Reklama

Pan Ignacy Lajkonik spoczywał na pasiastym leżaku, pamiętającym jeszcze czasy jego dzieciństwa.

Pan Ignacy Lajkonik spoczywał na pasiastym leżaku, pamiętającym jeszcze czasy jego dzieciństwa. Prawdę mówiąc, obzieleniał się bezwstydnie, ale ponieważ pogoda temu sprzyjała – nie miał z tego powodu żadnych wyrzutów sumienia. Spikerzy w telewizji podczas prognozy pogody z grobowymi minami pytali „czy lato jeszcze do nas wróci?”, ale tam, gdzie przebywał pan Ignacy, czyli w domu pani Moniki (i okolicach) od ponad tygodnia panowała piękna, słoneczna pogoda. Dlatego też obzielenianie się pana Lajkonika było nader metaforyczne, a gdyby chcieć użyć właściwego koloru i czasownika, powinno się powiedzieć, że pan Ignacy pięknie brązowieje.

Chociaż brąz na panu Lajkoniku robił się coraz wyraźniejszy, a opalanie ponoć nie jest zdrowe, pan Ignacy nie ruszał się, chłonąc każdym porem słoneczne światło i ciepło. Uwielbiał to robić, i wcale nie ze względu na opaleniznę, a przede wszystkim, jak sam zwykł był mawiać „żeby podładować baterie” przed krótszymi dniami, które czekały go jesienią i zimą. Słońce powoli wędrowało swoją zwykłą trasą, łaskocząc od czasu do czasu pana Lajkonika, który w końcu przeciągnął się na leżaku, myśląc leniwie, jak przygotować się na przyjazd pani Chandry. Pani C. została w mieście, żeby załatwić jeszcze parę spraw, ale obiecała przyjechać na weekend do pani Moniki, a nawet wydłużyć sobie go nieco (weekend, oczywiście!), chociaż akurat tym razem nie było na podorędziu żadnego święta, które by takie wydłużenie uzasadniało.

Reklama

I leżałby tak zapewne do teraz, gdyby nie jego siostra. Pani Monika odznaczała się jedną szczególną cechą, a mianowicie potrafiła zawsze znaleźć każdemu jakieś zadanie do wykonania. A już widok dowolnej osoby spoczywającej bez ruchu na leżaku w jej gospodarstwie powodował błyskawiczną reakcję – nawet kiedy tą osobą był jej rodzony brat i to na prawach gościa. Nie inaczej stało się i tym razem. Pani Monika pojawiła się przy leżaku z szybkością kuli bilardowej, wbijanej pod ostrym kątem przez mistrza tego szlachetnego sportu.
– Ignacy… – zagaiła czule – mam ogromną prośbę. Czy zechciałbyś chwycić w dłoń wąż ogrodowy, gumowy, z oplotem krzyżowym i końcówką zraszacza i przynieść ulgę tym biednym roślinkom?

Pan Ignacy mimo wieloletniego doświadczenia dał się złapać na haczyk. Złóżmy więc na karb jego rozleniwienia, że zanim zdążył się zastanowić, już zapytał siostry:
– A którym mianowicie roślinkom?
Nastąpiło zacięcie i poderwanie wędki, pani Monika rzuciła w odpowiedzi:
– wszystkim w zasięgu wzroku!
A pan Lajkonik mógł już tylko metaforycznie zatrzepotać jak wyciągany z potoku pstrąg, a niemetaforycznie – westchnąć, wstać z leżaka i ruszyć w kierunku węża. Spróbował jeszcze odwrócić się do siostry z pytaniem:
– A automatycz… – ale nie zdążył dokończyć, kiedy pani Monika z granitową pewnością odpowiedziała:
– Ależ żaden automat nie zrobi tego tak szczegółowo i dogłębnie, jak ty, drogi Ignacy! Co wskazywało, że odpowiedź na to pytanie miała przygotowaną z góry, a więc przewidziała je już wcześniej, co z kolei nie pozostawiało panu L. żadnego wyboru.

Chwycił więc dziarsko w dłoń końcówkę zraszacza, ze całego serca usiłując się poczuć jak dzielny rycerz, niosący ulgę roślinkom (udało się mu to tylko częściowo) i odkręcił kranik. Z węża (gumowego, z oplotem krzyżo… itd., itp.) wytrysnął szumiący prysznic, który zrosił srebrnymi kroplami trawę. A potem grządki warzywne i krzaczki porzeczek, jako że pan Ignacy bardzo lubił aliteracje i im udzielił pierwszeństwa w podlewaniu. No a potem to już poszło – pędy fasoli i groszku, kwiatowe rabatki, trawnik wschodni i południowy… Pan Lajkonik, nucąc sobie pod nosem piosenkę o dziewczynie z Ipanema, która to (melodia, nie dziewczyna) chodziła za nim od jakiegoś czasu, metodycznie polewał kolejne części ogrodu, a wąż za nim rozwijał się stopniowo, długi, cętkowany i kręty. Aż doszedł nasz bohater do nieco zapuszczonej części ogrodu, gdzie kamienna podmurówka nieistniejącej już stodółki zarośnięta była ostem, pokrzywami i innymi, bliżej niezidentyfikowanymi chwastami. „Jak podlewać wszystko w zasięgu wzroku, to bez wyjątku!” pomyślał pan Ignacy i skierował perlisty strumień prosto w zarośla.

– Stop! Stoop!! STOOOP!!! – zabrzmiało z zarośli dziwnie cienko. Pan Lajkonik czym prędzej przerwał, lecz węża trzymał, ponieważ zwykł był reagować na podobne desperackie krzyki, wszystko jedno, czy brzmiące sopranem, czy senatorskim basem. Pokrzywy poruszyły się, rozchyliły… i wyłonił się spośród nich dżentelmen o wzroście krasnala ogrodowego i podobnej powierzchowności. Jednak krasnale ogrodowe nie ubierają się w garnitury od Cluissarda, nie noszą skórzanych aktówek, a nade wszystko nie załamują rąk w geście Jeremiasza bolejącego nad upadkiem Jerozolimy. Pan Ignacy, chociaż niejedno już w życiu widział, przetarł oczy.

Miniaturowy elegant podbiegł do pana Lajkonika, trzęsąc się z irytacji, pomieszanej ze strachem, ponieważ nie sięgał mu nawet do połowy łydki. Zadarł głowę do góry i wrzasnął na całe gardło, co nie zmieniało faktu, że głos miał cienki:
– Co pan najlepszego robi?
Wrodzona uprzejmość pana Ignacego wzięła górę nad zaskoczeniem i wyjaśniającym tonem odpowiedział:
– Ależ proszę pana! Od tygodnia nie spadła kropla deszczu, podlewam więc…
– Pan sobie podlewa, a nam archiwum zaczyna pływać! – zdenerwował się malec – Plan zajęć szlag trafia! Kadry się rozłażą w poszukiwaniu suchego miejsca! Dez-or-ga-ni-za-cja, ot, co! Sześciosylabowe słowo z tego pańskiego podlewania powstaje!!!

Pan Lajkonik poczuł, że upał i nieskomplikowane w gruncie rzeczy podlewanie obniżyły mu chwilowo IQ do poziomu, na którym – żeby cokolwiek wytłumaczyć – trzeba sięgać do samych podstaw. Przykucnął więc i zażądał wyjaśnień. Kogo mianowicie podlewa, jakie archiwum, co za zajęcia i czyje właściwie kadry? Jego mały rozmówca odął się cały, poczuwszy, że znajduje się w centrum uwagi pana Ignacego. Odęcie sprawiło, że stał się nieco podobny do Pana Ropucha z Ropuszego Dworu – tak rozmiarami, jak i aparycją. Głos mu zmężniał i przez jedną, jedyną chwileczkę mały człowiek wydawał się całkiem duży.

– Podlewa pan, szanowny panie, nasz ośrodek władzy. Nasze państwo. Naszą młodą Biurokrację! – tu maluch ukłonił się z czcią. – Ale co ja będę panu opowiadał, to trzeba zobaczyć! Pan pozwoli głębiej – chwycił pana Ignacego za pasek od sandała i pociągnął za sobą przez pokrzywy. – Nie syczeć mi tu, nie narzekać – gderał po drodze – Per aspera ad astra, drogi panie, a tych parę bąbli panu nie zaszkodzi, na reumatyzm doskonale pomaga… O, i już jesteśmy! Proszsz… Pan będzie uprzejmy wziąć numerek i zaczekać.
Pan Lajkonik, zupełnie zdezorientowany, rozejrzał się naokoło. Jak okiem sięgnąć, ciągnęły się przed nim równe szeregi malutkich biurek, część za prowizorycznymi przepierzeniami, w których wykrojono małe okienka, część stojąca swobodnie, inne znów w boksach. Za nimi siedziały – lub przemykały pomiędzy – małe postacie, przypominające panaignacowego przewodnika… który, wcisnąwszy w dłoń pana L. karteczkę z numerem 134, zniknął gdzieś.

Pan Ignacy nieco bezradnie rozglądał się wokoło. Mimo że rozmiarami wielokrotnie przewyższał każdą z małych istotek, wydawały się go nie zauważać, pogrążone w przeglądaniu miniaturowych teczek, konsumujące maciupkie kanapki lub podążające dokądś zaaferowanym kroczkiem. Na wyświetlaczu z mikroskopijnych żarówek co jakiś czas pojawiały się liczby – 95… 96… 97… a po każdej zmianie dzwonił dzwonek. Pan Lajkonik dopiero po chwili pojął, że jeszcze parę chwil, jeszcze momencik… a wyświetli się numer, który trzymał w dłoni. No, nareszcie! Świetlna tabliczka pokazała „134”, zadzwonił dzwonek, a pan Ignacy usłyszał „Następny proszę!”. Pochylił się w kierunku tego głosu i ujrzał swojego przewodnika. Mały człowieczek uśmiechał się od ucha do ucha, wykonując zapraszające gesty dłonią. – Proszę usiąść, a ja już wyjaśniam, gdzie jesteśmy i co tu się dzieje – powiedział, co pan Lajkonik odebrał jako słaby pisk. Maluch odchrząknął więc i włączył nagłośnienie.

– Teraz pan słyszy? Tak? To świetnie. Proszę pana, jesteśmy w najlepszym z możliwych światów, w którym panuje ustrój doskonały – biurokracja feudalna. Ja tu jestem dziedzicznym dyrektorem departamentu, Andrzej Ugiasz, bardzo mi przyjemnie… Po mojej prawej widzi pan nasze najlepsze kadry, przyszłych władców tego świata – biurokratów czystej krwi. Nie podejmą żadnej decyzji bez konsultacji z przełożonym, są mistrzami w przekładaniu terminów, a co najważniejsze – tu znacząco podniósł malutki palec – potrafią wszystko uzasadnić odpowiednim przepisem. „Dajcie mi człowieka, a ja już znajdę paragraf”, oto ich motto! Tam zaś – wskazał pogardliwie na lewo – widzi pan biurłaków. Co oni robią? Otóż, proszę pana, nie robią nic. To kasta poddanych, ot, mięso armatnie, idealne, kiedy chce pan na kogoś zwalić odpowiedzialność. W tym zamkniętym boksie nieco z tyłu trzymamy stado dzikich pieczątkowców. Co? Zna je pan już? No tak, wiedziałem, że wizyta reżysera Wojtyszki nie pozostanie bez konsekwencji… Na co pan tak patrzy? Na tę małą? Hm, prawda, jest na co popatrzeć, jak pan chce, mogę panu pożyczyć szkło powiększające, hehe, ale też to całkiem apetyczna biurewka…

Pan Ignacy nie wytrzymał.
– Ale… po co to wszystko?!
– Drogi panie, pan pyta o sens życia? – zdziwił się pan Andrzej – my tutaj mamy całkiem szczytny cel: dostarczać wykwalifikowane kadry do pańskiego świata. Jesteśmy prawdziwą kuźnią, nieprawdaż, biorąc pod uwagę, jak wielu z nas udaje się co roku wyrosnąć na wielkich biurokratów! Lato się kończy, nadchodzi jesień, dojrzewamy, rośniemy, aż jesteśmy pana wielkości… Wtedy możemy zasilać urzędy, samorządy, instytucje… Naszych absolwentów znajdzie pan praktycznie wszędzie. Teraz pan rozumie? Co pan… Dokąd pan idzie?
A pan Lajkonik zrobił w tył zwrot i ruszył przez osty i pokrzywy, nie zważając na kolce i parzące włoski. Co było prawdziwym heroizmem.

A kiedy znalazł się z powrotem w rozświetlonym słońcem ogrodzie pani Moniki, podniósł ogrodowego węża i otworzył końcówkę na pełen regulator. Fala krystalicznie czystej wody runęła w zarośla, z których podniósł się chóralny pisk protestu. Pan Ignacy nie zważał jednak na piski i krzyczki, tylko polewał, wymywał i wypłukiwał zawartość chaszczy, aż umilkł ostatni wrzaszczek. Wtedy nasz bohater odsapnął i pomyślał sobie: „Świata się w ten sposób nie ocali, bo maszynie na wielkie Be, jak kosmos kosmosem, nikt jeszcze nie dał rady. Ale jak już ma nie ocaleć, to niech przynajmniej nastąpi to jak najpóźniej!”

Po czym w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku powrócił na leżak, planować powitanie pewnej pani o bardzo egzotycznej urodzie.
________________

Tekst chroniony prawem autorskim (wszystkie części cyklu o p. Lajkoniku). Opublikowany w witrynie www.kontrowersje.net oraz na blogu www.madagaskar08.blog.onet.pl . Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie i przedruk tylko za zgodą autora.

Reklama

21 KOMENTARZE

  1. a klasyczny deszcz samorzutnie nie wybije zarazy?
    Mam wąż z oplotem krzyżowym, chwasty i końcówkę, mogę więc rozpocząć nierówną walkę.
    Nie mam niestety prawdziwego drewnianego leżaka o przemyślnej konstrukcji, obitego grubym płótnem. On niestety wygląda tutaj na sprzęt kluczowy.

    • Deszcz?
      Niee. Po deszczu tylko bardziej rosną. Jak grzyby, nie przymierzając. No chyba, żeby jakaś nawałnica, ale taka również i gospodarzom więcej krzywdy przyniesie, niż pożytku. A tu solidne płukanie skoncentrowanym strumieniem wody pomaga. Jak u nas kiedyś ZOMO, nie przymierzając.

      Leżak jest potrzebny do obzieleniania, ale każda epoka ma swój sprzęt, ostatnio na plaży w Stegnie widziałem leżaki na dwóch kółkach, ciągnięte przez plażowiczów jak torby, które starsze panie biorą na zakupy. Takie leżaki w stanie złożonym i ciągniętym również doskonale spełniają rolę torby na różne plażowe utensylia.

  2. a klasyczny deszcz samorzutnie nie wybije zarazy?
    Mam wąż z oplotem krzyżowym, chwasty i końcówkę, mogę więc rozpocząć nierówną walkę.
    Nie mam niestety prawdziwego drewnianego leżaka o przemyślnej konstrukcji, obitego grubym płótnem. On niestety wygląda tutaj na sprzęt kluczowy.

    • Deszcz?
      Niee. Po deszczu tylko bardziej rosną. Jak grzyby, nie przymierzając. No chyba, żeby jakaś nawałnica, ale taka również i gospodarzom więcej krzywdy przyniesie, niż pożytku. A tu solidne płukanie skoncentrowanym strumieniem wody pomaga. Jak u nas kiedyś ZOMO, nie przymierzając.

      Leżak jest potrzebny do obzieleniania, ale każda epoka ma swój sprzęt, ostatnio na plaży w Stegnie widziałem leżaki na dwóch kółkach, ciągnięte przez plażowiczów jak torby, które starsze panie biorą na zakupy. Takie leżaki w stanie złożonym i ciągniętym również doskonale spełniają rolę torby na różne plażowe utensylia.

  3. a klasyczny deszcz samorzutnie nie wybije zarazy?
    Mam wąż z oplotem krzyżowym, chwasty i końcówkę, mogę więc rozpocząć nierówną walkę.
    Nie mam niestety prawdziwego drewnianego leżaka o przemyślnej konstrukcji, obitego grubym płótnem. On niestety wygląda tutaj na sprzęt kluczowy.

    • Deszcz?
      Niee. Po deszczu tylko bardziej rosną. Jak grzyby, nie przymierzając. No chyba, żeby jakaś nawałnica, ale taka również i gospodarzom więcej krzywdy przyniesie, niż pożytku. A tu solidne płukanie skoncentrowanym strumieniem wody pomaga. Jak u nas kiedyś ZOMO, nie przymierzając.

      Leżak jest potrzebny do obzieleniania, ale każda epoka ma swój sprzęt, ostatnio na plaży w Stegnie widziałem leżaki na dwóch kółkach, ciągnięte przez plażowiczów jak torby, które starsze panie biorą na zakupy. Takie leżaki w stanie złożonym i ciągniętym również doskonale spełniają rolę torby na różne plażowe utensylia.