Reklama

           Dzisiaj, już na stałe przywarty do łóżka, zdany na opiekę osób trzecich, postanowił wspomnieć swoją charyzmatyczną władzę.

           Dzisiaj, już na stałe przywarty do łóżka, zdany na opiekę osób trzecich, postanowił wspomnieć swoją charyzmatyczną władzę. Przez lata przekonywał się o wewnętrznej mocy, jaką daje możliwość rozporządzania wieloma istnieniami, wpływanie na ich życie, los i decyzje. Z biegiem czasu zauważył, że niestety, jest to potężne brzemię, które ciężko udźwignąć, którego nie sposób się pozbyć, którego nie chciał się pozbyć. Sprawował władzę mądrze, takie miał przekonanie, dając podwładnym szeroki zakres swobody, z konieczną kontrolą, by ład, porządek na ziemiach utrzymać i zachować. Patrzył na twarze ludzi stojących w półkolu przed łóżkiem, zatroskanych, cierpliwie czekających na polecenia. Owe twarze najbliższych podwładnych urzędników, marszałków, ministrów nie były stałe, zmieniały się i lawirowały w pamięci Władcy, inne palące jak letnie słońce, inne chłodne jak śnieżny podryw wiatru, inne jak burza z gradobiciem obracająca w nicość jego pracę…
          Pilne wezwanie Władca wysłał o dość nietypowej porze, późną nocą, kiedy marszałek spał głęboko, pochrapując przeciągle, uprzednio zmęczywszy się wieczornymi obowiązkami małżeńskimi. Pospiesznie ubrał się w liche odzienie, na krótkie gacie założył spodnie, a przez głowę przełożył tunikę. Nie dbając o dworską etykietę, ruszył do komnaty narad, wiedząc, że władca przymyka dobrotliwe oko na uchybienia w stroju, tym bardziej, że sprawa jest nagląca. Przed komnatą spotkał równie zdezorientowanego wicemarszałka, jak na tytuł – młodego i ambitnego urzędnika, odpowiadającego za ziemie wschodnie. Otworzyli drzwi. W środku czekali pozostali ministrowie, kanclerz, podkanclerzy, pyszałkowaty podskarbi oraz siedzący w rogu pomieszczenia, z tajemniczą miną, szef ochrony w towarzystwie dwóch gwardzistów. Światło z kandelabrów tworzyło półcienie na twarzy jaśnie panującego.
– Powiedzcie mi, moi przyjaciele, po co ja was tutaj, o tej porze hien i pasożytów, wezwałem? – zagadnął bezpośrednio do marszałka i jego zastępcy.
– Nie wiemy… nie wiem, mogę mówić tylko za siebie. O co chodzi mój Panie? Ciekawość rozpala i rozwiewa niedawny sen – niepewnie odpowiedział nadworny minister, rzeczywiście już całkowicie rozbudzony.
– Doszły do mnie słuchy, jakieś plotki, kalumnie, boję się powiedzieć, że bezczelne oszczerstwa… że skrycie, za moimi plecami, wspieracie finansowo tych samozwańczych wsioków ze wschodu… ani waż mi się przerywać… że spotkałeś się z przywódcą tego stada, jak mu tam, z Edwardem, jakie to pospolite imię, żeby strącić swojego jedynego Władcę. Nie jestem głupi, w plotki nie wierzę, lecz w dokumenty i naocznych świadków – owszem. Przeczytaj sobie to – podał marszałkowi w drżące ręce pismo.
– Ja, marszałek nadworny, minister spraw wewnętrznych… deklaruję się, że po obaleniu… co? To jakieś bzdury, nikt takich pism nie tworzy. Panie, to nie jest mój podpis, zaokrąglam bardziej „g”, o tu. Nic z tym nie mam wspólnego.
– Zamilcz. Nie chcę dłużej tego słuchać. To tylko fragment dowodów, które za nieopisaną pomocą zdobył kanclerz ze swoimi agentami. Już podpisałem wasze aresztowanie, pozostaje podpisać tylko wyrok.
– Nic nie wiem, o co chodzi? – tym razem bełkotał wicemarszałek, przewracając przerażonymi oczami jakby koniecznie chciał się obudzić.
– Zabierz ich stąd, wrzuć do lochu, niebawem dostaniesz instrukcję, co dalej – zwrócił się do szefa ochrony, który za pomocą gwardzistów wywlókł z komnaty sparaliżowanych strachem ministrów. Na grobowych obliczach reszty, dopiero teraz ożywiły się stalowe rysy.
– I co mam z tymi idiotami zrobić? – zwrócił się do kanclerza. – Panie, jak doradzałem, jedyną karą za zdradę jest śmierć poprzedzana torturami, dla wykrycia innych sprawców spisku. Pobłażając, dajesz Panie przyczynek do kolejnych takich szczeniackich wybryków.
– Dobrze, już dobrze. Masz rację. Co z rodzinami?
– Żona marszałka nie powinna odpowiadać za czyny męża, których nie była świadoma. Szkoda zresztą marnować taką urodę – powiedział z ledwo dostrzegalnym błyskiem w oku, po czym dodał – A ten gołowąs dorobił się jedynie kochanki i to nie płci żeńskiej. Pismo jest już przygotowane, wystarczy podpisać – dał znać zastępcy, a szeleszczący papier rozwinął się wnet przed oczami Władcy. Zanurzył pióro w kałamarzu.
          W czasie pościgu za dziką zwierzyną, mocno forsowany koń, śniady ogier, odmówił posłuszeństwa i zrzucił Władcę na ziemię, na szczęście porosłą mchem. Władca trafił z nieznacznymi obrażeniami do łóżka, a koń trafił do rzeźni i na talerze. Od upadku zdrowie Pana pogarszało się ciągle, nastawione z kolei na zastępy medyków, którzy zgadzali się w jednej kwestii – opuszczenia krwi, spory dotyczyły: z której ręki; na rozmaitych znachorów z tajemniczymi specjałami – bobrzy łój należał do mniej egzotycznych, a wyciąg z kału nietoperza serwowano na pierś Władcy co drugi dzień. Nikt nie był w stanie ulżyć zgnębionemu ciału, rozgorączkowanemu, wychudzonemu. Na ratunek, z prowincji południowych, słynących z natężenia chorób, przysłano kolejnego medyka, znanego plebsowi w skutecznym uśmierzaniu cierpienia. Brodacz wszedł do sypialni Władcy, oczywiście z zastępem zawistnie spoglądających, nadwornych magików od zdrowia. Uważnie przyjrzał się choremu, zadał kilka pytań, dostrzegł wcześniej niedostrzeżone krosty na plecach, z lękiem obejrzał się po zebranych, przełknął ślinę i powiedział:
– Jest to choroba, na którą nie ma lekarstwa, bądź jeszcze go nie znaleźliśmy. Nic na to nie poradzę, a wszelkie próby okażą się daremne – tymi słowy wydał na siebie wyrok, wykonany dnia tego samego. Wbita przy bramie na pal głowa długo straszyła niedowiarków, bynajmniej muchy. Mimo to, po wizycie medyka, Władca przyzwał kanclerza do siebie:
– Powiem, przyjacielu, że umieram. Czuję to, musiałem to zrozumieć. Podejrzewam najgorsze rzeczy, że zostałem otruty, że za moimi plecami tworzy się spisek, ktoś knuje i czai się na władzę. Tylko tobie mogę ufać, nie zawiodłeś mnie ani razu. Traktuję cię jak syna, a natura pożałowała mi spłodzić dziecko, nawet córkę. Wykryj spisek, zrób coś do cholery, żeby wytępić zdrajców. Masz ode mnie pełne pełnomocnictwo, łącznie z osądzaniem.
– Panie, nie musisz nic dodawać – odpowiedział kanclerz, zmartwiony jego stanem.
          Do pracy zabrał się z pełnym zapałem, godnym męża stanu, bowiem do pieczy, prócz spraw zagranicznych, doszła kwestia bezpieczeństwa i złapania sprawców. Rewelacyjne aresztowania obiegały wpierw dwór, a potem cały kraj, szczęśliwy ogólnym wycinaniem panów, dziwnie skłóconych z kanclerzem. Oskarżono ochmistrza i stolnika, po trzydniowych torturach przyznali się do podtruwania władcy, wskazali językiem (koniczynami nie mogli) nazwiska wspólników, w tym podskarbiego, właściciela pieczęci do skarbca. Wraz z obcą agenturą dogadali się w ramach unicestwienia szanowanego Władcy i przejęcie stanowiska. Winni zostali na pół przecięci wisząc do góry nogami, aby zachować świadomość jak piła dochodziła do serca. Kanclerz, ze łzami w oczach, wydał taki krótki i łagodny wyrok, bo nie mógł dłużej patrzeć na cierpienie przyjaciół…
          Przyglądał się twarzom i pomyślał, co jest we władzy, że wszyscy tak do niej garną, chcą ją osłabić i zbezcześcić? Świętość szargana przez zawistnych nieudaczników, plotkarzy, zauszników, bez honoru, tępogłowych – z chwilowego wzburzenia zakaszlał mocniej, zaczął się dusić, charczał łapiąc powietrze. Spazmy minęły i lekkim ruchem ręki uspokoił zebranych. Zebranych po to, by wskazał następce. Pokierował wzrokiem na kanclerza, skromnie, z opuszczoną głową, szeptem odprawiającego na uboczu komnaty modły za jego zdrowie.
          Wychodząc, zebrani mijali opiekunkę Władcy, piękną kobietę, z dorodnymi piersiami, falującymi przy każdym kroku, stawianym z gracją i ukrytą zalotnością. Trzymała tacę z herbatą, parującą, świeżą, sprowadzaną z plantacji jednego z ambasadorów, dobrego przyjaciela kanclerza. Przechodząc obok, następca uśmiechnął się do kobiety, dłonią delikatnie musnął jej kształtne i ponętne biodra… i poszedł dalej załatwiać ważne sprawy kraju.

Reklama