Reklama

AGATA BIELIK-ROBSON ROZMAWIA Z HAROLDEM BLOOMEM
W co wierzą Amerykanie

http://dziennik.pl/dziennik/europa/article47640/W_co_wierza_Amerykanie.html
“Europa” nr 77, 21.09.2005

Reklama


AGATA BIELIK-ROBSON ROZMAWIA Z HAROLDEM BLOOMEM
W co wierzą Amerykanie

http://dziennik.pl/dziennik/europa/article47640/W_co_wierza_Amerykanie.html
“Europa” nr 77, 21.09.2005

Współczesna Ameryka pozostaje tajemnicą dla badaczy i ideologów zachodniej modernizacji. USA są dziś bez porównania bardziej nowoczesne niż Europa, czego logiczną konsekwencją jest to, że właśnie one stały się liderem kolejnej fazy zachodniej modernizacji – tzw. demokratycznej globalizacji. Jednocześnie jednak Ameryka jest bardziej religijna niż Europa, obalając tym samym marksowski i weberowski dogmat, że modernizacja równa się sekularyzacji.

Część europejskich, a także polskich katolików czerpie z tego nadzieję dla siebie. Chrześcijaństwo triumfujące w życiu politycznym i społecznym nowego globalnego supermocarstwa ma być zapowiedzią zwycięstwa Kościoła katolickiego nad sekularyzacją także w Europie. Nim jednak poddamy się urokowi analogii, spróbujmy odpowiedzieć na pytanie: w co właściwie wierzą Amerykanie?
###########################
Agata Bielik-Robson: Chciałabym porozmawiać o tym, co pana od lat głęboko interesuje: o religii w ogóle, zwłaszcza o religii amerykańskiej i jej wpływie na politykę USA. W czasach pierwszej wojny irackiej, prowadzonej jeszcze przez Busha ojca, napisał pan książkę, która odbiła się szerokim echem i wywołała liczne kontrowersje: "Amerykańska religia, czyli jak powstał naród postchrześcijański". Dowodził pan w niej, że najbardziej gorące nurty religijne w Ameryce – mormoni, Adwentyści Dnia Siódmego, Christian Science, Południowi Baptyści i świadkowie Jehowy – są tak naprawdę chrześcijańskie tylko z nazwy, w istocie jednak wyszły już poza chrześcijaństwo w stronę nowego, charakterystycznie amerykańskiego objawienia.

Harold Bloom*: I dziś, gdy toczy się kolejna wojna iracka, tym razem prowadzona przez Busha syna, nadal tak uważam, a może nawet jestem o tym przekonany bardziej niż kiedykolwiek. Chrześcijaństwo bowiem – takie, jakie zna Europa – nie ma wielkiego wzięcia w Ameryce. Amerykanie sądzą, że są chrześcijanami, ale nimi nie są; większość z nich to zagorzali zwolennicy religii amerykańskiej, która narodziła się na początku wieku XIX, fenomenu tyleż fascynującego, co groźnego.

Dlaczego to pozorne chrześcijaństwo nie ma wiele wspólnego z chrześcijaństwem, jakie znamy w Europie?

Bo nie jest to chrześcijaństwo Chrystusa na krzyżu, Chrystusa boleściwego i cierpiącego: męczeńska śmierć Jezusa bardzo rzadko stanowi motyw centralny tutejszych refleksji parachrześcijańskich, podczas gdy to na niej zasadza się stary katolicki, protestancki zresztą też, dogmat o odkupieniu grzechów. Głęboka świadomość grzechu i cierpienia zakłada przeświadczenie o równie głębokim upadku w mroczny świat ciała, natury i historii – a to właśnie przeświadczenie wydaje się zupełnie obce duchowi amerykańskiej religii, która najlepiej czuje się z Jezusem triumfującym i zmartwychwstałym, tym, który już przezwyciężył śmierć i przechadza się w glorii ze swymi wybranymi uczniami. Zmartwychwstanie to jedyny temat religii amerykańskiej, która zdejmuje Chrystusa z krzyża tak szybko, jak tylko się da.

Jak w związku z tym wyjaśnić popularność "Pasji" Mela Gibsona w Ameryce? To w końcu bardzo krwawa historia męczeństwa i ukrzyżowania, bynajmniej niekończąca się happy endem, chyba że za cień szczęśliwego zakończenia uznać mściwą scenę, w której w gruzy pada Świątynia Salomona.

Nie oglądałem tego filmu i oglądać nie zamierzam. Sam zdecydowanie nie jestem chrześcijaninem, a jeśli już – to żydowskim gnostykiem, który ma poważnie na pieńku z judaizmem normatywnym. Ale od produkcji Mela Gibsona odrzuca mnie właśnie moja amerykańskość, która nie widzi sensu w tak detalicznym upajaniu się martyrologią rodem z kiepskiego horroru. Zresztą – w Ameryce film ten miał widownię w przeważającej części katolicką, zwłaszcza latynoską.

Sugeruje pan, że wierni rozmaitych specyficznie amerykańskich Kościołów są raczej gnostykami niż klasycznymi chrześcijanami. Innymi słowy uważa pan, że "Amerykanin nie jest z tego świata".

Tak, w pewnym bardzo istotnym sensie. Wolność w kontekście religii amerykańskiej oznacza być samemu z Bogiem, czyli z Jezusem. W sensie społecznym oznacza to wybór głębokiej samotności wewnętrznej. Dusza stoi na zewnątrz wszelkich historycznych wydarzeń i jest w niej coś – "ja prawdziwe" – które się do niczego nie miesza, jest czystą iskrą boskiej wolności. To "ja" komunikuje się z Bogiem całkiem swobodnie. Jest to możliwe tylko dlatego, że to "ja" – amerykańska jaźń – nie jest częścią stworzenia i nie podlega żadnej dziejowej ewolucji. Amerykańska jaźń nie jest Adamem z Księgi Rodzaju, ale Adamem bardziej pierwotnym. Wyższy i starszy niż wszyscy aniołowie, ten pierwszy Adam jest równy Bogu, wolny od czasu, nieskażony śmiertelnością. Żaden Amerykanin nie czuje się wolny, jeśli nie jest całkiem sam ze sobą – i żaden też nigdy nie przyzna, że stanowi część natury. Ta religia jaźni rozkwita w Ameryce pod wieloma nazwami, poszukując wiedzy o sobie samej w samotności i izolacji – od świata, czasu i innych.

A więc to jednak gnoza, a nie chrześcijaństwo, przynajmniej nie to europejskie, oparte na "więzi kościelnej", które konsekwentnie walczyło z każdym gnostyckim wpływem, za wszelką cenę starając się ocalić porządek hierarchiczny i zastąpić wiedzę wiarą. Pan tymczasem chce powiedzieć, że gdy Amerykanin mówi, że wierzy, to on wcale nie wierzy – on wie! Jego fundamentalistyczna pewność nie jest pewnością wiary, która zawsze w końcu zawiera element chwiejności i ryzyka, lecz po prostu pewnością absolutnej wiedzy.

Dokładnie tak. Tylko to tłumaczy charakterystyczne poczucie intymności, obywające się bez jakiegokolwiek ziemskiego pośrednika – księdza, kapłana, nawet Kościoła – jakie Amerykanin odczuwa, obcując bezpośrednio z Bogiem. Na dodatek pewność ta owocuje równie niewzruszonym przekonaniem, podzielanym przez 90 proc. naszej nacji, że każdy pojedynczy Amerykanin jest kochany przez Boga osobiście.

A co z tym Adamem jako wzorcem amerykańskiego człowieczeństwa? Czy każdy Amerykanin w głębi ducha czuje się, mówiąc słowami Walta Whitmana, jak "młody Adam o poranku"? Czy rzeczywiście, jak to mawia Emily Dickinson, umysł każdego Amerykanina jest "szerszy niźli niebo"?

Whitman ze swymi "Pieśniami o sobie" i boska Emily z jej niewiarygodnie silną, samotniczą poezją to doskonali wyraziciele tej postawy, choć prawdziwym, niekwestionowanym prekursorem religii amerykańskiej pozostaje – oczywiście – Ralph Waldo Emerson, piewca zasady "self-reliance", czyli "polegania na sobie". W słynnej mowie z roku 1838, zaadresowanej do członków seminarium duchownego, Emerson kreśli postać Jezusa Chrystusa w sposób, który okaże się niezwykle charakterystyczny dla wszystkich tych żarliwych grup wyznaniowych, o jakich piszę w swej książce. "Jezus Chrystus – mówi Emerson – należał do rasy prawdziwych proroków. Jasnym, otwartym spojrzeniem ogarniał tajemnicę duszy. Oczarowany jej surową harmonią i pięknem, żył w niej i dla niej. Jako jedyny w całej historii ludzkości ujrzał w całej chwale wielkość człowieka. Ujrzał bowiem, że Bóg wciela się w człowieka i wciąż na nowo wychodzi z siebie, by wziąć w posiadanie swój Świat". A zaraz potem następuje miażdżąca krytyka religii chrześcijańskiej, która wypaczyła i umniejszyła wizerunek wielkiego proroka: "Figury retoryczne Kościołów – grzmi – zajęły miejsce ich prawdy; chrześcijaństwo stało się Mitem, tak jak wcześniej poetyckie nauki Grecji i Egiptu". Nie można chyba ująć tego jaśniej. Jedyna świętość, jaka przemawiała do Emersona, to absolutna niewinność. No tak, rzeczywiście: my Amerykanie jesteśmy "nacją Adamów o poranku".

Z jednej zatem strony Emerson, piewca swego rodzaju "bożoczłowieczeństwa", a z drugiej chyba William James, który w "Doświadczeniu religijnym", swych wykładach z 1902 roku, skupia się właśnie na bezpośrednim doświadczeniu, a więc głęboko osobistym podejściu do przeżycia religijnego?

Tak, James jest z kolei ojcem – a jednocześnie najbardziej wnikliwym analitykiem – owej wewnętrzności, która stanowi istotę religii amerykańskiej: uwznioślenia "mojego odczuwania" i "mojego przeżywania" jako najważniejszego kryterium religijności. Rytuał nie ma tu prawie żadnego znaczenia, podobnie jak dogmaty kościelne – ważne jest tylko czyste przeżycie. Dlatego tak trudno zrozumieć, w co tak naprawdę wierzą typowo amerykańskie wyznania – zwane tu Kościołami. Na przykład, co jest treścią wiary Południowych Baptystów i co kryje się za skądinąd fantastycznym przekonaniem o "religijnej kompetencji duszy", o jakiej pisze E.Y. Mullins w "Aksjomatach religii". Dla mnie na przykład "dogmatyczny" korpus tych wyznań jest kompletną enigmą. Często odnosi się wrażenie, że ich spisana teologia to tylko pewien szkielet, minimalna konieczność, coś w rodzaju pretekstu dla intensywnego, osobistego doznania, które leży całkowicie w gestii pojedynczych wyznawców.

Jak tego rodzaju wiara religijna przekłada się na praktykę społeczną i polityczną? Wspomniał pan o "ponownych narodzinach" młodszego George’a Busha, który otwarcie posługuje się retoryką południowych fundamentalistów.

Bez wątpienia obie nasze wojny w Iraku mają charakter religijny, choć nie w tym sensie, że jest to jakaś krucjata przeciw islamowi. Nie, nie o to chodzi. Rzecz w tym raczej, że jest to wojna imperialna amerykańskiej religii przeciw wszystkiemu, co zagraża uprzywilejowanemu statusowi pojedynczej jaźni i jej roli jako jedynej miary rzeczy i wartości. Nie chodzi tu więc o demokrację, ani nawet o ochronę prywatnych interesów, jak sądzą niektórzy podejrzliwi. Wszystko to, oczywiście, wyglądałoby dużo lepiej i ciekawiej, gdyby nie gigantyczny wpływ fundamentalizmu. Tam, gdzie pojawia się silne pragnienie religijne, pojawia się również religijny niepokój, którego inne, bardziej pragmatyczne miano brzmi właśnie: fundamentalizm. Fundamentalizm to wielka plaga amerykańskiej religii, i w ogóle wszelkiej religii w tej amerykańskiej epoce. To nic innego jak tylko próba przezwyciężenia lęku przed śmiercią za sprawą wulgarnej literalizacji chrześcijańskiego przeczucia nieśmiertelności. To jednocześnie parodystyczne, skrajnie antyintelektualistyczne przekleństwo amerykańskiej religii, owocujące fatalnymi następstwami w dziedzinie politycznej, społecznej, moralnej, a także ekonomicznej. Nie mówiąc już, że pociąga za sobą całkowite niemal wymazanie wszelkiego żywego pierwiastka duchowego. Nieszczęście fundamentalizmu w Ameryce jest tym większe, że przykrywa on sobą ruch religijny o niegdyś niezwykłej żywotności, czyli południowy baptyzm, którego wielkim animatorem był tworzący na początku ubiegłego wieku E.Y. Mullins, obok Josepha Smitha mój ulubiony amerykański pisarz religijny. W roku 1979, podczas Konwencji Południowych Baptystów, odbył się słynny take-over – termin ze słownika korporacyjnego jest tu, niestety, jak najbardziej odpowiedni – czyli wrogie przejęcie grupy "mistycznych entuzjastów" (wywodzącej się od Mullinsa) przez grupę "ewangelicznych entuzjastów", wierzącą w absolutną nieomylność Pisma Świętego. Mimo to uważam, że nawet ta zraniona, pełna resentymentu agresja fundamentalistów wypływa z naturalnego źródła amerykańskiej gnozy. Weźmy choćby permanentny spór o kreacjonizm. Nie chodzi tu wcale o zasadę nieomylności Biblii, ponieważ żaden z tych fundamentalistów, gnostyków nieuświadomionych, wcale nie wierzy, że pochodzi od Boga. W głębi ducha nie uważa się za część stworzenia, wierzy bowiem, że jest czystym duchem istniejącym tak samo odwiecznie jak sam Bóg. Tym, co go potwornie rani, nie jest wcale idea ewolucji, lecz próba dowiedzenia mu, że nigdy nie był Bogiem ani jego częścią. Że był tylko cząstką upadłego stworzenia. Jego poczucie wolności polega ostatecznie na byciu wolnym nie tylko od czasu i natury, lecz także, bardziej skrycie, na byciu wolnym od kreacjonizmu, który z uporem godnym lepszej sprawy narzuca nam wszystkim. Najgorsze w fundamentalistach jest to, że kompletnie nie wiedzą, co czynią. Kolejny przykład. Niezwykle charakterystyczna dla amerykańskiej religii jest mania na punkcie ludzkiego płodu. Obrońcy praw kobiet często z goryczą zauważają, że prezydent Bush i jego fundamentaliści dbają o embrion bardziej niż o żywe ludzkie dziecko. Płodu nie można usunąć, co jednak dalej stanie się z niemowlęciem, wydaje się sprawą drugorzędną. Odrzućmy jednak tę niewczesną gorycz: jako wyznawcy religii amerykańskiej, prezydent Bush i jego pneumatyczni wyznawcy są na swój sposób niezwykle konsekwentni. Być gnostykiem (jakkolwiek nieuświadomionym) oznacza bowiem: cenić życie nienarodzone wyżej od życia narodzonego, już naznaczonego upadkiem w stworzenie. Embrion jest więc niewinny – na wzór ukochanej niewinności emersonowsko-whitmanowskiego Adama – podczas gdy niemowlę już uczestniczy w nieczystości świata. Jako krytyk religii nie mogę nie podziwiać duchowej konsekwencji bushowskiego gnostycyzmu.

Czy jednak w tej skrajnej nieświadomości "bushowskiego gnostycyzmu" nie zawiera się jakaś demoniczna sprzeczność? Przecież gnoza to właśnie wiedza! Powinna być – przynajmniej do pewnego stopnia – świadoma i refleksyjna.

To prawda, mnie samego tak głęboki brak samoświadomości u najzagorzalszych adeptów amerykańskiej religii doprowadza do rozpaczy. Zwłaszcza że – choć religijnie rzecz biorąc amerykańska gnoza mnie porusza – jestem przerażony większością jej konsekwencji politycznych. Przy tym, od kiedy już na dobre nastała unia amerykańskiej religii z republikańską administracją reaganowsko-bushowską, sądzę, że nie doczekam żadnego prezydenta rodem z demokratów. A ryzyko wynikające z tego powiązania jest takie, że indywidualistyczna gnoza w oczywisty sposób wiedzie ku polityce obojętnej wobec wspólnoty, a może nawet – jeśli wspierają ją pozostałości protestanckiej koncepcji bogactwa jako znaku bożej łaski – ku dalszej eksploatacji biednych i bezbronnych przez elity. Postawa, jaką nazywam amerykańskim orfizmem, dała nam nasze największe umysłowe i estetyczne osiągnięcia, jednocześnie jednak zubożyła naszą mentalność polityczną i moralną. Kościół zatriumfował niegdyś w Europie nad gnostycyzmem właśnie dlatego, że był bardziej efektywny w dziedzinie społecznej. Tymczasem gnostycyzm amerykański, dziś już nieodróżnialny od naszego narodowego triumfalizmu, jedynie zdaje się pogrążać głębiej i głębiej w odmętach społecznej bezużyteczności.

Czy jednak w amerykańskim duchu nie istnieje jeszcze inne przesłanie indywidualnej wolności? Myślę o amerykańskiej kulturze popularnej. Alexis de Tocqueville w jednym z rozdziałów "Demokracji w Ameryce" zastanawia się nad rodzajem kultury, jaką tworzyć będą jej mieszkańcy. Nie będzie zbyt wyrafinowana – twierdzi – pozostanie raczej prosta, by nie ograniczać swego zasięgu. Jej prostotę zaś zasilać będą emocje, pozostawione samym sobie, wolne od głębokiej analizy intelektualnej. Emocje te będą jednak innego rodzaju niż te, którymi żywi się europejska kultura, wolne od jej zamiłowania do "niepraktycznego" tragizmu. Wrażliwość Amerykanów będzie więc bardziej optymistyczna, choć w związku z tym cokolwiek naiwna, jednak najważniejsza przemiana kulturowa nastąpi na linii hybris. To namiętność, którą antyczni Grecy karali najsurowiej – jako pychę – a którą mieszkańcy Nowego Świata obwołają swą "ruling passion", emocją podstawową. Każdy z nich będzie żywił przekonanie, że jako jednostka jest w stanie ruszyć z posad świat i zmienić go zgodnie ze swoją wolą. Defetyzm starej tragedii, wraz ze swą wiodącą trójcą uczuć: lęku, zgrozy i współczucia, ustąpi więc trójcy radosnej: euforii, żywotności i wierze w możliwości pojedynczego, wyzwolonego ducha. Hollywoodzkie obowiązkowe happy endy, rockowa prostota emocji, kult herosów-zwykłych ludzi, jak Batman, Superman czy Spiderman z komiksów Marvela – wszystko to świetnie pasuje do matrycy amerykańskiej religii.

Bo amerykańskiej religii nie sposób odróżnić od kultury masowej, w pewnym sensie stanowią jedność – i rzeczywiście, spinającą je klamrą jest gnostycka wiara w indywidualną hybris, tyle że żaden Amerykanin nie nazwałby tego po prostu "pychą". To europejskie skażenie. Nie znam się dobrze na kulturze masowej (istotnie, wolę Emersona), ale gdy w roku 1969 oglądałem w telewizji festiwal w Woodstock, nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że dostrzegam tam wiele zjawisk charakterystycznych dla tego, co zwykło się nazywać tradycją odrodzenia religijnego. Pierwszy Woodstock miał bowiem miejsce w Cane Ridge, w Kentucky, zaczął się 6 sierpnia 1801 roku i trwał tydzień, obfitując w liczne zbiorowe ekstazy. Barton Stone, pastor prezbiteriański, który zorganizował tam osobliwy mityng, gromadzący w jednym miejscu wiernych rozmaitych wyznań – prezbiterian, baptystów i metodystów – sam był uciekinierem z okopów kalwinizmu, którego nienawidził za jego suchą, surową opresyjność. To w Cane Ridge narodziła się amerykańska religia: religia ekstazy, entuzjazmu, intensywnego przeżycia i pozornej wspólnotowości, którą raczej należałoby nazwać orgiastycznym indywidualizmem. Właśnie Cane Ridge otworzyła drogę amerykańskim ruchom millenarystycznym, szerzącym się w Nowej Anglii za sprawą shakerów, sekty, której Stary Kontynent przytomnie się pozbył. Dotąd ograniczone tylko do kilku entuzjastycznych zgrupowań w zachodniej części stanu Nowy Jork, ruchy te zaczęły zdobywać masową popularność. Wielkim wydarzeniem tego okresu, czyli pierwszej połowy wieku XIX, było zbiorowe oczekiwanie końca świata, które niejaki William Miller datował na rok 1843, później zaś na październik roku 1844. Wielkie Rozczarowanie, jakie potem nastąpiło, zrodziło niemal bezpośrednio takie fenomeny amerykańskiej religii jak Adwentyści Dnia Siódmego oraz świadkowie Jehowy.

W "Amerykańskiej religii" pisze pan z mieszaniną lęku i fascynacji o różnych odmianach tego zjawiska, ale chyba największą sympatię czuje pan do mormonów, a już szczególnie do Josepha Smitha, ich charyzmatycznego założyciela.

Bo to rzeczywiście osobnik niezwykły, wielki amerykański oryginał. I bynajmniej nie chodzi mi tylko o jego śmiałą pochwałę poligamii (cokolwiek mogliby na ten temat sądzić moi przeciwnicy!). Apologia wielożeństwa, którą Smith zaczerpnął wprost ze Starego Testamentu – żadna inna sekta amerykańska nie posunęła się do tak wiernego naśladownictwa starożytnych Izraelitów – kosztowała jego lud bardzo wiele: liczne wygnania, ciągłe exodusy z wrogich im stanów, a w końcu męczeńską śmierć samego Smitha w wieku lat 38. Ale niezależnie od tego "Księga Mormona" oraz "Drogocenna Perła" to dzieła wspaniałej, autentycznej wyobraźni religijnej, która na nieznaną dotąd skalę dokonuje sakralnego uwznioślenia jednostki ludzkiej. Smitha fascynował Henoch, znany z apokryfów żydowskich jako jedyny człowiek wzięty przez Boga do nieba, by zasiadł obok niego jako anioł Metatron, zwany również mniejszym Jahwe. Kabaliści, których Henoch zajmował z równą mocą, uważali go za prekursora, zapowiadającego przyszłą przemianę całej ludzkości, która w ten sposób powróci do stanu bożoczłowieczeństwa, czyli Adama Kadmona. Dokładnie w to samo wierzył Joseph Smith, przekonany że stanie się takim właśnie człowiekiem kosmicznym, przechadzającym się z Bogiem pod rękę. Istotą jego wizji – tak niezwykle charakterystycznej dla religii amerykańskiej – było uczynić Boga bardziej ludzkim, człowieka zaś bardziej boskim. Tu antropomorfizm Boga i teomorfizm człowieka się zlewają. Przy czym, mimo pewnych pozorów zewnętrznych, mormonizm jest w istocie politeizmem: na boskim tronie zasiadają wszyscy patriarchowie Izraela (m.in. dlatego że mieli wiele żon), Bóg, Adam, Michał, Henoch – a także zapewne sam Smith. Ciekawe także, iż Bóg wcale nie jest wyobrażany tu jako wszechmogący stworzyciel, a raczej – znów bardzo po amerykańsku – jako niezwykle sprawny organizator, który "założył" i "zorganizował" Ziemię. Smith doskonale uchwycił amerykańskie przesłanie: zgodnie z nim jesteśmy śmiertelnymi bogami, których przeznaczenie stanowi odnaleźć się w nowych, nieprzeczuwanych jeszcze światach.

Co brzmi zupełnie jak motto "Star Treku": "To boldly go where no one has gone before" (śmiało dążyć tam, gdzie nikt wcześniej nie dotarł). Gdy stawałam się fanką amerykańskiej fantastyki, nie wiedziałam jeszcze, że podziwiam dzieła popularnej gnozy! To wcale nie żarty: naprawdę stało się to dla mnie jasne dopiero po przeczytaniu pańskiej książki.

Fantastyka to wielki gatunek amerykańskiej literatury, by wspomnieć choćby mojego ulubionego, dziś prawie zapomnianego Davida Lindsaya, który pod koniec wieku XIX napisał niezwykłą książkę "Wyprawa na Arcturus". Roi się tam od rozmaitych aluzji gnostyckich – a science fiction, którego "Star Trek" jest produktem, to istotnie szalenie amerykańska mikstura bożoczłowieczej religijności i optymistycznej wiary w technologię, będącej spadkiem po wyobrażeniu Boga jako sprawnego rzemieślnika. Przyznaję, że podejście to wytraca dużą część mistycznej tajemnicy, jaka tradycyjnie otacza ideę boskości i stworzenia, jednocześnie jednak wytwarza ono ogromną dozę praktycznej energii. Mormoni na przykład – by znów do nich na chwilę powrócić – to najlepiej zorganizowani ludzie na świecie. Każda wizyta w Salt Lake City w stanie Utah, gdzie w końcu osiedli po licznych wypędzeniach i prześladowaniach, przekonuje o ich ogromnych talentach praktycznych.

Ale praktyka jeszcze nie czyni religii. Gdzie tu natchnienie duchowe?

Z tym – w miarę, jak oddalamy się od epoki Cane Ridge, Josepha Smitha i E.Y. Mullinsa – jest istotnie coraz gorzej: gnostycki kult ego dziś stał się po prostu zwykłym egoizmem. Jest coś zimnego, trochę nieludzkiego w dzisiejszym klimacie religijnym. Nasze święte szaleństwa nakierowane są na nas samych albo na zmartwychwstałego Jezusa, który zwycięży naszą śmierć; amerykańska religia podnosi krzyż tylko jako emblemat triumfującego, powstałego z martwych Boga, nigdy zaś jako symbol umęczonego człowieka. Zielonoświątkowcy i wiele podobnych im białych bądź czarnych sekt doświadczają świętej przemocy, gdy uderza w nich Duch, jednak przemoc ta szybko asymiluje się do zwykłej świeckiej przemocy, tak powszechnej w amerykańskich miastach. Religia jaźni nie jest stworzona, by być religią pokoju – zwłaszcza że "ja" amerykańskie ma tendencję, by definiować się poprzez wojnę z tym, co odmienne. Eksportujemy już wszędzie całą naszą kulturę, wkrótce przyjdzie też czas na amerykańską religię. Jeśli więc rację miał Woodrow Wilson, twierdząc, że Ameryka jest duchem wśród narodów świata, wydaje się niemal pewne, że wiek XXI będzie wiekiem wojen religijnych.
=============================
"Zauważcie, że idea religijnej kompetencji duszy wyklucza interwencję osób trzecich, a także wszelkich ludzkich instytucji, jak episkopat, chrzest dziecięcy i inne formy religijności zapośredniczonej. Religia to sprawa najściślej osobista między duszą a Bogiem". Edgar Young Mullins, "Aksjomaty religii", 1908
=============================
"Aksjomat teologiczny: święty i miłujący Bóg ma prawo pozostać suwerenny. Aksjomat teologiczny: wszystkie dusze mają równe prawo do bezpośredniego dostępu do Boga. Aksjomat eklezjastyczny: wszyscy wierni mają prawo do równych przywilejów w Kościele. Aksjomat moralny: aby być odpowiedzialnym, człowiek musi być wolny. Aksjomat religijno-obywatelski: wolny Kościół w wolnym Państwie. Aksjomat społeczny: kochaj swego bliźniego jak siebie samego". Edgar Young Mullins, "Aksjomaty religii", 1908
=============================
"Bóg sam był kiedyś taki jak my, teraz jednak jest człowiekiem wywyższonym i zasiada na tronie w niebiosach! Oto największy sekret… Chciałbym śmiało obwieścić światu, że Bóg nigdy nie miał w sobie takiej mocy, by stworzyć ducha ludzkiego. Bo Bóg nie mógł wszak stworzyć sam siebie!" Joseph Smith, Kazanie nad grobem Kinga Folletta, 1844 "Wierzymy, że Biblia jest słowem Bożym, o ile jest właściwie przetłumaczona. Wierzymy także, że słowem Bożym jest <<Księga Mormona>>. Wierzymy we wszystko, co objawił Bóg i czego nie objawił – i wierzymy, że jeszcze objawi wiele ważnych rzeczy, należących do Jego Królestwa. Wierzymy w dosłowne zgromadzenie Izraela i w odnowę Dziesięciu Plemion. Wierzymy, że Syjon powstanie Tu, na Tym kontynencie, w Ameryce. I że Chrystus sam będzie rządzić Tą ziemią, a ziemia się odnowi i odzyska swą rajską chwałę". Joseph Smith, "List z Wentworth"
=============================
"Bracie, jeśli Biblia nie jest dokładna z naukowego punktu widzenia, to nie jest ona dla mnie żadnym Słowem Bożym. Pojmuję te sprawy bardzo prosto. Pan, który uczynił ten świat i wszystkie naukowe cuda, jakie teraz w nim odkrywamy – ten sam Pan znał te rzeczy od samego początku. Tak zatem, jeśli Biblia jest Słowem Bożym, natchnionym przez Boga, to nie może zawierać żadnych naukowych błędów, ponieważ Bóg znał każdą prawdę i każdy fakt nauki od zawsze". W.A. Criswell, pastor Pierwszego Baptystycznego Kościoła w Dallas (zwanego również "Watykanem fundamentalistów")
=============================
*Harold Bloom, ur. 1930, literaturoznawca, krytyk, profesor Uniwersytetu Yale. Zasłynął jako specjalista w dziedzinie angielskiej literatury romantycznej, ale dał się poznać także jako zaskakujący i dalece nieortodoksyjny komentator tradycji żydowskiej. Jego najważniejsze książki poświęcone literaturze i religii to: "The Anxiety of Influence" (1973), "A Map of Misreading" (1975), "Kabbalah and Criticism" (1976), "The American Religion" (1992). W Polsce ukazał się jego "Lęk przed wpływem" (Universitas, 2002). W "Europie" nr 31 z 3 sierpnia br. opublikowaliśmy fragment książki Blooma "Kanon Zachodu".

Reklama

28 KOMENTARZE

    • A poważnie, w co wierzą Amerykanie
      Jest opisane przez Marka Twaina w książce “Listy z Ziemii”

      BIURO ANIOŁA-PROTOKOLANTA
      Departament Próśb, 20 stycznia

      Abner Scofield
      Handlarz węgla
      Buffalo, Nowy Jork

      Mam zaszczyt oraz polecenie poinformować pana, że pański ostatni akt dobroczynności i samopoświęcenia został zarejestrowany na kartach Księgi zwanej “Złotymi Czynami Mężczyzn”; jest to, pozwalam sobie zauważyć, wyróżnienie nie tylko nadzwyczajne, lecz jedyne w swoim rodzaju.
      Co do pańskich modlitw za tydzień kończący się z dniem 19 bm. mam zaszczyt zakomunikować, co następuje:

      1. O pogodę, która podniosłaby cenę antracytu o 15 centów za tonę. Wysłuchano.
      2. O napływ pracowników, który spowodowałby zmniejszenie plac o 10 procent. Wysłuchano.
      3. O spadek cen węgla bitumicznego u konkurenta. Wysłuchano.
      4. O karę bożą dla człowieka, względnie dla rodziny człowieka, który założył konkurencyjny detaliczny skład węgla w Rochester. Wysłuchano, jak następuje: dyfteria – 2 wypadki, 1 śmiertelny; szkarlatyna – l wypadek, zakończony głuchotą i skretynieniem. UWAGA. Ta modlitwa winna była być skierowana przeciwko przełożonym tego człowieka: Nowojorskiej Centralnej Spółce Kolejowej.
      5. O deportację do Szeolu dokuczliwych rojów osób codziennie ubiegających się o pracę lub o korzyści tego czy innego rodzaju. Wzięto pod rozwagę, do późniejszej decyzji i kompromisowego załatwienia; zdaje się, że ta prośba koliduje z inną z tej samej daty, która zostanie przytoczona poniżej.
      6. O zadanie jakiegoś rodzaju gwałtownej śmierci sąsiadowi, który rzucił cegłą w należącego do rodziny kota, podczas gdy tenże miauczał w nocy. Zachowano do rozważenia i rozstrzygnięcia kompromisowego, z powodu konfliktu z prośbą tejże daty, zacytowaną niżej.
      7. O “przeklęcie misjonarzy”. Zachowano także -jak wyżej.
      8. O podwyższenie zysków grudniowych z 22230 dolarów do 45 000 dolarów w styczniu i o stały, proporcjonalny wzrost miesięczny później – “co pana zadowoli”. Modlitwa wysłuchana; dodana uwaga zaakceptowana z zastrzeżeniami.
      9. O cyklon, który by zniszczył i zasypał kopalnię Spółki Północnej Pensylwanii. UWAGA. W okrasie zimowym cyklonów nie mamy na składzie. Na żądanie możemy dostarczyć solidnego metanu.
      Szczególną uwagę poświęcono punktom z powyższej listy, ponieważ posiadają one specjalne znaczenie. 298 pozostałych błagań, zaklasyfikowanych do kategorii Specjalnych Opatrzności, Plan A, za tydzień kończący się z dniem 19 bm., wysłuchano w całości, z tym że trzy spośród trzydziestu dwóch przypadków, w których proszono o natychmiastową śmierć, zmieniono na nieuleczalną chorobę. To zamyka tygodniową fakturę próśb znanych naszemu Urzędowi pod techniczną nazwą Sekretnych Błagań Serca, które ze zrozumiałych przyczyn zawsze i przede wszystkim skupiają naszą specjalną uwagę.

      reszta
      http://macfaq.koolhost.com/index1.html

    • A poważnie, w co wierzą Amerykanie
      Jest opisane przez Marka Twaina w książce “Listy z Ziemii”

      BIURO ANIOŁA-PROTOKOLANTA
      Departament Próśb, 20 stycznia

      Abner Scofield
      Handlarz węgla
      Buffalo, Nowy Jork

      Mam zaszczyt oraz polecenie poinformować pana, że pański ostatni akt dobroczynności i samopoświęcenia został zarejestrowany na kartach Księgi zwanej “Złotymi Czynami Mężczyzn”; jest to, pozwalam sobie zauważyć, wyróżnienie nie tylko nadzwyczajne, lecz jedyne w swoim rodzaju.
      Co do pańskich modlitw za tydzień kończący się z dniem 19 bm. mam zaszczyt zakomunikować, co następuje:

      1. O pogodę, która podniosłaby cenę antracytu o 15 centów za tonę. Wysłuchano.
      2. O napływ pracowników, który spowodowałby zmniejszenie plac o 10 procent. Wysłuchano.
      3. O spadek cen węgla bitumicznego u konkurenta. Wysłuchano.
      4. O karę bożą dla człowieka, względnie dla rodziny człowieka, który założył konkurencyjny detaliczny skład węgla w Rochester. Wysłuchano, jak następuje: dyfteria – 2 wypadki, 1 śmiertelny; szkarlatyna – l wypadek, zakończony głuchotą i skretynieniem. UWAGA. Ta modlitwa winna była być skierowana przeciwko przełożonym tego człowieka: Nowojorskiej Centralnej Spółce Kolejowej.
      5. O deportację do Szeolu dokuczliwych rojów osób codziennie ubiegających się o pracę lub o korzyści tego czy innego rodzaju. Wzięto pod rozwagę, do późniejszej decyzji i kompromisowego załatwienia; zdaje się, że ta prośba koliduje z inną z tej samej daty, która zostanie przytoczona poniżej.
      6. O zadanie jakiegoś rodzaju gwałtownej śmierci sąsiadowi, który rzucił cegłą w należącego do rodziny kota, podczas gdy tenże miauczał w nocy. Zachowano do rozważenia i rozstrzygnięcia kompromisowego, z powodu konfliktu z prośbą tejże daty, zacytowaną niżej.
      7. O “przeklęcie misjonarzy”. Zachowano także -jak wyżej.
      8. O podwyższenie zysków grudniowych z 22230 dolarów do 45 000 dolarów w styczniu i o stały, proporcjonalny wzrost miesięczny później – “co pana zadowoli”. Modlitwa wysłuchana; dodana uwaga zaakceptowana z zastrzeżeniami.
      9. O cyklon, który by zniszczył i zasypał kopalnię Spółki Północnej Pensylwanii. UWAGA. W okrasie zimowym cyklonów nie mamy na składzie. Na żądanie możemy dostarczyć solidnego metanu.
      Szczególną uwagę poświęcono punktom z powyższej listy, ponieważ posiadają one specjalne znaczenie. 298 pozostałych błagań, zaklasyfikowanych do kategorii Specjalnych Opatrzności, Plan A, za tydzień kończący się z dniem 19 bm., wysłuchano w całości, z tym że trzy spośród trzydziestu dwóch przypadków, w których proszono o natychmiastową śmierć, zmieniono na nieuleczalną chorobę. To zamyka tygodniową fakturę próśb znanych naszemu Urzędowi pod techniczną nazwą Sekretnych Błagań Serca, które ze zrozumiałych przyczyn zawsze i przede wszystkim skupiają naszą specjalną uwagę.

      reszta
      http://macfaq.koolhost.com/index1.html