Reklama

Gorąco. Ciepło. Pali. Niewiarygodna jasność, cel podróży usłanej przeszkodami. Drogowskaz i cud zarazem, tak bardzo go pragnęłam.

Gorąco. Ciepło. Pali. Niewiarygodna jasność, cel podróży usłanej przeszkodami. Drogowskaz i cud zarazem, tak bardzo go pragnęłam. Jaki piękny, jednocześnie oślepiający, o doskonałym owalu, przykryty kloszem, emituje ożywcze światło, do którego tyle czasu dążyłam, leciałam ku latarni. Co dalej? Oj, jak gorąco, pali w skrzydła – coś sie dzieje, nie mogę ruszyć, jak ciężko.. Mimo to kocham Cie, jedyna wskazówko, esencjo życia, niech dostąpię Twojej łaski, zrozumiem Twoje przesłanie, chcę słyszeć kazanie, uwzniośli egzystencję, nadaj sens. Co? Spadam, chyba, mam poparzone czułki, czuję uderzenie i niknę. Nie żyję…

Reklama

Macha jakimś potwornymi przeszczepami, nic stworowi nie mam zamiaru robić, paskudne to i wielkie, wzburza powietrze wirami zakłócając lot, smagając szare (najpiękniejszy odcień czerni) futerkoo, drobne włoski wyginają się pod naporem ogromnej siły, błyskawicznie robię unik, wzbijam się do kąta, ha, tutaj nie sięgnie, rusza masywną szczęką, podskakuje, aż cały świat się trzęsie, ohydny potwór, mocarna przeszkoda, podniósł niebotyczną płachtę materiału, trzeba zmienić lokalizację, lecę do kolejnego rogu świątyni światła, musi przeszkadzać ten przerażający strażnik?, próbuje uderzyć, momentalnie zniżam trajektorię (ćwiczyłam całe godziny), uff, nie trafił, znów podchodzi do śmiertelnego ciosu, kryję się pod legowiskiem paskudy, szuka, czuć wibracje od wściekłości, czym tak go zdenerwowałam?, czym zwróciłam na siebie uwagę?, przecież jestem taka mała – nawet w ogromie świątyni – drobna, nie krzyczę, nie wydaję piszczących dźwięków, lekko jedynie, szarymi skrzydłami, wstrząsam powietrze, niewyczuwalnie, wyciągam czułki, opuszczam schronienie, nagle, co za widok, świątynia rozjaśnia się, z przytłumionej ciemności, niczym pod boską wolą, staje się samym światłem, dostrzegam źródło, lecę…

Przedzieram się uchylone okno, zabrudzone od pylenia brzozy. Żółtawe drobinki okalają szybę, gromadzą sie na brzegach, wnikają w jeszcze drobniejsze szczeliny, zalegają zakamarkach. Dokładnie zbadałam wejście do świątyni, z której, jak dotąd, dochodzi ograniczone światło, bijące z kwadratowego pudła, zwanym telewizorem. Lecz parę dni temu, ileż to życia straciłam, podpatrzyłam (również próbowałam się dostać), jasność ogarniająca pomieszczenie, pobudzająca zmysły. Och, jak ja zapragnęłam poznać źródło. Okno zostało teraz uchylone, zrobiła się wystarczająca szpara, by pomieścić małe ciałko wyposażone w niewiele większe skrzydła. Skorzystałam z okazji, bowiem świątynne wrota – słyszałam, że nie jedyne – nie na długo się otwierają. Energicznie, ba, pospiesznie, tym samym obijając się o framugę, wleciałam do środka, ale natychmiast natrafiłam na, nie chwaląc się, spodziewaną przeszkodę. Jako, że życie moje trwa całe półtorej tygodnia, okres trudny do ogarnięcia przez rozum, nabrałam doświadczenia. Metodą próby, badając teren, czyli chropowaty materiał, poszukałam pęknięcia, usytuowanego gdzieś po środku, bądź na dole. O, właśnie tamtędy przedostałam się bez większych problemów. Pudło wibrowało, z wnętrza wydostawała się feeria odcieni czerni, od ciemniejszych, po jaśniejsze, widocznie ma coś do powiedzenia, jakieś wytyczne, może część odpowiedzi, a nuż wskaże kierunek źródła boskiego światła, ostoi zrozumienia. Starając się jak najspokojniej trzepocząc skrzydłami zbliżyłam się do tej emanacji jasności, dziwnej istoty. Świątynia to miejsce usłane niebezpieczeństwami, a najgroźniejszym z nich, to strażnik, obserwator wszelkiego ruchu, aktywuje się często przy najmniejszym poruszeniu powietrza – dlatego usiłowałam dolecieć do celu możliwe cicho. Niestety, ledwo tknęłam czułkami świetlana taflę, potworna postać uniosła się z legowiska…

  Dlaczego żyję? Niewyraźnie pamiętam stadium poczwarki, do umysłu dochodzą tylko skrawki tego tajemniczego jestestwa, rozwoju z bezbronnego stworzenia w stworzenie, które poszukuje. Ograniczony ruch w odżywczym kokonie został zrekompensowany obecnym stadium – imago. Mogę latać, zdobywać pożywienie, robić i mnożyć potomstwo, przekazywać swoje piękne, szlachetne, czyste geny dalej. Zupełnie jednak nie pamiętam okresu, kiedy pełzałam jako gąsienica, wlokłam owo toporne, niemobilne ciało po łodygach ogrodowych kwiatów, nastawione na niebezpieczeństwo, pożarcie przez ptaki i inne drapieżniki, również czworonogi, przemykające się z lasu na ogród. Jakie to było życie i ile trwało? Nie wiem. Wiem, że miałam szczęście. Coś to musi oznaczać, ktoś przyłożył do tego swoją wolę, abym przetrwała w nieprzyjaznym środowisku, bym uczyniła coś w kierunku zrozumienia roli, jaką mi przydzielono. Trudno się ograniczyć jedynie do prokreacji – choć fizyczny przymus jest nie do odparcia – zobowiązana jestem zgłębić tajniki życia, znacznie wykraczające poza transfer genów. Bezwolne poddanie się biegowi czasu, wichrowi losów, niezdecydowanej sile targającej po wszystkich kierunkach, oznaczało porażkę. Równie można, po stworzeniu potomstwa, polecieć prosto w paszczę jaszczurki lub na skrzętnie uwitą sieć pająka – wstrzyknie w organizm substancję paraliżującą układ nerwowy, omota lepką żyłką i zeżre, kiedy będzie mu wygodnie. Nie godzę sie na taki los, pokarmu dla truciciela! W czasie wędrówki po ogrodzie, sunąc nad narcyzami, zauważyłam nagły rozbłysk, dobiegający z jednego z pomieszczeń w budynku. To było jak tknięcie w sam środek duszy…  

Reklama