Reklama

– Panie Philips, sprawa jest prosta – pomarszczony, schludnie ubrany staruszek z promienną twarzą mógłby być pastorem jakiejś kongregacji.

– Panie Philips, sprawa jest prosta – pomarszczony, schludnie ubrany staruszek z promienną twarzą mógłby być pastorem jakiejś kongregacji. Levi Cravtz był jednak antykwariuszem, i to jednym z najlepszych w Nowej Anglii. Jego bostońskie biuro było celem pielgrzymek miłośników americanów z całego świata, a bezpośredni numer telefonu był znany tylko nielicznym, w tym kilku japońskim miliarderom i członkom saudyjskiej rodziny królewskiej. Powód był prosty: nikt inny w tym fachu nie potrafił tak szybko i dyskretnie dostarczyć autentycznego artefaktu – począwszy od zabytkowego pięciostrzałowca Colt Paterson kaliber 0.28, a skończywszy na lokomotywie klasy „King”, używanej swego czasu przez Great Western Railway. I dużo cenniejszych przedmiotach, których wywóz z USA był niemożliwy. Poprawka, byłby niemożliwy, gdyby nie doświadczenie i zdolności Leviego.

Reklama

Dlatego właśnie Howard Philips, młody, obiecujący researcher w branży antyków, delikatnie przesunął się na krześle i z szacunkiem słuchał, co ma mu do powiedzenia starszy pan. – Trafiliśmy na to ostatnio – mówił Cravtz – Przypadkiem, jak w wielu innych sprawach. Wie pan, panie Philips, opłaca się jednak przeglądać stare papiery, akta sądowe, bankowe zapiski… Proszę sobie wyobrazić, że około 1880 r. pewien dżentelmen z Rowley, wie pan, gdzie to jest? Proszę spojrzeć na mapę, znaleźć Arkham, świetnie, a teraz ku morzu, ku Innsmouth, mniej więcej wpół drogi – o! Doskonale, trafił pan bezbłędnie – więc dżentelmen ten, pan McAllister, zapragnął wziąć pożyczkę z banku, chcąc sfinansować swoją idee fixe, maszynę wiecznej młodości. Banialuki, panie Philips, ale dzięki tym banialukom dwóch urzędników bankowych przez kilka dni spisywało wyposażenie domu, wszystkie cenne przedmioty, które mogły służyć jako zastaw pożyczki –. Tutaj starszy pan pochylił się w przód, a w jego oku zabłysła myśliwska iskra. – Wśród innych ruchomości znalazł się również autentyczny zegar Howarda. Chyba nie muszę panu mówić, młody człowieku, co to oznacza?

Philips schylił głowę i z powątpiewaniem przyjrzał się czubkom swoich butów – Panie Cravtz, od tamtych czasów minęło już ponad sto lat, a to szmat czasu, nawet dla zegara. Dlaczego miałby się znajdować nadal pod tym samym adresem? –. Levi Cravtz wyprostował się w fotelu. Zniknął staruszek, a skądś pojawił się Zeus Gromowładny, patrzący ze zmarszczonymi brwiami na żałosnego śmiertelnika. – Panie PHILIPS! Czy poświęcałbym swój i pański czas, gdybym nie miał pewności? Ten Howard to nie jakiś tam ścienny zegar! To model Willard 10! Rozumie pan? –. Howard Philips siedział bez ruchu i czuł, jak na jego głowę spada wielki, spiżowy dzwon. Legendarny zegar z fabryki E. Howard & Co., dziesiąty model Willarda, był najwyższej klasy mechanizmem, stosowanym swego czasu w obserwatoriach astronomicznych o precyzji wykonania tak wielkiej, że od czasu jego produkcji nie udało się określić opóźnienia. Może wcale go nie było? Wyglądało na to, że producenci święcie w to wierzyli, bo cena tego urządzenia sprawiała, iż w prywatnych rękach znajdowało się zaledwie kilka egzemplarzy!

– Widzę, że do pana dotarło – Gniew Zeusa jakby przygasł. Cravtz pokiwał głową z satysfakcją – Proszę w takim razie łaskawie przyjąć do wiadomości, że rozmiary Willarda 10 uniemożliwiają normalne wniesienie i wyniesienie tego zegara z domu… a sprawdziliśmy, że przy Elm Street 4051 od 150 lat nie było żadnego remontu, przebudowy ani tym bardziej rozbiórki. Ten zegar musi tam być, a do pana należy jego odnalezienie i przejęcie w imieniu naszej firmy. Daję panu nieograniczone plenipotencje!

                                                  *    *    *

I oto po kilku godzinach podróży swoim Chevroletem Howard Philips był przed domem na Elm Street 4051. Nie było łatwo trafić do Rowley. Z poplątanej sieci międzystanowych autostrad prowadził tu jeden niepozorny zjazd, który Philips dwa razy przegapił, a trzeci raz wybrał z rozpaczy, jako że wszystkie pozostałe drogi prowadziły w inne okolice. Nawigacja z uporem raz zamieniała długość geograficzną z szerokością, a raz twierdziła, że jej posiadacz właśnie dojeżdża do lotniska Newark, więc młody człowiek w końcu ją wyłączył. Ale ostatecznie udało mu się.

Stał przed wielkim, trzykondygnacyjnym domem w stylu Drugiego Cesarstwa, zasłoniętym częściowo gigantycznym billboardem, reklamującym restaurację „Fish’ Da Gone” w Innsmouth. Pozabijane deskami okna i zarzucony śmieciami, zaniedbany trawnik przed domem świadczyły o tym, że nikt się nim nie interesował, co w każdym innym mieście byłoby może dziwne… ale nie w Rowley. Miasteczko wydawało się pogrążone w wiecznym śnie, dwóch, może trzech tubylców mijanych przez Philipsa, ledwie człapało, najwyraźniej nie dostrzegając przyjezdnego samochodu. Wokół młodego człowieka też owijało się senne, popołudniowe powietrze, pełne kurzu, unoszącego się w promieniach słońca… ale on nie zwracał na to uwagi, przepełniony poczuciem bliskiego już triumfu. Być może to ono kazało mu wyciągnąć z bagażnika nieużywaną od dawna, zardzewiałą już łyżkę do opon i użyć jej jako łomu, najpierw przy furtce w ogrodzeniu z kutego żelaza, a potem przy bocznych, niewidocznych od strony ulicy drzwiach.

Howard Philips wkroczył do domu McAllisterów w całkowitej ciszy. Nie zastanowiło go, że tej wielkości dom, chroniący przed deszczem i słońcem, powinien być Mekką włóczęgów i szczurów – a nie był. Opustoszałe, pozbawione życia wnętrza pokryte były grubą warstwą kurzu, na którym ślady starych buciorów lub szczurzych łap i ogonów byłyby doskonale widoczne, gdyby ktoś je tam zostawił. Dla Philipsa był to dowód, że jego szef się nie mylił, a dodatkowo – że od wielu lat nikt nie próbował dostać się do jego skarbu. Wyjął z kieszeni wydruk zeskanowanych notatek i jeszcze raz odcyfrował zakreślony na czerwono punkt: „item 171 – zegar marki E. Howard & Co., model Willard 10 – frontowy salon na I piętrze”. Uśmiechnął się do siebie, wchodząc na dwubiegową klatkę schodową, której poręcze zakończone były marmurowymi urnami z napisami – na jednej „Vanitas”, na drugiej „Vanitatum”.

Pierwsze drzwi na piętrze zaprowadziły Philipsa do schowka na szczotki, drugie – do magazynu obrusów i pokrowców na meble, używanego chyba przez służbę. Kolejne, szerokie, dwuskrzydłowe, prowadziły do celu. Tym razem łyżka do opon nie była konieczna, drzwi otworzyły się z lekkim tylko skrzypnięciem – ale stawiając jednocześnie dziwny opór, jakby pod palisandrowymi płytami ukrywała się o wiele większa masa. Płonący łowiecką gorączką Howard nie zwrócił na to najmniejszej uwagi, tym bardziej, że pod ścianą naprzeciwko otwartych już drzwi stała – dokładnie taka jak w Obserwatorium Lowella w Arizonie, jak w Mount Wilson koło L.A. – gładko wypolerowana szafa olbrzymiego zegara. Po bokach centralnego cyferblatu symetrycznie rozłożono cztery mniejsze, które – jak Philips doskonale wiedział – można było nastawiać na pokazywanie czasu w innych strefach. U górny można było zauważyć kopułkę sporego mosiężnego dzwonu, który bił tylko raz – w południe, ale za to z taką dokładnością, że ludzie w zasięgu tego dźwięku automatycznie regulowali naręczne i kieszonkowe zegarki.

Ale cóż to? W dolnym rogu zegarowej szafy widniał niewyraźny, ciemny otwór, którego z całą pewnością nie było w innych modelach, ani na żadnym ze zdjęć czy szkiców. Zaniepokojony Philips ruszył w kierunku zegara i poczuł, że grzęźnie całym ciałem w miękkiej ścianie, której… nie było. Zirytowany, natarł na miękką, pustą przestrzeń, która wydała mu się zadziwiająco gęsta. W tym momencie z poszarpanych brzegów otworu w zegarowej szafie uniósł się cień. A może nie był to cień? Zaprzeczenie światła, ciemny kształt, który przez chwilę wydawał się segmentowanym ramieniem, ale zaraz potem – błoną nietoperzego skrzydła. Wyciągnął się, jakby z wahaniem, w kierunku człowieka, a ten jeszcze raz szarpnął się w niewidocznej uwięzi. Cień cofnął się i nagle – eksplodował we wszystkie strony drobniutkimi strzępkami.

Był to ostatni obraz, jaki zarejestrowały oczy Howarda Philipsa. W tym momencie poczuł się stary i zmęczony, w ułamku sekundy ugięły się pod nim nogi. W ciągu sekundy zmumifikowane ciało runęło z suchym stukiem na podłogę, aby w następnej chwili rozsypać się w pył. Po chwili już tylko odciśnięte w miękkim, szarym dywanie ślady świadczyły o tym, że ktokolwiek wchodził do domu McAllisterów. Drobiny pyłu unosiły się w powietrze, podgrzane słupami słonecznego światła.

                                                 *    *    *

Tydzień później zirytowany Levi Cravtz sięgnął po słuchawkę telefonu. – Langdon – rzucił nieznoszącym sprzeciwu tonem – czy ma pan jakiekolwiek informacje od tego żółtodzioba, którego wysłaliśmy do Rowley? Nie? A… czy na rynku pojawiła się jakakolwiek oferta sprzedaży Howarda z serii Willard? Nie? To ciekawe… – starszy pan zamyślił się na chwilę. Wreszcie zwinął pomarszczoną dłoń w pięść i z zaskakującą energią uderzył nią w biurko. – A mówił pan, Langdon, że ten jest najlepszy! No nic, kogo ma pan następnego na liście? Proszę go do mnie przysłać. Tak, wiem, że któryś z nich w końcu wróci z tarczą, a nawet z całą resztą zegara. To tylko kwestia czasu – i starszy pan odłożył słuchawkę, śmiejąc się pod nosem z własnego żarciku, w oczekiwaniu na pukanie do drzwi.

________
Tekst chroniony prawem autorskim. Opublikowany na witrynie www.kontrowersje.net . Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie i przedruk tylko za zgodą autora.

Reklama

96 KOMENTARZE

  1. No, panie Quackie
    nie byłybym tak dosłowny w opisie ostatnich chwil researchera. A może byłbym?
    Pije się jednym łykiem, nic nie uwiera, przechodzi gładko , jedwabiście, łechce smugami znakomitego smaku. I na podniebieniu ostaje się triumfalne łagodne wspomnienie.

    Wyprodukować więcej tego specyjału i dać wydawcy do dystrybucji, każdy chętnie się podejmie 😉

    • Dzięki
      staram się. Chociaż Kot też miau nieco racji z zastrzeżeniami.

      Z opisem to jest tak, że zagrożenie, coś z zegara, ma być niekonkretnie opisane, natomiast researcher właśnie dosłownie dosyć. Zauważ, jak to jest u Lovecrafta – a na nim się pod tym względem wzorowałem.

      • quackie
        kot marudzi w sposób przeintelektualizowany. Skoro się rozumiecie to znaczy, że jesteście na tym samym poziomie, powyżej mojego poziomu. Moim zdaniem końcówka jest miodzio.
        Natomiast nazwiska bohaterów są trochę badziewiaste – zapomniałem o tym wspomnieć w pierwszej chwili – zbytnio płocho-literacko-zaczerpnięte. 😉 Może tak chciałeś ale bym jednak użył takich, które mniej skojarzeń budzą (Langdon, McAllister – ten już mniej)…

        • Końcówka miodzio, pewnie że.
          Kot zwrócił tylko uwagę, i moim zdaniem słusznie, że irytacja bohatera malo wiarygodna, on wiedział przecież, grał nimi, pogodnie dość na ten temat dowcipkuje. Tak mi się wydaje, ale kto to tam wie, o co Kotu naprawdę chodzi 😉

          • A wcale że nie
            Nie wiedział! Myślałem, żeby napisać tak, żeby wiedział i pozbywał się w ten sposób zbyt zdolnych ludzi z firmy pod pretekstem wykonywania zadania. Ale on nie wiedział, najlepszy dowód, że zapytał sekretarza, czy na rynku pojawił się ten zegar (=czy może HP zagrał na własną rękę za plecami firmy?). Gdyby wiedział, co się czai w Rowley i wysłał HP do unicestwienia, to by chyba nie pytał sekretarza? Jednak przyjmował, że HP mogło się przytrafić coś “normalnego” (wypadek samochodowy, napad, zabójstwo na ulicy), ale jego to nie obchodziło, zadanie trzeba wykonać. Poza tym HP był pierwszy (bo przed domem ani w domu nie było żadnych śladów poprzedników).

            Więc dowcip starszego pana w puencie jest dla niego dowcipem, w którym on sam widzi tylko drugie dno (zegar -> kwestia czasu), podczas gdy czytelnik – trzecie (zagrożenie, kryjące się w zegarze, o którym LC nie wie).

          • 🙂
            Quackie:
            jeżeli był taki kuty na 4 nogi (pierwszy akapit) to dlaczego w ostatnim akapicie tak go opisujesz, a raczej tak postępuje? Ja czuję zgrzyt jakiś psychologiczno-techniczny.

          • Hmmm
            Był kuty w kwestiach poszukiwań w archiwach i w realu, handlu, załatwiania, omijania przepisów. Ale już kwestię wiecznej młodości traktował z bani, czy też z banialuki… no i nie docenił tej strony poszukiwań pana McAllistera, wysyłając młodego po zegar – na tym się przejechał.

            Może po następnym znikniętym pracowniku albo dwóch zacznie coś podejrzewać, spróbuje wysłać dwóch naraz, albo uzbrojonych. Raczej policji nie zawiadomi, jakby chciał wszystko robić lege artis, nie zaczynałby od wysłania ich do domu, tylko od spraw formalnych, znalezienia właścicieli, może kupienia całego domu z niewinnym dopiskiem “oraz wszelkich ruchomości, które zawiera”, ale wtedy doszłyby sprawy podatkowe, oficjalna własność – czego oficjalnie nie ma, do tego państwo się nie doczepi. Stąd to działanie w szarej strefie, albo nawet lekko tylko zakamuflowany rabunek.

          • OK, drugi akapit we właściwym kierunku, zastanów się jaki
            to typek musi być by przetrwać w tym interesie, stąd mnie coś zgrzytało. 🙂

          • Kocie

            rozumiem, że w tym czasie, jaki obejmuje fabuła, starszy pan może jeszcze nie zdawać sobie sprawy z wagi problemu? Dwócz-trzech zaginionych później to może i egzorcystę wynająć, i po Ghostbusters zadzwonić.

          • Aaa
            touche!

            Nie był któryś, był pierwszy, przecież już pisałem, że nie natknął się na żadne ślady w domu.

            No cóż, “może ten wróci z tarczą?” niewątpliwie lepiej.

          • Poniżej ok
            Tak, wiem, może ten wróci z tarczą, a nawet z całą resztą zegara. To tylko kwestia czasu –

          • Jakbym drukował kiedyś
            uwzględnię. I podziękuję wszystkim zaangażowanym, w tym i Kotu.

            “Kot Paterson, kaliber 0.28” ; )

          • A tam
            po pierwsze, pomyślane powiedziane wypowiedzi nie zawsze muszą być do końca logiczne – mózg tak nie działą. Po drugie , pierwszy nieudany przypadek związany z uznanym za najlepszego z puli kandydatem, ma prawo przywieść bohatera do konkluzji, że skoro superman nie dał rady, to będzie jeszcze kilka prób, nim się uda. Z góry zakłada, że ten następny statystycznie ma słabe szanse ale próbować trzeba.

          • Gdyby to był pierwszy, to mógłby potraktować w stylu
            “dzisiejsza młodzież” choć starszy pan to raczej “ojciec chrzestny”. Więc drugi lub trzeci.

  2. No, panie Quackie
    nie byłybym tak dosłowny w opisie ostatnich chwil researchera. A może byłbym?
    Pije się jednym łykiem, nic nie uwiera, przechodzi gładko , jedwabiście, łechce smugami znakomitego smaku. I na podniebieniu ostaje się triumfalne łagodne wspomnienie.

    Wyprodukować więcej tego specyjału i dać wydawcy do dystrybucji, każdy chętnie się podejmie 😉

    • Dzięki
      staram się. Chociaż Kot też miau nieco racji z zastrzeżeniami.

      Z opisem to jest tak, że zagrożenie, coś z zegara, ma być niekonkretnie opisane, natomiast researcher właśnie dosłownie dosyć. Zauważ, jak to jest u Lovecrafta – a na nim się pod tym względem wzorowałem.

      • quackie
        kot marudzi w sposób przeintelektualizowany. Skoro się rozumiecie to znaczy, że jesteście na tym samym poziomie, powyżej mojego poziomu. Moim zdaniem końcówka jest miodzio.
        Natomiast nazwiska bohaterów są trochę badziewiaste – zapomniałem o tym wspomnieć w pierwszej chwili – zbytnio płocho-literacko-zaczerpnięte. 😉 Może tak chciałeś ale bym jednak użył takich, które mniej skojarzeń budzą (Langdon, McAllister – ten już mniej)…

        • Końcówka miodzio, pewnie że.
          Kot zwrócił tylko uwagę, i moim zdaniem słusznie, że irytacja bohatera malo wiarygodna, on wiedział przecież, grał nimi, pogodnie dość na ten temat dowcipkuje. Tak mi się wydaje, ale kto to tam wie, o co Kotu naprawdę chodzi 😉

          • A wcale że nie
            Nie wiedział! Myślałem, żeby napisać tak, żeby wiedział i pozbywał się w ten sposób zbyt zdolnych ludzi z firmy pod pretekstem wykonywania zadania. Ale on nie wiedział, najlepszy dowód, że zapytał sekretarza, czy na rynku pojawił się ten zegar (=czy może HP zagrał na własną rękę za plecami firmy?). Gdyby wiedział, co się czai w Rowley i wysłał HP do unicestwienia, to by chyba nie pytał sekretarza? Jednak przyjmował, że HP mogło się przytrafić coś “normalnego” (wypadek samochodowy, napad, zabójstwo na ulicy), ale jego to nie obchodziło, zadanie trzeba wykonać. Poza tym HP był pierwszy (bo przed domem ani w domu nie było żadnych śladów poprzedników).

            Więc dowcip starszego pana w puencie jest dla niego dowcipem, w którym on sam widzi tylko drugie dno (zegar -> kwestia czasu), podczas gdy czytelnik – trzecie (zagrożenie, kryjące się w zegarze, o którym LC nie wie).

          • 🙂
            Quackie:
            jeżeli był taki kuty na 4 nogi (pierwszy akapit) to dlaczego w ostatnim akapicie tak go opisujesz, a raczej tak postępuje? Ja czuję zgrzyt jakiś psychologiczno-techniczny.

          • Hmmm
            Był kuty w kwestiach poszukiwań w archiwach i w realu, handlu, załatwiania, omijania przepisów. Ale już kwestię wiecznej młodości traktował z bani, czy też z banialuki… no i nie docenił tej strony poszukiwań pana McAllistera, wysyłając młodego po zegar – na tym się przejechał.

            Może po następnym znikniętym pracowniku albo dwóch zacznie coś podejrzewać, spróbuje wysłać dwóch naraz, albo uzbrojonych. Raczej policji nie zawiadomi, jakby chciał wszystko robić lege artis, nie zaczynałby od wysłania ich do domu, tylko od spraw formalnych, znalezienia właścicieli, może kupienia całego domu z niewinnym dopiskiem “oraz wszelkich ruchomości, które zawiera”, ale wtedy doszłyby sprawy podatkowe, oficjalna własność – czego oficjalnie nie ma, do tego państwo się nie doczepi. Stąd to działanie w szarej strefie, albo nawet lekko tylko zakamuflowany rabunek.

          • OK, drugi akapit we właściwym kierunku, zastanów się jaki
            to typek musi być by przetrwać w tym interesie, stąd mnie coś zgrzytało. 🙂

          • Kocie

            rozumiem, że w tym czasie, jaki obejmuje fabuła, starszy pan może jeszcze nie zdawać sobie sprawy z wagi problemu? Dwócz-trzech zaginionych później to może i egzorcystę wynająć, i po Ghostbusters zadzwonić.

          • Aaa
            touche!

            Nie był któryś, był pierwszy, przecież już pisałem, że nie natknął się na żadne ślady w domu.

            No cóż, “może ten wróci z tarczą?” niewątpliwie lepiej.

          • Poniżej ok
            Tak, wiem, może ten wróci z tarczą, a nawet z całą resztą zegara. To tylko kwestia czasu –

          • Jakbym drukował kiedyś
            uwzględnię. I podziękuję wszystkim zaangażowanym, w tym i Kotu.

            “Kot Paterson, kaliber 0.28” ; )

          • A tam
            po pierwsze, pomyślane powiedziane wypowiedzi nie zawsze muszą być do końca logiczne – mózg tak nie działą. Po drugie , pierwszy nieudany przypadek związany z uznanym za najlepszego z puli kandydatem, ma prawo przywieść bohatera do konkluzji, że skoro superman nie dał rady, to będzie jeszcze kilka prób, nim się uda. Z góry zakłada, że ten następny statystycznie ma słabe szanse ale próbować trzeba.

          • Gdyby to był pierwszy, to mógłby potraktować w stylu
            “dzisiejsza młodzież” choć starszy pan to raczej “ojciec chrzestny”. Więc drugi lub trzeci.

  3. Cześć Quackie
    Ostatnimi czasy też nacieram na przestrzeń miękką, pustą i zdumiewająco gęstą z zegarem w tle, tylko patrzeć, kiedy nogi się pode mną ugną (zmęczona już się czuję) i rozsypię się w proch i puch (marny?). Nastraszyłam się nie na żarty (obiad jakiś słaby mi wyszedł), a za oknem potop leci z nieba bez związku z obiadem, tyle że nastraszenia dodaje, i nastroszenia.

    Serdeczności

    • Cześć, cześć
      A widziałaś w okolicach zegara “Zaprzeczenie światła, ciemny kształt, który przez chwilę wydawał się segmentowanym ramieniem, ale zaraz potem – błoną nietoperzego skrzydła”? Jak nie, nie ma się czego bać, obiad raz lepszy, raz gorszy wyjdzie, taka rzeczy kolej. No i nie podejrzewam, żebyś miała w domu kilkucentymetrową warstwę kurzu, co to, to nie.

      Do nas potop dopiero nadciąga, chmury widać od zachodu i południa sakramenckie. Jedyne pocieszenie, że Arkę mamy w mieście i ciągle klasy ekstra. Nie spadła, chociaż mogła.

      Pozdrawiam sucho, ale wyłącznie z powodów zaokiennych.

      • Witaj Kocie
        Po goloneczkach na obiadek sama zmieniłabym się w przestrzeń miękką i zdumiewająco gęstą, w dodatku wcale nie pustą. Po słabym obiadku człowiek boi się nie na żarty, po sałatce wręcz na głodniaka. Sałatka asekuracyjna była, potop szedł, a jak wiadomo pływać z pełnym żołądkiem nie należy.

        Kolega Quackie ma talent z ciepełkiem takim, co je najbardziej lubię.

        Pozdrówka

  4. Cześć Quackie
    Ostatnimi czasy też nacieram na przestrzeń miękką, pustą i zdumiewająco gęstą z zegarem w tle, tylko patrzeć, kiedy nogi się pode mną ugną (zmęczona już się czuję) i rozsypię się w proch i puch (marny?). Nastraszyłam się nie na żarty (obiad jakiś słaby mi wyszedł), a za oknem potop leci z nieba bez związku z obiadem, tyle że nastraszenia dodaje, i nastroszenia.

    Serdeczności

    • Cześć, cześć
      A widziałaś w okolicach zegara “Zaprzeczenie światła, ciemny kształt, który przez chwilę wydawał się segmentowanym ramieniem, ale zaraz potem – błoną nietoperzego skrzydła”? Jak nie, nie ma się czego bać, obiad raz lepszy, raz gorszy wyjdzie, taka rzeczy kolej. No i nie podejrzewam, żebyś miała w domu kilkucentymetrową warstwę kurzu, co to, to nie.

      Do nas potop dopiero nadciąga, chmury widać od zachodu i południa sakramenckie. Jedyne pocieszenie, że Arkę mamy w mieście i ciągle klasy ekstra. Nie spadła, chociaż mogła.

      Pozdrawiam sucho, ale wyłącznie z powodów zaokiennych.

      • Witaj Kocie
        Po goloneczkach na obiadek sama zmieniłabym się w przestrzeń miękką i zdumiewająco gęstą, w dodatku wcale nie pustą. Po słabym obiadku człowiek boi się nie na żarty, po sałatce wręcz na głodniaka. Sałatka asekuracyjna była, potop szedł, a jak wiadomo pływać z pełnym żołądkiem nie należy.

        Kolega Quackie ma talent z ciepełkiem takim, co je najbardziej lubię.

        Pozdrówka