Reklama

– Jeśli nie masz powalającego tematu to napisz coś trywialnego. Na przykład o oczach – szepnął ktoś. Może wieszczka z orszaku Apollina.

Reklama

– Jeśli nie masz powalającego tematu to napisz coś trywialnego. Na przykład o oczach – szepnął ktoś. Może wieszczka z orszaku Apollina.

– Oki. Czemu nie. – Temat dobry jak każdy inny. Zwłaszcza, że spotkał kiedyś lekko smutnawego faceta, który opowiedział mu swoją historię prawdziwą.

***

Zawsze się dziwił, dlaczego dla kobiet to było takie ważne. Kolor oczu. O kolorze własnych oczu myślał niezwykle rzadko i potrafił długimi latami żyć nieświadomy barwy i  unikalności  wzoru własnych tęczówek. Przypominały mu o nich  kobiety. Najpierw matka. Raz na parę lat zgadywało się o jego oczach i matka mówiła jakiś komplement. W końcu był ukochanym synusiem. Potem przypominały mu o tym inne kobiety. Też nie każda. Niektóre w ogóle o tym nie mówiły, ale na pewno zauważały. Może dla nich, tych co nie mówiły,  kolor oczu był nieco mniej ważny niż dla tych innych. Albo był to dla nich temat z gatunku tych intymniejszych, wstydliwych. Inne mówiły o oczach i to nawet całkiem często. Nie było w tym żadnej reguły. Pięćdziesiąt na pięćdziesiąt. Zimne suki. Suki mówiły o oczach lodowato, boć zimne były z natury. Stwierdzały fakt, że oczy są takie lub owakie. Inne temat pomijały i mówiły chłodno, choć mocno się starając o lepsze wrażenie, na temat jego innych przymiotów. Kobiety ciepłe głębiej lub z całkiem na wierzchu wywiniętym swoim ciepłem do niego też fifty-fifty. Jedne temat oczu poruszały, inne nie.

Zawsze było miło usłyszeć komplement o swoich kaprawych, jak mówił, oczach. Jeśli się czuło, że to szczery komentarz. A on? Owszem. Im starszy, tym częściej spoglądał w lustro, ale własne oczy przyciągały jego uwagę tylko wtedy, gdy podkrążone, przekrwione. Dopiero jako nastolatek dostrzegł kwestię wielkości źrenic. Te same oczy, a źrenice raz jak ziarno śrutu na kaczki, czasem jak kulka z rozebranego łożyska. Ta obserwacja była o tyle ciekawa, że coś tam coś tam wiedziało się po lekcjach fizyki o soczewkach, optyce, i to była satysfakcja obserwować zjawisko, rozumiejąc jego przyczynę . Z wielką źrenicą oczy dziewczyn były … zwracające uwagę. I ładniejsze. Chyba. Prawdę powiedziawszy nie wyrobił sobie zdania na ten temat do późnej młodości.

Ktoś powie, , że w ogóle nie dostrzegał oczu – ależ dostrzegał. Takie ciemne, napompowane barwnikiem. Błyszczący kasztan tęczówki świeżo z łupiny wyłuskany i skąpany w wielkiej od rzęsy do rzęsy gładzi białka, niebieskawego, zamglonego, a nad tym cudem trzepotała firana niczym skrzydło wrony. O tak. Takie oczy rzucały mu się w oczy. Ha ha. Do dziś pamięta Małgosię z przedszkola, czy Olę z pierwszej klasy, czy osiemnastoletnią Jolę. A paru imion nie pamięta, ale twarz jakaś wybłyśnie z mroku zapomnienia, nawet jeśli należała do  dziewczyny nieatrakcyjnej, głupiej i nieważnej dla przeminionych emocji. Faktycznie częściej podobały mu się kobiety z ciemnymi, wyrazistymi tęczówkami. I te śmiałe, bezczelne. I te czerwieniące się, skromnie spuszczające wzrok. Poetyzując… Sułtańskie odaliski. Haremowe boginie. Nocnych marzeń kochanki. Co nie zmienia faktu, że pierwszą fascynacją była jedenastoletnia blondynka, nawet można powiedzieć świńska blondynka, bo lekko o rudość zahaczająca, niebieskooka. Fascynacja trwała od trzeciej klasy do siódmej chyba. Powód nie w oczach był, a w feromonach pewnie. I w długich nogach. Nieważne. W każdym razie tęczówki w oczach zwykle zauważał, ale nieświadomie, po kwadransie zapominając ich barwę . Jaki kolor oczu ma ta dziewczyna? – zastanawiał się, pisząc grafomańskie wiersze po nocach. Co nie znaczy, że kobietom w oczy nie patrzył, bo oczywiście zdarzała się wymiana błysków zaczepnych z obu armat. W końcu te znaczące, pełne napięcia i wyrazu  spojrzenia, tę rozmowę odwieczną, zakodowaną w genach, prowadzono od zarania dziejów.

Na internetowych serwisach randkowych wiele kobiet z lubością chwaliło się swoimi tęczówkami, a prawie każda uważała za stosowne podać ten szczegół do wiadomości całemu światu. Jak coś  szalenie istotnego. Niektóre nawet zaznaczały, jaki kolor oczu partnera byłby  najbardziej pożądany albo wręcz jedyny do przyjęcia , co może nie zawsze było żartem. Przeklinał tę skłonność do podawania tak trzeciorzędnego  szczegółu przy jednoczesnym pomijaniu wielu bardziej istotnych, jak wzrost, waga, już pal licho rozmiar piersi. Skromność w podawaniu wielkości biustu nie irytowała. Ale ujawnione przy  pierwszym spotkaniu w realu dziesięć kilogramów nadwagi (jakże często) wkurzało,  i owszem , a nie wypadało przecież tego okazywać.

Kilka lat temu napotkał w serwisie randkowym bardzo oschłą, lakoniczną autokreację pewnej osoby. Osoba pisała również bloga, jak czas pokazał, z podziwu godną wytrwałością. I tak to się zaczęło, powoli, nieufnie, z rezerwą. Nowo zawarta wirtualna znajomość polegała na pociąganiu klaczy za dwa wędzidła, których ta  nie słuchała wcale, acz łaskawie dawała znać, że czuje ich szarpnięcie. Jednym była indywidualna wymiana poczty randkowej, drugim czytanie publicznego bloga i komentowanie notek oraz komentarzy innych czytających. Przez lata cierpliwej i obfitej, choć rzadko wymienianej korespondencji dowiadywał się o niej coraz więcej. Salome tańczyła nieśpiesznie swój taniec zasłon, ale z każdą zrzuconą niezalotnie zasłoną spływał na nią kolejny nieprzeźroczysty welon. Zasłaniał włosy, oczy, twarz, kibić, nawet stopy. Zmącał odbicie postaci w lustrze. O przekleństwo. Od niej samej dowiadywał się o niej tak wiele, jak o mało której kobiecie. Ha. I o tańcu najpradawnym z ruchu bioder, ud i ust zespolonym, i o figurach tanecznych emocjami tchnących między bardzo różnymi i kapryśnie wymienianymi uczestnikami tańca. Kontredans i wenecki bal maskowy w jednym zadyszanym, a czasem zrozpaczonym i wypaczonym seansie.  Mimo dziesiątek tysięcy wymienionych słów, na jego ścianie nie zawisł żaden portret Salome. Wiele blejtramowego płótna zamalował ale . . szkice to były zaledwie, każdy skrajnie sprzeczny w szczegółach z innymi. Jak to możliwe? Może był bardzo lichym malarzem? Nick skrytej i ekshibicjonistycznej zarazem Salome pojawiał się w innych blogach ze wzmiankami o szczegółach, które świadczyły, że z innymi rozmówcami bardziej trzymała się ziemi, nie bujała wysoko we mgle.

Po kilku latach wirtualnej znajomości uchyliła rąbka zasłony i zdradziła  imię. Po krociach  słów wyszeptanych rzeczowo i chłodno albo w pośpiesznych emocjach, czasem w przygnębieniu, po wysłuchaniu  wielu baśni z tysiąca dni i nocy, usłyszał od niej imię. Prozaiczne i krwiste. Przedtem zawsze było o czasach minionych. Jej opowieści. Albo o czasach dzisiejszych, oddalonych o minuty dosłownie, lecz nigdy nie wiadomo o ile lat świetlnych. Bardzo inteligentna, wrażliwa kobieta z wieloma ułomnościami, a przy niej coraz to inne swawolnice. Nie potrafił jej rozszyfrować. Pokazywała tyle plam na księżycu, że każda próba budowania spójnego wizerunku rozlatywała się w pył, a każdy szczegół wykryty logicznym myśleniem niweczyła udana próba zdobycia kolejnej informacji o jej teraźniejszym życiu. Sprzeczna z poprzednią. I tak trwa błyskanie latarkami w międzygalaktycznej pustce, a te twory wirtualnego kosmosu wcale ku sobie nie pędzą, niestety.

Napisała, że lubi patrzeć w oczy, …w oczy, …w oczy, …oczy… y…y…. To docierało powoli. Przebijało się do świadomości z każdą jej rozpaczliwą opowieścią o nieudaniu, o powierzchowności jej przeżyć  rozpalonych przecież do białości. W końcu do niego dotarło. Lubiła się wsłuchiwać, wpatrywać w siebie. I patrzeć w oczy. Nie szukała tam żadnych cudów, tajemnic. Nie uznawała tego za ważne. Ale niezbędne.

I tak go pokierowała, nauczyła. Po kilku latach wirtualnego seminarium. Zaczął patrzeć w oczy i on. Każdej dłużej napotkanej. Czasem się wręcz gapił. Na tyle czujny, by uciec wzrokiem, gdy powodował dyskomfort obserwowanej. Nie, nie! Z żadnym uśmieszkiem głupim. Z żadnym przesłaniem napalonego macho.  Z ciekawością. Z koncentracją. Z próbą zrozumienia. Patrzył w oczy ładnych i brzydkich. Młodych i starych. Ładne nabierały urody lub brzydły. Te niepiękne przeważnie piękniały lub zostawały tam gdzie je noc zastała. Młode czasem starzały się w oczach. Ha ha. A stare miały ten błysk, którego nie zobaczysz, jeśli się nie przyjrzysz. A dużo tracisz. Czasem coś mówił. O oczach obserwowanych. Albo wiedział i mówił co innego, co w oczach wyczytał. Budził zdziwienie. Zaciekawienie. Nieważne. Takie nowe hobby odkrywcze faceta zafascynowanego rzadko czytanymi stronami.

Ale zaczął się zastanawiać. Przestało mu wystarczać. Tyle zobaczył. Dużo.  A ile można zobaczyć w nich tak naprawdę. Na przykład tantrycznie. Albo w chwili traumatycznej. Albo w chwili kiedy wszystko się kończy. Albo w chwili kiedy myślisz, że wszystko się kończy, ale się nie skończyło, i co za ulga. Takie przez szybkę zobaczenie to jednak nie to samo, co  polizanie choćby łzawej kropli.

Delikatnie szarpnął wędzidło. Dałaś tylko imię. Wyznał, że chciałby więcej. Portretów ze ścian już nie ukończy. Brak motywacji do zamknięcia dzieła ostatnim pociągnięciem. Każdy z nich prawdziwy, a i tak  już przeszły, nieaktualny. Tak jakbyś miał wiele zdjęć tej kobiety. Z dzieciństwa, z młodości, z czasów studiowania, weselenia, matkowania. Wszystkie prawdziwe, ale czy mają się jakoś szczególnie do dnia dzisiejszego? Czy zmarszczek tyle samo, a linia bioder ma tyle samo idealności lub skazy od zjadanych bez opanowania kremówek? No chyba że oczy uchwycisz na portrecie. O, wtedy TAK!  Oczy przygasają lub rozjarzają się, ale zmian w nich nie tak wiele.

Cóż na szarpnięcie wędzidła odezwało się z chaosu internetu? Pomyślę, może dam Ci oczy. Gdzieś, kiedyś, jakoś. Ale nie da. Raczej nie. Bo biometryczna identyfikacja. Bo irydiologiczna diagnoza. A ona nie łączy życia wirtualnego z życiem realnym. Ona nie wierzy.

No tak – myśli on. Czy złudzeniem jest nadzieja, że w oczach coś dostrzec można w chwili tantrycznej albo traumatycznej. Ona w to nie wierzy i gorąco zaprzecza. Pardon, ona w to wierzyła kiedyś, a teraz niewiadomo. A on zaczął wierzyć. Czyż to nie naiwność i zdziecinnienie. Powinien zapytać, czy ona w to jeszcze kiedyś uwierzy. Ale czy warto? Ona się zrazi i odbierze mu cel poszukiwań ostatniego detalu do portretu, który zaczął malować, wkładając w to całe swe doświadczenie i umiejętności. Ten portret będzie jakby bardziej skończony. A oczy można zakryć ciemnymi okularami. Będzie tajemniczy. Taka współczesna internetowa La Gioconda. Może anioł może kurwa. Cóż za różnica.

 

***

– I co? Nigdy jej nie poznałeś, nie spotkałeś? – pytam smutnawego faceta.

– Nie.

– A jest jakaś szansa?

– Odwal się. Po chuj ja ci to wszystko opowiadałem? – odburknął smutnawy, pochmurniejąc jeszcze bardziej. Widać szanse niezbyt wielkie.

 

 

Reklama

45 KOMENTARZE

    • Krakusie, gdy jest mowa o
      Krakusie, gdy jest mowa o rozmarynie to ja mam przed oczyma “roz…Marynie” i zastanawiam się, co za znaczenie ukryte jest pod “roz…”. Czasem tłumaczę sobie jako rozbawić, czasem rozdziewiczyć ( prawie na to samo wychodzi ) a czasem mam również inne skojarzenia. To jest przykład jak sobie “pełną gębą wyrastać” 😉

    • Krakusie, gdy jest mowa o
      Krakusie, gdy jest mowa o rozmarynie to ja mam przed oczyma “roz…Marynie” i zastanawiam się, co za znaczenie ukryte jest pod “roz…”. Czasem tłumaczę sobie jako rozbawić, czasem rozdziewiczyć ( prawie na to samo wychodzi ) a czasem mam również inne skojarzenia. To jest przykład jak sobie “pełną gębą wyrastać” 😉

    • Krakusie, gdy jest mowa o
      Krakusie, gdy jest mowa o rozmarynie to ja mam przed oczyma “roz…Marynie” i zastanawiam się, co za znaczenie ukryte jest pod “roz…”. Czasem tłumaczę sobie jako rozbawić, czasem rozdziewiczyć ( prawie na to samo wychodzi ) a czasem mam również inne skojarzenia. To jest przykład jak sobie “pełną gębą wyrastać” 😉