Reklama

 "Kiedy chcieć pisać, temat znajduje się natychmiast" stwierdziła fM i napisała tekst o kulturze i sztuce.

 "Kiedy chcieć pisać, temat znajduje się natychmiast" stwierdziła fM i napisała tekst o kulturze i sztuce. Ja temat znalazłem już parę dni temu, ale piszę dopiero dzisiaj, bo tak się składa, że właśnie dziś mija 80 lat od "czarnego czwartku", który przeszedł do historii i mitologii jako symboliczny początek Wielkiego Kryzysu. Tym razem będzie jednak nie o kryzysie, lecz o nadprodukcji. Co ma wspólnego nadprodukcja z tamtą recesją? Nic, poza tym, że baron Keynes doszedł do wniosku, że Wielki Kryzys był właśnie kryzysem nadprodukcji, czyli sytuacji, w której produkcja dóbr jest większa niż popyt na nie. Czy wniosek barona był słuszny? Nie, ale zacznijmy od początku.

Słowo "nadprodukcja" mówi nam, że czegoś wyprodukowano zbyt wiele i że nie ma komu tego kupić. Mówiąc inaczej do "nadprodukcji" dochodzi wtedy, gdy podaż przewyższa popyt. Na pierwszy rzut oka jest to jak najbardziej możliwe, jeśli jednak dłużej się nad tym zastanowimy, to dojdziemy do wniosku, że taka sytuacja w ogóle nie powinna mieć miejsca. Bo niby dlaczego jakiegoś dobra ma nagle zrobić się za dużo, skoro dotychczas było go w sam raz? Pierwsza odpowiedź jaka się tu nasuwa jest taka, że przedsiębiorcy zaczęli je nagle wytwarzać w większej ilości niż dotychczas. I to jest teoretycznie dobra odpowiedź, w praktyce jednak, jeśli ludzie nie kupują np. telewizorów, to nikt nie będzie zwiększał ich produkcji. Trzeba zatem poszukać przyczyny z drugiej strony, czyli po stronie konsumpcji, a właściwie "podkonsumpcji" – załóżmy, że telewizorów produkuje się przez cały czas tyle samo, ale popyt na nie, dotychczas wysoki, nagle spadł. I ta odpowiedź jest już lepsza od poprzedniej, ale nadal nie wyjaśnia wszystkiego. Wiemy, że ludzie kupowali dużo telewizorów i nagle przestali, ale nie wiemy dlaczego tak się stało. Stare telewizory przestały się psuć i nie trzeba ich już wymieniać na nowe? Nikt już nie chce oglądać TV? Coś jeszcze innego? Chyba już nic, trudno znaleźć naturalną przyczynę takiej sytuacji. Trzeba zatem poszukać przyczyny nienaturalnej i tutaj możemy wreszcie dojść do kilku logicznych wniosków. Pierwszą i najprostszą przyczyną spadku popytu może być podwyżka podatków konsumpcyjnych, czyli VAT lub akcyzy. Jeśli wzrośnie VAT na, powiedzmy, pralki, to cena pralek też wzrośnie, a ich sprzedaż zmaleje. W sklepach i magazynach będziemy wtedy mogli zobaczyć niesprzedany towar, ale czy to "nadprodukcja"? Nie, to po prostu sztuczne zaburzenia popytu spowodowane przez rząd.

Reklama

Oczywiście są dobra, takie jak żywność, paliwo, czy alkohol, w których przypadku podwyżka akcyzy, bądź VAT nie spowoduje spadku popytu. Ludzie nie przestaną jeść chleba tylko dlatego, że podrożał, nie przestaną dojeżdżać do pracy, bo benzyna kosztuje coraz więcej, ani nie porzucą nałogu, bo tanie wino jest mniej tanie, niż kiedyś. Z drugiej strony nie rozmnożą w cudowny sposób swoich pieniędzy. Co więc zrobią? Prostą rzecz – zwiększą wydatki na artykuły pierwszej potrzeby, oszczędzając na artykułach potrzeby drugiej i każdej kolejnej. To oznacza, że któraś branża i tak straci i być może nie sprzeda wszystkich swoich towarów, więc statystyki odnotują "nadprodukcję", choć nadal nie będziemy mieć do czynienia z nadprodukcją, lecz ze skutkami interwencji państwa. Możliwy jest też inny "myk" – wzrost akcyzy spowoduje wzrost przemytu towarów akcyzowych z tańszego wschodu i wzrost "chałupnictwa". Wtedy firmy działające legalnie odnotują, że sprzedały mniej papierosów, czy alkoholu niż zwykle, ale ogólna sprzedaż nie zmaleje, bo lukę zapełni przemyt. Tu też nie mamy nadprodukcji, której pozory może stwarzać także – skoro jesteśmy już przy przemytnikach – wzrost ceł, który swoją drogą był główną przyczyną tego, że kryzys lat 30 był wielki. Światowa wojna celna spowodowała, że kurczyły się zarówno import, jak i eksport w niemal wszystkich krajach. Towary, których nie można było wysłać za granicę jak dawniej, trzeba było sprzedać w kraju, co oczywiście nie było albo możliwe, albo opłacalne. Jeśli bowiem jakiś towar jest eksportowany, to tylko dlatego, że łatwiej i korzystniej jest go sprzedać za granicą, niż w kraju. Koniec eksportu oznacza koniec sprzedaży. Ustawa Smootha-Hawleya i odwetowe regulacje w innych krajach zrujnowały więc światowy handel i przyczyniły się do sytuacji, która na pierwszy rzut oka wyglądała jak "nadprodukcja", choć w rzeczywistości nie wyprodukowano przecież niczego w nadmiarze.

Wielki Kryzys, oprócz ustawy Smootha-Hawleya miał jeszcze jedną przyczynę. Tę samą, którą ma kryzys obecny, czyli bańkę spekulacyjną. Bańka jest wręcz klasycznym zaburzeniem gospodarki po stronie popytowej. Dochodzi do niej wtedy, gdy na jakiś konkretny rynek – np. rynek nieruchomości – trafia zbyt wiele pieniędzy. Skupię się tutaj właśnie na nieruchomościach, bo to one spowodowały ostatnio najwięcej zamieszania, a właściwie nie tyle one, co polityka rządów i banków centralnych, na czele z amerykańskim Fed. Fed po kryzysie "dot-comów" z lat 2000-2001 postanowił obniżyć stopy procentowe, by zwiększając dostęp do kredytu "podgrzać" gospodarkę i nie dopuścić do deflacji i recesji. W tym samym czasie, gdy Fed ciął stopy, rząd prowadził politykę "zwiększania dostępności domów". Działania rządu i Fed sprawiły więc, że kredytem, do którego dostęp wzrósł najbardziej, był kredyt hipoteczny. Łatwiejszy kredyt oznaczał większy popyt na domy, a skoro popyt wzrósł, to domów zaczęto sprzedawać więcej. Jak jednak pisałem wiele razy, popyt nie stwarza automatycznie podaży, bo budowa nowego domu jest dłuższa i trudniejsza niż wydrukowanie nowych pieniędzy. Tak więc mimo, że podaż domów rosła, to nie mogła nadążyć za popytem. To z kolei oznaczało wzrost cen nieruchomości. Wzrost, który nie był spowodowany tym, że nieruchomości stały się warte więcej ( ich wartość użytkowa w większości przypadków w ogóle się nie zmieniała ), ale tym, że pieniądz był wart wobec nich coraz mniej. Mało kto wnikał jednak w takie szczegóły, ceny rosły, a skoro tak, to brano kredyt na dom, a potem kupowano go, licząc na to, że za rok sprzeda się go znacznie drożej, niż się kupiło, odda się dzięki temu pożyczone pieniądze z odsetkami i kupi się jeszcze, częściowo samodzielnie, nowe mieszkanie.

Jakoś się to kręciło, do momentu, w którym stopy procentowe wzrosły do normalnego poziomu. Wraz z nimi wzrosło oprocentowanie kredytów i zmalała ich dostępność, popyt na domy spadł, a razem z popytem spadły ceny. Nie dało się już zatem sprzedać drożej, co często oznaczało, że nie będzie można spłacić kredytu. Niektórzy wpadli więc w panikę i postanowili sprzedać byle jak, byle w ogóle sprzedać i w ten sposób zaczął się kolejny kryzys "nadprodukcji". Tyle tylko, że to nie "nadprodukcja" jest problemem, problemem jest to, że wydrukowano za dużo pieniędzy, wskutek czego nadmiernie i nienaturalnie wzrósł popyt, który, w momencie, gdy dodruk ograniczono, spadł do normalnego poziomu. Po raz kolejny zadziałało w praktyce prawo Saya, które mówi, że to podaż stwarza popyt i że to ile możemy kupić zależy wyłącznie od tego, ile możemy sprzedać, nie od tego ile zielonych papierków wydrukujemy. Dobra zamieniamy bowiem zawsze na inne dobra, nie na pieniądze, pieniądz tylko w tej wymianie pośredniczy, by była łatwiejsza i szybsza. Zmiana jego ilości nie spowoduje, że się wzbogacimy, może za to doprowadzić do zaburzenia mechanizmu rynkowego i zniekształcenia cen, co utrudnia kalkulację ekonomiczną i może tylko zaszkodzić gospodarce, nigdy pomóc.

Reklama

27 KOMENTARZE

    • “Klęski urodzaju” w
      “Klęski urodzaju” w rolnictwie to inna sprawa – może się zdarzyć, że w którymś roku pogoda będzie dla zbóż/warzyw/owoców lepsza niż zwykle, więc wyrośnie ich więcej, niż rolnik to sobie zaplanował. Wtedy nadwyżka podaży nad popytem wymusi obniżkę cen, co dla rolników jest klęską, choć dla konsumentów wręcz przeciwnie. Oczywiście taki problem dałoby się rozwiązać bez “skupów interwencyjnych” i “ceł ochronnych” i nadwyżki przerobić na dżem, wino, “biopaliwo”, czy na jakiekolwiek inne przetwory, a w przyszłości sadzić po prostu mniej roślin. Tyle, jeśli chodzi o rolnictwo. W innych branżach, które nie są uzależnione od pogody, nie istnieje taki problem jak “nadprodukcja”, co najwyżej mogą występować tam zaburzenia popytu, spowodowane przez ingerencję państwa. Te zaburzenia zniekształcają normalne, rynkowe ceny i sprawiają, że trudniej jest oszacować, czy produkcja czegoś jest opłacalna, czy nie, więc łatwiej popełnić wtedy błąd.

    • “Klęski urodzaju” w
      “Klęski urodzaju” w rolnictwie to inna sprawa – może się zdarzyć, że w którymś roku pogoda będzie dla zbóż/warzyw/owoców lepsza niż zwykle, więc wyrośnie ich więcej, niż rolnik to sobie zaplanował. Wtedy nadwyżka podaży nad popytem wymusi obniżkę cen, co dla rolników jest klęską, choć dla konsumentów wręcz przeciwnie. Oczywiście taki problem dałoby się rozwiązać bez “skupów interwencyjnych” i “ceł ochronnych” i nadwyżki przerobić na dżem, wino, “biopaliwo”, czy na jakiekolwiek inne przetwory, a w przyszłości sadzić po prostu mniej roślin. Tyle, jeśli chodzi o rolnictwo. W innych branżach, które nie są uzależnione od pogody, nie istnieje taki problem jak “nadprodukcja”, co najwyżej mogą występować tam zaburzenia popytu, spowodowane przez ingerencję państwa. Te zaburzenia zniekształcają normalne, rynkowe ceny i sprawiają, że trudniej jest oszacować, czy produkcja czegoś jest opłacalna, czy nie, więc łatwiej popełnić wtedy błąd.

    • “Klęski urodzaju” w
      “Klęski urodzaju” w rolnictwie to inna sprawa – może się zdarzyć, że w którymś roku pogoda będzie dla zbóż/warzyw/owoców lepsza niż zwykle, więc wyrośnie ich więcej, niż rolnik to sobie zaplanował. Wtedy nadwyżka podaży nad popytem wymusi obniżkę cen, co dla rolników jest klęską, choć dla konsumentów wręcz przeciwnie. Oczywiście taki problem dałoby się rozwiązać bez “skupów interwencyjnych” i “ceł ochronnych” i nadwyżki przerobić na dżem, wino, “biopaliwo”, czy na jakiekolwiek inne przetwory, a w przyszłości sadzić po prostu mniej roślin. Tyle, jeśli chodzi o rolnictwo. W innych branżach, które nie są uzależnione od pogody, nie istnieje taki problem jak “nadprodukcja”, co najwyżej mogą występować tam zaburzenia popytu, spowodowane przez ingerencję państwa. Te zaburzenia zniekształcają normalne, rynkowe ceny i sprawiają, że trudniej jest oszacować, czy produkcja czegoś jest opłacalna, czy nie, więc łatwiej popełnić wtedy błąd.

  1. czy kiedyś będzie normalnie?
    Tak, zgadzam się z poglądem, że nadprodukcja i niedobór nie mają prawa istnieć w normalnej gospodarce rynkowej i wywoływane są sztucznie, w wyniku mniej lub bardziej głupiej interwencji rządu.
    Czy widzisz jakiekolwiek szanse na to, by świat wrócił do logicznych zasad ekonomii, a rządy przestały troszczyć się o to jak ogrzać górników, wyżywić rolników, i skąd wziąć prąd dla wiatraków?

    • Niedobór akurat może się
      Niedobór akurat może się zdarzyć, bo potrzeby ludzi są nieograniczone, choć oczywiście takie niedobory jak w późnym PRL mogą się zdarzyć tylko w gospodarce, która przypomina późny PRL, czyli w gospodarce nakazowo-rozdzielczej. A na Twoje pytanie odpowiedział Ci Kot. Do logicznych zasad ekonomii wrócimy, jak ludzie przestaną wierzyć w wszechmogący rząd, co się zdarza – np. Brytyjczycy przestali wierzyć i wybrali sobie panią Thatcher, Amerykanie podobnie, więc wybrali sobie Reagana.

  2. czy kiedyś będzie normalnie?
    Tak, zgadzam się z poglądem, że nadprodukcja i niedobór nie mają prawa istnieć w normalnej gospodarce rynkowej i wywoływane są sztucznie, w wyniku mniej lub bardziej głupiej interwencji rządu.
    Czy widzisz jakiekolwiek szanse na to, by świat wrócił do logicznych zasad ekonomii, a rządy przestały troszczyć się o to jak ogrzać górników, wyżywić rolników, i skąd wziąć prąd dla wiatraków?

    • Niedobór akurat może się
      Niedobór akurat może się zdarzyć, bo potrzeby ludzi są nieograniczone, choć oczywiście takie niedobory jak w późnym PRL mogą się zdarzyć tylko w gospodarce, która przypomina późny PRL, czyli w gospodarce nakazowo-rozdzielczej. A na Twoje pytanie odpowiedział Ci Kot. Do logicznych zasad ekonomii wrócimy, jak ludzie przestaną wierzyć w wszechmogący rząd, co się zdarza – np. Brytyjczycy przestali wierzyć i wybrali sobie panią Thatcher, Amerykanie podobnie, więc wybrali sobie Reagana.

  3. czy kiedyś będzie normalnie?
    Tak, zgadzam się z poglądem, że nadprodukcja i niedobór nie mają prawa istnieć w normalnej gospodarce rynkowej i wywoływane są sztucznie, w wyniku mniej lub bardziej głupiej interwencji rządu.
    Czy widzisz jakiekolwiek szanse na to, by świat wrócił do logicznych zasad ekonomii, a rządy przestały troszczyć się o to jak ogrzać górników, wyżywić rolników, i skąd wziąć prąd dla wiatraków?

    • Niedobór akurat może się
      Niedobór akurat może się zdarzyć, bo potrzeby ludzi są nieograniczone, choć oczywiście takie niedobory jak w późnym PRL mogą się zdarzyć tylko w gospodarce, która przypomina późny PRL, czyli w gospodarce nakazowo-rozdzielczej. A na Twoje pytanie odpowiedział Ci Kot. Do logicznych zasad ekonomii wrócimy, jak ludzie przestaną wierzyć w wszechmogący rząd, co się zdarza – np. Brytyjczycy przestali wierzyć i wybrali sobie panią Thatcher, Amerykanie podobnie, więc wybrali sobie Reagana.