Reklama

Pan Ignacy Lajkonik właśnie rozmawiał przez telefon, kiedy okazało się, że musi zapisać pewne Strasznie Ważne Informacje, a zwłaszcza Niebywale Istotne Liczby.

Pan Ignacy Lajkonik właśnie rozmawiał przez telefon, kiedy okazało się, że musi zapisać pewne Strasznie Ważne Informacje, a zwłaszcza Niebywale Istotne Liczby. Sięgnął więc w miejsce, gdzie zawsze leżał dyżurny długopis i złapał w dłoń… powietrze. Nastąpiło gwałtowne przegrupowanie myśli w głowie pana Ignacego, wycofanie się na z góry upatrzone pozycje i przeproszenie rozmówcy na chwilę, którą zajęło panu Lajkonikowi odnalezienie działającego długopisu, ołówka lub flamastra. Oraz kartki. Po skończonej rozmowie pan Ignacy rozejrzał się podejrzliwie po pokoju. Niebieski długopis, który jeszcze pół godziny wcześniej stał grzecznie na swoim miejscu w kubeczku, tkwił w zębach groźnej maski z Indochin, sprezentowanej panu Lajkonikowi swego czasu przez pana Szecherezada.
I naśladował papierosa (długopis, nie pan Szecherezad). Pan Ignacy groźnie chrząknął, wyjął długopis z maski i włożył go z powrotem do kubeczka.

Reklama

Chrząknięcie nie wzięło się znikąd. Od dłuższego już czasu pan Lajkonik obserwował dziwne wydarzenia, mające miejsce nie tylko w jego mieszkaniu, ale właściwie wszędzie, dokąd się udawał. Znikające potrzebnostki, rzeczy, które nie wiadomo dlaczego znajdowały się w miejscach zgoła dla nich nieprzeznaczonych, przegapione terminy i „dowcipne” dzwonki do drzwi w wykonaniu kogoś niewidzialnego, komputer, zawieszający system w najmniej odpowiednim momencie i telewizor z głosem lub obrazem, znikającymi, kiedy nie trzeba, ale również odkurzacz, tracący moc ssawczą zupełnie bez powodu, czy też żelazko, raz niedoprasowujące, a zaraz potem – przypalające prasowane ubrania. Kiedy wreszcie pana Ignacego podczas pewnej zasadniczej rozmowy z panią Chandrą coś przełączyło na zegarynkę do Hongkongu, nasz bohater powiedział sobie: „Dość, u licha!” Użyłby nawet mocniejszych słów, bo rozmowa była priorytetowa, ale za to zegarynka – całkiem miła, co poskromiło nieco krwiożercze instynkty pana L.

Rozejrzał się więc za notesem, w którym trzymał najważniejsze numery telefonów (tak, notesem, ponieważ pan Ignacy był zdania, że książka telefoniczna w komórce może zniknąć, i to ciupasem, przy awarii elektroniki). Notes, jakby przeczuwając, do czego ma posłużyć, wywędrował ze swojego normalnego miejsca, ale pan Lajkonik bohatersko dopadł go, wciśniętego pomiędzy książkę kucharską „Toskania – palce lizać!”, a medyczną broszurkę „Myj ręce!”. Przewertował pospiesznie stroniczki, aż pod literą C znalazł numer pani Emilki Clairvoyant ze znanej już niektórym Czytelnikom firmy „E. Clairvoyant SA. Konsulting, doradztwo, prognozowanie”, chytrze rozejrzał się dookoła i zamiast wybrać numer – wybrał się na spacer. Przeszkadzająca mu we wszystkim tajemnicza siła najwyraźniej nie przewidziała, że na trasie spaceru będzie ostatni na osiedlu automat telefoniczny…

– Proszę nic nie mówić – powiedziała pani Emilka, kiedy tylko pan Lajkonik uzyskał połączenie.
– Wiedziałam, że pan zadzwoni, ale gdybym chciała uprzedzać każdy telefon to… sam pan potrafi przewidzieć, jakie rachunki bym płaciła. Do rzeczy, zanim nas rozłączy. Panie Ignacy, ma pan poważny problem, zalągł się u pana chochlik, prognozuję, że pewnie przywlókł go pan z Belle-Lettre, w którejś z książek… Tak, wiem, że państwo tam byli. I proszę się cieszyć, że to zwykły chochlik, vulgaris sp.,
a nie typusTYPUS, mówię, dużymi literami, nie słyszy pan? Drukarski znaczy. Chciałby się pan przedstawiać nowym znajomym jako Iguaçu Balkonik? A pana… dobra znajoma jako Chondra? Albo na przykład Cząbra? Nie? No właśnie. Dlatego lepiej, że to zwykły chochlik. Jest na niego wszakże sposób… – i tu połączenie urwało się, a w słuchawce zamiast głosu pani Emilki rozległo się wysilone dyszenie. Ktoś mniej domyślny niż pan Lajkonik uznałby pewnie, że połączył się z abonentem o specyficznych upodobaniach (oddechowych), ale teraz nasz bohater już wiedział, że to dogonił go chochlik, który najwyraźniej osiągnął niezłe tempo.

O ile dotychczas działania chochlika były tylko uciążliwe, to od następnego ranka zaczęło się po prostu piekło. Najpierw pan Ignacy, wstawszy z łóżka, poczuł dziwną wilgoć – okazało się, że zamiast jednego z kapci przed łóżkiem stał czajnik, chwała Bogu, że woda gotowała się w nim po raz ostatni ubiegłego popołudnia. Kiedy już czajnik wrócił na swoje miejsce, dokładnie umyty, pan Lajkonik skierował się do łazienki, gdzie czekała na niego następna niespodzianka. – Oranyboskie!!! – dobiegło znad umywalki. Pan Ignacy, doszedłszy do siebie, stwierdził, że ktoś zakleił mu lustro idealnie pasującą reprodukcją portretu Henryka I Brodatego
z „Pocztu królów Polski” pędzla Jana Matejki – po czym wyobraził sobie, co by się stało, gdyby w porannym zaćmieniu próbował zgolić TAKĄ brodę, której w rzeczywistości nie było… i oblał go zimny pot. Ogolony i umyty, ostrożnie przedostał się do kuchni, o włos unikając rozsypanych szklanych kulek – pamiątki
z dzieciństwa. Nieufnie popatrzył na puszkę z kawą i zaparzył sobie herbatę. Instynkt powstrzymał go przed sięgnięciem po malinowy sok – na butelce zamiast napisu „malina” widniało złowróżbne „maligna” i znaczek z czaszką oraz skrzyżowanymi piszczelami. – No! – przeraził się pan Lajkonik – Tego to już za wiele! I poszedł – jakżeby inaczej – poradzić się pani Chandry.
 

Pani Chandra przejęła się tą opowieścią. Zaparzyła panu Ignacemu kawy,
a w trakcie parzenia (kawy!) na przebudzenie dała mu bardzo energetycznego całusa. Tego chochlik nie potrafiłby podrobić ani zastąpić! A potem usiadła naprzeciwko przy stole i zaczęła bardzo intensywnie myśleć. Pan Lajkonik
z doświadczenia wiedział, że nie należy jej przeszkadzać, więc popijał kawę
i czekał, co z tego wyniknie. Pani Chandra myślała, myślała, aż wymyśliła. – Poczekaj tu – rozkazała, ubrała się i wyszła, mrucząc pod nosem do siebie – No! To go utemperuje! – aż pan Ignacy zaczął się obawiać, kogo też miała na myśli. Ona jednak wróciła wcześniej, niż się spodziewał, nie zrzucała płaszcza, nie wypuszczała z rąk papierowej reklamówki z napisem „Cepelia”, tylko uśmiechnęła się i jeszcze raz go pocałowała. Tym razem był to pocałunek triumfalny, po którym poszli razem do mieszkania pana Lajkonika.

W międzyczasie okazało się, że pan Ignacy wybiegł z domu w takim pośpiechu, że zatrzasnął drzwi, ale kluczy nie zabrał. Sprowadzony naprędce fachowiec
z pogotowia ślusarskiego szybko zrobił, czego od niego żądano, i uciekł
w popłochu. Spłoszyły go groźne pomruki pani Chandry, jakich nikt nie spodziewałby się po tak spokojnej na oko i – umówmy się – niezbyt okazałej kobiecie. Pomruki brzmiały mniej więcej tak: „Osz ty!… Poczekaj no… Jeszcze chwileczkę… Już ja ci…”. W końcu pan Lajkonik i jego wybranka weszli do środka. Przywitała ich nabrzmiała znaczeniami cisza, ale pani Chandra nic a nic się nią nie przejęła. Omijając kulki i jedną skórkę od banana, która notabene już zaczynała schnąć, dotarła do stołu – pan Ignacy, jak nie on, trwożliwie pozostał w progu – wyjęła coś z reklamówki, rozejrzała się, podniosła kubek i wstawiła do niego to coś. – Dodać jeszcze welon? – zapytała, odwróciła się do pana Lajkonika (który chwilowo zdębiał) i zachichotała. Na środku stołu, w glinianym kubku stała dumnie, prezentując całemu światu pięknie rzeźbioną wypukłość, drewniana chochla ręcznej roboty. – No. Teraz zaczekajmy – powiedziała pani Chandra, wróciła do pana Ignacego i – obejmując się – poszli na długi, jesienny spacer.

Kiedy wrócili, w mieszkaniu pana Lajkonika panowała cisza zupełnie nienabrzmiała znaczeniami. Wręcz przeciwnie – pełna ulgi. Wszędzie było widać wzorowy porządek. Szklane kulki wróciły na swoje miejsce w wielkim ozdobnym słoju tuż koło gipsowej Mamy Muminka, a skórka od banana gdzieś zniknęła, przypuszczalnie
w kuble na śmieci. Z butelki soku czerwieniła się przepyszna malina, łazienka błyszczała czystością, a w lustrze odbijały się tylko uśmiechy pani C. i pana L.
I od tej pory wszystko było już na swoim miejscu, a pomyłki i awarie zdarzały się dużo, dużo rzadziej, tak jak każdemu. Chochlik z chochlą zaś zajmowali się najwyraźniej już tylko swoimi sprawami, ponieważ po jakimś czasie panu Ignacemu ktoś zaczął znowu robić psikusy – co prawda drobne i nieszkodliwe. On zaś przypominał sobie tamten jesienny poranek, uśmiechał się i z ulgą kręcił głową.
W końcu chochliczęta też musiały się gdzieś wyszaleć!
 

________________

Tekst chroniony prawem autorskim (wszystkie części cyklu o p. Lajkoniku). Opublikowany w witrynie www.kontrowersje.net oraz na blogu www.madagaskar08.blog.onet.pl . Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie i przedruk tylko za zgodą autora.  

Reklama

57 KOMENTARZE

  1. Piszę do Pana tutaj, aby szybciej było
    Przepraszam, że zwlekałem, ale chciałem się przygotować i napisać coś rozsądnego. To może potem, a teraz od serca. Po pierwsze, podobało mi się uwypuklone użycie oraz, bo raz że sam używam, zaraz zresztą to zrobię, a dwa, że oraz dlatego, że i jest krótkie i i się złośliwie kojarzy. Przyznaję jednak uczciwie, że odkąd dowiedziałem się, że wielkie i w angielskim oznacza ja, przybliżyłem się trochę do tej krótkości, ale nie na długo, wróciłem bowiem do oraz oraz także do a także, potem może wrócę oraz dojdę znów do siebie. Tak że podobało się na dzień dobry oraz na później, bo Pańskie pisanie zostaje na dłużej.

    W skrócie tekst można uznać za wypominanie ziemianom terminów przez boskich, a w szczególności – bez specjalnego pocieszenia, jakie należałoby się tu i ówdzie, głównie ówdzie, bo tu i wokół tego jest w wyśmienitym porządku.

    Fajnie, rzecz jasna, byłoby i by było, gdyby było inaczej, dorobić się zaprzyjaźnionej krytyki, ale musi Pan na to jeszcze poczekać, na razie nie ma czego krytykować, może tylko tyle, że nie ja to napisałem. Nie byłoby może wówczas lepsze, ale na pewno byłoby inne, nic innego zresztą nie przychodzi mi do głowy.

    Każdy kompozytor ma jakieś skrzywiające upodobanie, a to jeden lubi pieścić się w kolorze, drugi podryga rytmicznie i głównie na skoczności mu zależy, trzeci siedzi w melodii i harmonię ma głęboko w partyturze, czwarty gra dla siebie i sąsiadów, cała reszta nie śmie słuchać, a nie musi. Jest i piąty w końcu, w końcu nie ostatni, co muzyką geometrię chce wykładać bądź algebrę. Ale wszystko to szczegóły, bo jest przecież także Mozart, co wszystkiego ma po trochu, a co po trochu – ma najlepsze, jak nie zawsze, to przeważnie.

    Podobnie, wafel z trumną w zadzie mać!, jest z Panem. Pan o znaczkach, ptaszkach, filozofiach i molotach. Tu Toskania, tam Jagiełło. Z równą dbałością dba Pan o rytm, brzmienie, kolor, jakość nagrania, jak i o oprawę partytury i zdrowie krzepkiego koziołka, z którego zrobił Pan okładkę, a wcześniej go serdecznie ze strachu wygłaskał, co wreszcie o emocje uważnego widza oraz tabunu nieszczęśników, którzy się zawsze napatoczą wygrzać ciepełkiem kominka, który oczywiście jest czysty, przytulny i pachnie. W dodatku dają dobrze zjeść i wypić. I jeszcze czegoś nauczą i nowe wskażą drogi. Ateista pocieszony, a od Krzyża wysłuchany.

    Jakby tego było mało, zadurzony fan zostaje odprowadzony, w stosownym oczywiście i najtaktowniej dobranym czasie, z zachowaniem wszelkich arystokratycznych wymogów i proporcji, do wiecznie i na oścież otwartych drzwi (które, w zależności od nastroju czytelnika, są albo solidne i proste jak Szwed, albo fikuśne i sprośne jak barok) z rosnącym i kojącym przekonaniem, że Autor jest zupełnie podobnego wzrostu i wymiarów jak czytelnik, ponieważ w tak umiejętny i uprzejmy sposób się nad nim pochyla, że nie sposób wręcz to dostrzec. Wszystko jest szyte na królewską miarę zgodnie z najlepszym republikańskim gustem.

    Tak więc jednym Pan Bóg daje talent, drugim daje wiarę. Wybrańcom daje siebie i robi z nich swojego artystę lub syna. To pierwsze zazwyczaj wystarcza, ma też lepsze zakończenie. W każdym razie na razie. Panu Pan Bóg, a Pan Panu Bogu, jesteście więc siebie warci. Nie każdemu jest takie słowo pisane.

    PS Dzięki

    • Oszołomił mnie Pan,
      czyli teraz mogę oficjalnie występować jako oszołomion, nie mylić z oszołomem. Postaram się skupić w oszołomieniu swoim na konkretach:

      @Krytyka – zaprzyjaźnioną krytykę uznaję za otwartą, zresztą co ja mówię, nie od dziś Pan mnie komentuje viceversem albo i wieloma wersami. Krytyka nie musi być oczywiście krytyczna = napastliwa, czy choćby złośliwa (a czasem przydałoby się, żeby, jak mawiał Franc Fiszer, “w głowach nam się nie poprzewracało”).

      @Mozart – znajomość znajomością, mogę być tylko dumny, ale po tej znajomości powiem: z Mozartem to Pan lekko przesadził, raz że on dzieckiem w kolebce, a ja starym koniem, dwa, że on był uznany, a ze mnie żaden celebryta, a nawet nie jestem pewien, czy bym chciał. Portal przecie niszowy.

      @Szczególiki, ptaszki, znaczki. Pan wie zapewne, że tu się kryje niebezpieczeństwo, no ale to signum temporis, czasy są dla specjalistów, trzeba być ekspertem, wiedzieć wszystko o czymś. Człowiek, który – wręcz przeciwnie – wie coś o wszystkim (metafora, na wszystko życia nie starczy), nie ma racji bytu-erudytu. Piszę to wszystko, żeby pokazać, że mimo oczarowania i wartości artystycznej noty za wartość MERYTORYCZNĄ na tym lodowisku nie mogą być wysokie. I żebyśmy się dobrze zrozumieli, tym razem nie chodzi o Portal, ale o szersze wody, co mi co jakiś czas odchodzą.

      Przy okazji – co to jest molot? I, jeżeli chodzi o powyższe opowiadanie, to nie Jagiełło, ani nawet Jagiellon, jeno Piast, po brodzie widać. Wybaczy Pan skrupulatność, ja wiem, że to figura retoryczna, ale nie mogłem się powstrzymać.

      @Autor i czytelnik – czasem mam wrażenie, że może to wpływ lat spędzonych w reklamie? I że manipulacja w gruncie rzeczy? A ostatnio w ogóle mam wrażenie, że przesładzam i być może te niedoszłe chochlikowe zamachy na pana L. są tego wyrazem. Pod- albo i świadomym.

      @Pan Bóg – jego się boję, zaraz po Pani Quackie, więc tutaj apage.

      Również dziękuję za oddany głos, licząc z naciskiem, że nie będzie Pan się tak obszernie wypowiadał TYLKO pod kreską i u mnie, ale również nad i u siebie.

  2. Piszę do Pana tutaj, aby szybciej było
    Przepraszam, że zwlekałem, ale chciałem się przygotować i napisać coś rozsądnego. To może potem, a teraz od serca. Po pierwsze, podobało mi się uwypuklone użycie oraz, bo raz że sam używam, zaraz zresztą to zrobię, a dwa, że oraz dlatego, że i jest krótkie i i się złośliwie kojarzy. Przyznaję jednak uczciwie, że odkąd dowiedziałem się, że wielkie i w angielskim oznacza ja, przybliżyłem się trochę do tej krótkości, ale nie na długo, wróciłem bowiem do oraz oraz także do a także, potem może wrócę oraz dojdę znów do siebie. Tak że podobało się na dzień dobry oraz na później, bo Pańskie pisanie zostaje na dłużej.

    W skrócie tekst można uznać za wypominanie ziemianom terminów przez boskich, a w szczególności – bez specjalnego pocieszenia, jakie należałoby się tu i ówdzie, głównie ówdzie, bo tu i wokół tego jest w wyśmienitym porządku.

    Fajnie, rzecz jasna, byłoby i by było, gdyby było inaczej, dorobić się zaprzyjaźnionej krytyki, ale musi Pan na to jeszcze poczekać, na razie nie ma czego krytykować, może tylko tyle, że nie ja to napisałem. Nie byłoby może wówczas lepsze, ale na pewno byłoby inne, nic innego zresztą nie przychodzi mi do głowy.

    Każdy kompozytor ma jakieś skrzywiające upodobanie, a to jeden lubi pieścić się w kolorze, drugi podryga rytmicznie i głównie na skoczności mu zależy, trzeci siedzi w melodii i harmonię ma głęboko w partyturze, czwarty gra dla siebie i sąsiadów, cała reszta nie śmie słuchać, a nie musi. Jest i piąty w końcu, w końcu nie ostatni, co muzyką geometrię chce wykładać bądź algebrę. Ale wszystko to szczegóły, bo jest przecież także Mozart, co wszystkiego ma po trochu, a co po trochu – ma najlepsze, jak nie zawsze, to przeważnie.

    Podobnie, wafel z trumną w zadzie mać!, jest z Panem. Pan o znaczkach, ptaszkach, filozofiach i molotach. Tu Toskania, tam Jagiełło. Z równą dbałością dba Pan o rytm, brzmienie, kolor, jakość nagrania, jak i o oprawę partytury i zdrowie krzepkiego koziołka, z którego zrobił Pan okładkę, a wcześniej go serdecznie ze strachu wygłaskał, co wreszcie o emocje uważnego widza oraz tabunu nieszczęśników, którzy się zawsze napatoczą wygrzać ciepełkiem kominka, który oczywiście jest czysty, przytulny i pachnie. W dodatku dają dobrze zjeść i wypić. I jeszcze czegoś nauczą i nowe wskażą drogi. Ateista pocieszony, a od Krzyża wysłuchany.

    Jakby tego było mało, zadurzony fan zostaje odprowadzony, w stosownym oczywiście i najtaktowniej dobranym czasie, z zachowaniem wszelkich arystokratycznych wymogów i proporcji, do wiecznie i na oścież otwartych drzwi (które, w zależności od nastroju czytelnika, są albo solidne i proste jak Szwed, albo fikuśne i sprośne jak barok) z rosnącym i kojącym przekonaniem, że Autor jest zupełnie podobnego wzrostu i wymiarów jak czytelnik, ponieważ w tak umiejętny i uprzejmy sposób się nad nim pochyla, że nie sposób wręcz to dostrzec. Wszystko jest szyte na królewską miarę zgodnie z najlepszym republikańskim gustem.

    Tak więc jednym Pan Bóg daje talent, drugim daje wiarę. Wybrańcom daje siebie i robi z nich swojego artystę lub syna. To pierwsze zazwyczaj wystarcza, ma też lepsze zakończenie. W każdym razie na razie. Panu Pan Bóg, a Pan Panu Bogu, jesteście więc siebie warci. Nie każdemu jest takie słowo pisane.

    PS Dzięki

    • Oszołomił mnie Pan,
      czyli teraz mogę oficjalnie występować jako oszołomion, nie mylić z oszołomem. Postaram się skupić w oszołomieniu swoim na konkretach:

      @Krytyka – zaprzyjaźnioną krytykę uznaję za otwartą, zresztą co ja mówię, nie od dziś Pan mnie komentuje viceversem albo i wieloma wersami. Krytyka nie musi być oczywiście krytyczna = napastliwa, czy choćby złośliwa (a czasem przydałoby się, żeby, jak mawiał Franc Fiszer, “w głowach nam się nie poprzewracało”).

      @Mozart – znajomość znajomością, mogę być tylko dumny, ale po tej znajomości powiem: z Mozartem to Pan lekko przesadził, raz że on dzieckiem w kolebce, a ja starym koniem, dwa, że on był uznany, a ze mnie żaden celebryta, a nawet nie jestem pewien, czy bym chciał. Portal przecie niszowy.

      @Szczególiki, ptaszki, znaczki. Pan wie zapewne, że tu się kryje niebezpieczeństwo, no ale to signum temporis, czasy są dla specjalistów, trzeba być ekspertem, wiedzieć wszystko o czymś. Człowiek, który – wręcz przeciwnie – wie coś o wszystkim (metafora, na wszystko życia nie starczy), nie ma racji bytu-erudytu. Piszę to wszystko, żeby pokazać, że mimo oczarowania i wartości artystycznej noty za wartość MERYTORYCZNĄ na tym lodowisku nie mogą być wysokie. I żebyśmy się dobrze zrozumieli, tym razem nie chodzi o Portal, ale o szersze wody, co mi co jakiś czas odchodzą.

      Przy okazji – co to jest molot? I, jeżeli chodzi o powyższe opowiadanie, to nie Jagiełło, ani nawet Jagiellon, jeno Piast, po brodzie widać. Wybaczy Pan skrupulatność, ja wiem, że to figura retoryczna, ale nie mogłem się powstrzymać.

      @Autor i czytelnik – czasem mam wrażenie, że może to wpływ lat spędzonych w reklamie? I że manipulacja w gruncie rzeczy? A ostatnio w ogóle mam wrażenie, że przesładzam i być może te niedoszłe chochlikowe zamachy na pana L. są tego wyrazem. Pod- albo i świadomym.

      @Pan Bóg – jego się boję, zaraz po Pani Quackie, więc tutaj apage.

      Również dziękuję za oddany głos, licząc z naciskiem, że nie będzie Pan się tak obszernie wypowiadał TYLKO pod kreską i u mnie, ale również nad i u siebie.

  3. Piszę do Pana tutaj, aby szybciej było
    Przepraszam, że zwlekałem, ale chciałem się przygotować i napisać coś rozsądnego. To może potem, a teraz od serca. Po pierwsze, podobało mi się uwypuklone użycie oraz, bo raz że sam używam, zaraz zresztą to zrobię, a dwa, że oraz dlatego, że i jest krótkie i i się złośliwie kojarzy. Przyznaję jednak uczciwie, że odkąd dowiedziałem się, że wielkie i w angielskim oznacza ja, przybliżyłem się trochę do tej krótkości, ale nie na długo, wróciłem bowiem do oraz oraz także do a także, potem może wrócę oraz dojdę znów do siebie. Tak że podobało się na dzień dobry oraz na później, bo Pańskie pisanie zostaje na dłużej.

    W skrócie tekst można uznać za wypominanie ziemianom terminów przez boskich, a w szczególności – bez specjalnego pocieszenia, jakie należałoby się tu i ówdzie, głównie ówdzie, bo tu i wokół tego jest w wyśmienitym porządku.

    Fajnie, rzecz jasna, byłoby i by było, gdyby było inaczej, dorobić się zaprzyjaźnionej krytyki, ale musi Pan na to jeszcze poczekać, na razie nie ma czego krytykować, może tylko tyle, że nie ja to napisałem. Nie byłoby może wówczas lepsze, ale na pewno byłoby inne, nic innego zresztą nie przychodzi mi do głowy.

    Każdy kompozytor ma jakieś skrzywiające upodobanie, a to jeden lubi pieścić się w kolorze, drugi podryga rytmicznie i głównie na skoczności mu zależy, trzeci siedzi w melodii i harmonię ma głęboko w partyturze, czwarty gra dla siebie i sąsiadów, cała reszta nie śmie słuchać, a nie musi. Jest i piąty w końcu, w końcu nie ostatni, co muzyką geometrię chce wykładać bądź algebrę. Ale wszystko to szczegóły, bo jest przecież także Mozart, co wszystkiego ma po trochu, a co po trochu – ma najlepsze, jak nie zawsze, to przeważnie.

    Podobnie, wafel z trumną w zadzie mać!, jest z Panem. Pan o znaczkach, ptaszkach, filozofiach i molotach. Tu Toskania, tam Jagiełło. Z równą dbałością dba Pan o rytm, brzmienie, kolor, jakość nagrania, jak i o oprawę partytury i zdrowie krzepkiego koziołka, z którego zrobił Pan okładkę, a wcześniej go serdecznie ze strachu wygłaskał, co wreszcie o emocje uważnego widza oraz tabunu nieszczęśników, którzy się zawsze napatoczą wygrzać ciepełkiem kominka, który oczywiście jest czysty, przytulny i pachnie. W dodatku dają dobrze zjeść i wypić. I jeszcze czegoś nauczą i nowe wskażą drogi. Ateista pocieszony, a od Krzyża wysłuchany.

    Jakby tego było mało, zadurzony fan zostaje odprowadzony, w stosownym oczywiście i najtaktowniej dobranym czasie, z zachowaniem wszelkich arystokratycznych wymogów i proporcji, do wiecznie i na oścież otwartych drzwi (które, w zależności od nastroju czytelnika, są albo solidne i proste jak Szwed, albo fikuśne i sprośne jak barok) z rosnącym i kojącym przekonaniem, że Autor jest zupełnie podobnego wzrostu i wymiarów jak czytelnik, ponieważ w tak umiejętny i uprzejmy sposób się nad nim pochyla, że nie sposób wręcz to dostrzec. Wszystko jest szyte na królewską miarę zgodnie z najlepszym republikańskim gustem.

    Tak więc jednym Pan Bóg daje talent, drugim daje wiarę. Wybrańcom daje siebie i robi z nich swojego artystę lub syna. To pierwsze zazwyczaj wystarcza, ma też lepsze zakończenie. W każdym razie na razie. Panu Pan Bóg, a Pan Panu Bogu, jesteście więc siebie warci. Nie każdemu jest takie słowo pisane.

    PS Dzięki

    • Oszołomił mnie Pan,
      czyli teraz mogę oficjalnie występować jako oszołomion, nie mylić z oszołomem. Postaram się skupić w oszołomieniu swoim na konkretach:

      @Krytyka – zaprzyjaźnioną krytykę uznaję za otwartą, zresztą co ja mówię, nie od dziś Pan mnie komentuje viceversem albo i wieloma wersami. Krytyka nie musi być oczywiście krytyczna = napastliwa, czy choćby złośliwa (a czasem przydałoby się, żeby, jak mawiał Franc Fiszer, “w głowach nam się nie poprzewracało”).

      @Mozart – znajomość znajomością, mogę być tylko dumny, ale po tej znajomości powiem: z Mozartem to Pan lekko przesadził, raz że on dzieckiem w kolebce, a ja starym koniem, dwa, że on był uznany, a ze mnie żaden celebryta, a nawet nie jestem pewien, czy bym chciał. Portal przecie niszowy.

      @Szczególiki, ptaszki, znaczki. Pan wie zapewne, że tu się kryje niebezpieczeństwo, no ale to signum temporis, czasy są dla specjalistów, trzeba być ekspertem, wiedzieć wszystko o czymś. Człowiek, który – wręcz przeciwnie – wie coś o wszystkim (metafora, na wszystko życia nie starczy), nie ma racji bytu-erudytu. Piszę to wszystko, żeby pokazać, że mimo oczarowania i wartości artystycznej noty za wartość MERYTORYCZNĄ na tym lodowisku nie mogą być wysokie. I żebyśmy się dobrze zrozumieli, tym razem nie chodzi o Portal, ale o szersze wody, co mi co jakiś czas odchodzą.

      Przy okazji – co to jest molot? I, jeżeli chodzi o powyższe opowiadanie, to nie Jagiełło, ani nawet Jagiellon, jeno Piast, po brodzie widać. Wybaczy Pan skrupulatność, ja wiem, że to figura retoryczna, ale nie mogłem się powstrzymać.

      @Autor i czytelnik – czasem mam wrażenie, że może to wpływ lat spędzonych w reklamie? I że manipulacja w gruncie rzeczy? A ostatnio w ogóle mam wrażenie, że przesładzam i być może te niedoszłe chochlikowe zamachy na pana L. są tego wyrazem. Pod- albo i świadomym.

      @Pan Bóg – jego się boję, zaraz po Pani Quackie, więc tutaj apage.

      Również dziękuję za oddany głos, licząc z naciskiem, że nie będzie Pan się tak obszernie wypowiadał TYLKO pod kreską i u mnie, ale również nad i u siebie.