Reklama

Niedawno, bo 22-10-2010 gadaliśmy o muzyce, wklejaliśmy ulubione „kawałki” a ja dałam Schuberta, fragment I części 3 symfonii, dodając :


Niedawno, bo 22-10-2010 gadaliśmy o muzyce, wklejaliśmy ulubione „kawałki” a ja dałam Schuberta, fragment I części 3 symfonii, dodając :

Reklama

„Pasuje mi do takiego dnia raczej ciepłego, zamglonego, po deszczu, wiosennego”

Bo w taki dzień musiałam to słyszeć. Musiałam? Niekoniecznie. Niekoniecznie to był taki dzień, niekoniecznie to była taka muzyka. Skąd mi się to wzięło?

Pamiętam stary dom, otoczony starym parkiem. Pokoje w domu były duże, ciemne, wysokie, a może to ja byłam mała. Drzewa w ogrodzie również były wysokie, zaglądały w okna, zabierały dla siebie białe światło dnia a w zamian dawały zielony mrok. Ozdobne krzewy szeroko rozkładały ciężkie gałęzie i trudno było znaleźć ścieżki między nimi. A może ta ja nie potrafiłam ich szukać. Dorośli znajdowali.
Za ogrodem była łąka z wysoką, niekoszoną trawą, a dalej, dużo dalej strumyk, gdzie były raki. A może to wcale nie było daleko.

Weranda też była duża, oszklona, umeblowana ciemnymi, podniszczonymi, wiklinowymi fotelami, ustawionymi dookoła stolika. Czekałam na werandzie, aż deszcz przestanie padać. Mokre liście przyginały gałęzie do ziemi. Chciałam pójść do strumyka. Ale żeby dojść do strumyka, trzeba było odszukać w ogrodzie ścieżkę, która prowadziła do furtki a za furtką było już łatwo, można już było biec bo teren łagodnie opadał.
No więc siedziałam na brzegu jednego z foteli, najbliżej okna i wyglądałam. Obok postawiłam kalosze, żeby je mieć pod ręką, jak tylko będzie można wyjść do mokrego ogrodu, na mokrą trawę i wejść między mokre krzewy.
Przez otwarte drzwi było słychać, jak mój ojciec spiera się z moją ciotką, układali transkrypcję na fortepian trzeciej symfonii Szuberta. Potem przestawali się kłócić i grali, pisali nuty w wielkim zeszycie z pięcioliniami, jeszcze raz grali, potem znów przerywali i kłócili się o inny fragment.
Deszcz był coraz słabszy i uznałam, że można już wyjść. Założyłam kalosze i zbiegłam po schodach
– Kalosze, załóż kalosze – zawołała moja matka – dokąd idziesz?
– Mam kalosze, idę do strumyka –odpowiedziałam grzecznie i wyczerpująco, zajęta szukaniem ścieżki między mokrymi krzewami.
– Heniek, ona idzie do strumyka –
– Zaraz, zaraz – to ojciec, ale już ledwie słyszalnie, bo przedzierałam się przez krzaki, pełzałam pod nimi aż wreszcie ścieżka się znalazła. I przede mną była furtka.

Za furtką zatrzymałam się na chwilę. To był rytuał. Tam widać było Horyzont. Ojciec mi pokazał i wytłumaczył, o co w tym chodzi. Dziś był prawie niewidoczny przez mgłę, ale wiedziałam, że jest tam na pewno. Nie słyszałam głosów rodziców, ale Schuberta jeszcze było słychać.

Deszcz już nie padał, zresztą wszystko jedno, bo byłam mokra przez te mokre krzaki.
Z mokrej trawy podnosiły się opary, z tych oparów wynurzały się zarośla wierzbowe, te bliżej – wyraźne, te dalsze ledwo majaczące.
Ruszyłam biegiem. Trawa sięgała mi do pasa, woda bryzgała na wszystkie strony. Nie można było nie krzyczeć i nie śmiać się na głos. Wydawało mi się, że biegnę naprawdę bardzo szybko. Schuberta ciągle było słychać.

Kilka metrów od strumyka zatrzymałam się, odczekałam, aż się wszystko uspokoi i cicho ruszyłam do brzegu. W przezroczystej wodzie widać było wachlarzykowate ogonki, wypukłe pancerzyki i leniwie poruszające się wielkie szczypce. Długie wąsy i czarne oczki.
A trzecią symfonię Schuberta cały czas było słychać i to coraz głośniej.
Chociaż to raczej niemożliwe. Może później mi się tak na wspomnienia nałożyło.

Ale kiczowato wyszło.
(kompletna 1 część 3 symfonii, jakby ktoś miał cierpliwość)

Reklama

14 KOMENTARZE

  1. Układanie transkrypcji na fortepian
    Tak mi się skojarzyło, że może pasować do Twojego wpisu to, co wczoraj słyszałam na temat łamania praw autorskich przez internet. Film dokumentalny leciał, ja go słuchałam, nie oglądałam, zajęta w kuchni.

    Prawa autorskie są od stosunkowo niedawna, ale zawsze były pretensje dostarczycieli pewnych dóbr pod adresem tych, którzy te dobra zaczęli dostarczać pod inną postacią.

    Kiedyś, abym “miała” muzykę, musiałam iść na koncert i za bilet zapłacić, lub musiałam kupić nuty, i sama w domu sobie je zagrać.
    Przyszło zapisywanie dźwięku, na co koncertujący i wydawcy nut bardzo się oburzali, bo im się dochody uszczuplały.
    Przyszła jakaś tam katarynka, potem płyta szklana, winylowa, i znalazła swoje miejsce, starsze formy dystrybucji muzyki musiały się z tym pogodzić.
    Radio – kolejny powód do niezadowolenia.
    Jak pojawiła się płyta CD, to producenci winylowych mieli to za złe tym od cyfrowych.
    Przyszedł intenet i mp3 – producenci CDs teraz ich atakują.

    Tak samo jest z książkami, ci ręcznie piszący mieli za złe drukarniom. Potem jedno wydawnictwo drugiemu, nowemu, miało za złe.
    Tak samo z filmami – teatr, film w kinie, telewizja, kasety video, telewizja kablowa, DVD, internet…

    Kaskadowa ewolucja technologii i kaskada pretensji o utracone zyski.

    Tak mi przyszło do głowy, że na początku nuty tylko się miało jako lokalną muzykę, no i trzeba było ją sobie samemu wyprodukować do słuchania… Nie do przyjęcia!

    Pozdrawiam.

    • Jak sobie wyobrazić
      przymierającego głodem twórcę, który z każdej strony słyszy swoją muzykę, to jest czego współczuć.
      Było jeszcze radio. W głębokiej komunie nadawało muzykę przede wszystkim kompozytorów rosyjskich i radzieckich. Radzieckich się pomijało. Rosyjskich słuchało. Rimski Korsakow, Borodin, Musorgski Czajkowski Glinka, wykonania niezłe.

  2. Układanie transkrypcji na fortepian
    Tak mi się skojarzyło, że może pasować do Twojego wpisu to, co wczoraj słyszałam na temat łamania praw autorskich przez internet. Film dokumentalny leciał, ja go słuchałam, nie oglądałam, zajęta w kuchni.

    Prawa autorskie są od stosunkowo niedawna, ale zawsze były pretensje dostarczycieli pewnych dóbr pod adresem tych, którzy te dobra zaczęli dostarczać pod inną postacią.

    Kiedyś, abym “miała” muzykę, musiałam iść na koncert i za bilet zapłacić, lub musiałam kupić nuty, i sama w domu sobie je zagrać.
    Przyszło zapisywanie dźwięku, na co koncertujący i wydawcy nut bardzo się oburzali, bo im się dochody uszczuplały.
    Przyszła jakaś tam katarynka, potem płyta szklana, winylowa, i znalazła swoje miejsce, starsze formy dystrybucji muzyki musiały się z tym pogodzić.
    Radio – kolejny powód do niezadowolenia.
    Jak pojawiła się płyta CD, to producenci winylowych mieli to za złe tym od cyfrowych.
    Przyszedł intenet i mp3 – producenci CDs teraz ich atakują.

    Tak samo jest z książkami, ci ręcznie piszący mieli za złe drukarniom. Potem jedno wydawnictwo drugiemu, nowemu, miało za złe.
    Tak samo z filmami – teatr, film w kinie, telewizja, kasety video, telewizja kablowa, DVD, internet…

    Kaskadowa ewolucja technologii i kaskada pretensji o utracone zyski.

    Tak mi przyszło do głowy, że na początku nuty tylko się miało jako lokalną muzykę, no i trzeba było ją sobie samemu wyprodukować do słuchania… Nie do przyjęcia!

    Pozdrawiam.

    • Jak sobie wyobrazić
      przymierającego głodem twórcę, który z każdej strony słyszy swoją muzykę, to jest czego współczuć.
      Było jeszcze radio. W głębokiej komunie nadawało muzykę przede wszystkim kompozytorów rosyjskich i radzieckich. Radzieckich się pomijało. Rosyjskich słuchało. Rimski Korsakow, Borodin, Musorgski Czajkowski Glinka, wykonania niezłe.

  3. Fascynująca rzecz z tymi wspomnieniami…
    Nakładają się, uzupełniają, zaczynają żyć własnym życiem. Cudne, że z tego samego wydarzenia rożni ludzie mogą je mieć zupełnie odmienne. Świetny tekst, mnie się skojarzył z Bułhakowem… A kto by się tam zastanawiał, dlaczego:)

  4. Fascynująca rzecz z tymi wspomnieniami…
    Nakładają się, uzupełniają, zaczynają żyć własnym życiem. Cudne, że z tego samego wydarzenia rożni ludzie mogą je mieć zupełnie odmienne. Świetny tekst, mnie się skojarzył z Bułhakowem… A kto by się tam zastanawiał, dlaczego:)