perski jest przecudny, nie to, żeby jakieś geny we mnie grały (choć kto wie?), ale nastrój wciąga i upaja.

      Wybaczcie zmącenie nastroju, ale tak mi się przy tym uporczywie myślało, że za Persów kciuki trzeba trzymać, bo im Coca Cola niebawem spadnie z nieba, to znaczy, jej “military component”.

      Serdeczności.

    • Pięknie dziękuję
      Aż sobie pozwoliłem zaingerować i umieścić odtwarzacz. To jest właśnie ten klimat : ) włącznie z refrenem w tle “bakshish, bakshish”. Suk, na którym był pan Lajkonik, był tylko bardziej zatłoczony, co zrozumiałe o tyle, że malarz musiałby pokazać kilka postaci na pierwszym planie, a resztę w formie morza głów, poprzedzielanego ewentualnie straganami, namiotami…

      • A bo to był
        A bo to był taki czas, w którym wschodnie tematy inspirowały. Marsze tureckie, Włoszki w Algierze czy Turcy w Italii, lub Rękopisy znalezione w Saragossie, gdzie mogliśmy spotkać Maurów. Chyba minęło. A zaingerowanie i umieszczenie jak najbardziej na miejscu 🙂

    • Legi audivi vidi
      Przeczytałam, wysłuchałam, obejrzałam. A wszystko z wielką przyjemnością.
      Szal by mi się przydał, bo na kremy to nie ma co liczyć. Bazar perski jest przecudny, nie to, żeby jakieś geny we mnie grały (choć kto wie?), ale nastrój wciąga i upaja.

      Wybaczcie zmącenie nastroju, ale tak mi się przy tym uporczywie myślało, że za Persów kciuki trzeba trzymać, bo im Coca Cola niebawem spadnie z nieba, to znaczy, jej “military component”.

      Serdeczności.

    • Pięknie dziękuję
      Aż sobie pozwoliłem zaingerować i umieścić odtwarzacz. To jest właśnie ten klimat : ) włącznie z refrenem w tle “bakshish, bakshish”. Suk, na którym był pan Lajkonik, był tylko bardziej zatłoczony, co zrozumiałe o tyle, że malarz musiałby pokazać kilka postaci na pierwszym planie, a resztę w formie morza głów, poprzedzielanego ewentualnie straganami, namiotami…

      • A bo to był
        A bo to był taki czas, w którym wschodnie tematy inspirowały. Marsze tureckie, Włoszki w Algierze czy Turcy w Italii, lub Rękopisy znalezione w Saragossie, gdzie mogliśmy spotkać Maurów. Chyba minęło. A zaingerowanie i umieszczenie jak najbardziej na miejscu 🙂

    • Legi audivi vidi
      Przeczytałam, wysłuchałam, obejrzałam. A wszystko z wielką przyjemnością.
      Szal by mi się przydał, bo na kremy to nie ma co liczyć. Bazar perski jest przecudny, nie to, żeby jakieś geny we mnie grały (choć kto wie?), ale nastrój wciąga i upaja.

      Wybaczcie zmącenie nastroju, ale tak mi się przy tym uporczywie myślało, że za Persów kciuki trzeba trzymać, bo im Coca Cola niebawem spadnie z nieba, to znaczy, jej “military component”.

      Serdeczności.