Reklama

             Amfiteatr wyglądał imponująco, chodź konstrukcja miejsc dla widowni dość luźno nawiązuje to tego słowa.

             Amfiteatr wyglądał imponująco, chodź konstrukcja miejsc dla widowni dość luźno nawiązuje to tego słowa. Rzędy siedzeń ustawione były w kształcie elipsy, jednak dość wąskiej, przypominający kąt ostry niż kąt rozwarty, w trzech schodowo wyznaczonych sektorach, dla których przydzielono bilety. Najniższy i jednocześnie najdroższy, średni i najwyższy, najdalej usytuowany od sceny. Różnica poziomów była dość znaczna, bowiem amfiteatr oparł się na stromej skarpie wzgórza Kadzielnia. Nim się weszło na sektory, pierwszym elementem konstrukcyjnym rzucającym się w oczy był dach zrobiony z tworzywa sztucznego, w kolorze połyskującego metalu (odcień widoczny w połączeniu z zanikającym błękitem wieczoru), lecz niekłócący się z naturalnym otoczeniem; rozpięty aż po koniec widowni za pomocą siłowników, ponieważ materiał, z którego został uszyty był elastyczny, zdawał się oddychać, wznosić i opadać w rytm swoich praw, na dole, na widowni, nieodczuwalnych. Scena nie sprawiała wrażenia okazałej, monumentalnej, lecz zrobionej uniwersalnie, aby mogła być dostosowana do różnej maści koncertów i innych widowisk. W jej tylnej części umieszczono miejsca dla filharmoników, zaś podwyższenie sceny względem najniżej partii amfiteatru, czyli wolnego miejsca od sceny do pierwszych krzeseł, było niewielkie, do średniej wielkości człowieka sięgające do piersi.

Reklama

             Nie konstrukcja odznaczała się znaczącym pięknem, ale miejsce jej ulokowania. Wzgórze sąsiadowało ze skalistym wąwozem, malowniczo wyróżniającym się od rozkopanego do samych fundamentów miasta. Całość dopełniło oświetlenie okolicy, subtelnie podkreślające niesymetryczność wąwozu, patrząc na lewo od strony sceny – wijącego się wraz z ścieżką, za to po prawej zakończonego drzewami, za którymi można było dostrzec szczyty stadionu. Wytwory człowieka harmonizowały się z działami natury.

             Obywatel X (nazwijmy go Marek), tak jak inni uczestnicy koncertu, musiał przebrnąć przez bramkę i kordon brutalnych, podejrzliwych ochroniarzy, wzbraniających wnoszenie na teren nie tylko alkoholu, lecz i wszelkich płynów, którym była możliwość zakupienia na miejscu, po okazyjnych cenach – przy okazji koncertu. Ponadto budki łowiły nie tylko spragnionych. Zapachami przywoływały wszystkich kiszkowych koncertmistrzów, za punkt honoru mających uzupełnienie organizmu o niezbędne mikroelementy, witaminy, tłuszcze, węglowodany poprzez zapychanie się popcornem, chipsami, kukurydzą i, co miało największe branie, frytkami. Marek posiadał bilet dla zasłużonych, zatem usiadł w najwyższym sektorze, obok finansowej śmietanki złożonej głównie z przypadkowych osobistości, samych młodych wchodzących w życie z sercem na dłoni i z pustym portfelem. Środkowy sektor stanowił mieszaninę powyższych z klasą średnią, wiekowo dojrzalszą, ustatkowaną i z sercem już w piersi, za to sektor A, najniższy, prestiżowy, zapewne skumulował prawdziwych fanów, którzy by nie splamili się kupnem najtańszego biletu.

             Kiedy słuchacze zajęli miejsce na widowni, zespół dał jeszcze na siebie czekać (kobieta, na którą się czeka, wzmaga pożądanie) podsycając zniecierpliwienie, ponieważ robiło się coraz chłodniej. Pierwsi na scenę wyszli filharmonicy gdańscy, na końcu, standardowo, wokalista. W swoim sąsiedztwie Marek zauważył brak jakiegoś większego poruszenia, parę osób dalej pisało sms, niektórzy bez skrępowania rozmawiali przez komórkę, inni zwrócili swoje twarze w kierunki sceny z miną „nareszcie” lub śmiejąc się z kawału kolegi zerknęli tylko, czym to się scena ciekawym wypełniła.

  Robiąc delikatną dygresję, zaznaczę, że już w trakcie „strojenia instrumentów”, słyszało się efekty świetnego nagłośnienia – dźwięk rozchodził się płynnie, miarowo, nie wywoływał drżenia, efektu tuby, głos nie kolidował z podkładem muzycznym, stanowił osobną tkankę, mięśnie, które dopasowały się do tkanki tłuszczowej. Wynikało to ze sprzętu, jak i walorów akustycznych amfiteatru wydrążonego w skale. 

 *              *              *

          „O to rodzi się moc” dochodziło ze sceny. Marek rozglądał się dookoła i tą moc nie był wstanie skonstatować u nikogo w najbliższym otoczeniu. Po skończonym utworze nastąpiła wątła burza oklasków, tak nieskoordynowanych, że zupełnie przypadkowych, ktoś złączył parę razy dłonie, podrapał się po nosie, złączył jeszcze raz, odwrócił się, uśmiechnął się do siebie, popatrzył w niebo, już w całości granatowe i panujące nad rozsuwanym dachem; dziewczyna, z ładnymi zębami i grzywką przykrywającą wysokie czoło spojrzała na godzinę, obok brunetka, w kok złączonych włosach, lekko zgarbiona, bowiem nie było oparcia, sprawdzała stan paznokci – emocji, prócz chwalebnych wyjątków, zwyczajnie nie było. Taki stan utrzymywał się przez parę kolejnych piosenek, połączenie znanych szlagierów, jak „Spadam” i świetnego „Leszka Żukowskiego” z mniej popularnymi utworami. Koncert Comy składał się z dwóch części, z przerwą piętnastominutową w środku, zapewne w celu uzupełnienia braków żywnościowych.

           Jak grali? Wrażenia są częścią subiektywnych upodobań, które ważą nad odczuciami. Opiszę odczucia Marka. Swoje zainteresowanie koncertem w warstwie muzycznej zaspokoił po kilku piosenkach, wiedząc, że nic dalej nowego dziać się nie może. Utwory zlewały się w jeden strumień pozbawiony smaku, jak kotlety schabowe różniące się tylko panierką, które podawane w dzień w dzień tracą swój, i tak wątpliwy, polot. Podobnie działo się z muzyką. Dynamicznie oświetlenie sceny, ładnie komponujące się z dźwiękiem, nie rekompensowały pośledniej jakości aranżacje na orkiestrę, które niestety skomponowano według jednej modły i to samo błogosławieństwo. Pozorny monumentalizm rozpływał się w kółko powtarzanych patetycznych tonach, żadne "bum", czy przyciszenia nie mogły zaskoczyć słuchacza. Właśnie aranżacja dołowała cały koncert, który, wydaje się, lepiej brzmiałby bez filharmoników, jednak, co należy powiedzieć otwarcie, technicznie grali dobrze, lecz przy złych nutach.

           Wokalista, tutaj podkreślę z całą stanowczością, że opisuję wrażenia Marka, potrafił swoją charyzmę rozdzielić na sektor pierwszy, która jakoś nie chciała dotrzeć na górę, zgubiła się po drodze, może utknęła w skałach, do socjopaty i jednostki aspołecznej, jaką stanowił Marek, nie trafiła, ewentualnie lekko musnęła, pocałowała go w policzek, rozpłynęła się w wieczornym, chłodnym powietrzu, lub straciła siłę na „oddech dachu” wznoszącego się i opadającego w dziwnym rytmie. Sprawiedliwości zostawię zadość, i powiem, już odautorsko, że mimo marazmu, przed sceną kotłowała się spora grupa ludzi, tańcząca i ciesząca się z koncertu. Z innych sektorów kilkunastu zapalczywców miało zamiar do nich dołączyć, jednak rozbili się o ochroniarzy, którzy ową migrację skutecznie powstrzymali.

*              *              *

             Do półdrzemiącej świadomości Marka docierał zlepek dźwięków. Znudzony wyraźnie, obserwował wokalistę tańczącego na scenie i wykonywującego serię ruchów z niczym niezsynchronizowanych oraz często sięgajacego po butelkę wody, którą opróżniał w przerwie między tekstem lub między piosenkami. W końcu powieku osunęły się całkowicie na oczy. Otworzył je w impulsie nagłego zrywu. Zobaczył rzecz zdumiewającą. Ludzie, młodzi ludzie, dotychczas zajęci sobą, wiadomościami odczytywanymi z komórki, dyskusjami, patrzeniem w dal, grzebaniem w torebce, w plecaku, dłubaniu w zębach i w nosie, układaniem włosów, marszczeniem brwi, wznoszący modły w zniecierpliwieniu, podziwiający piękną okolicę lub walkę gwiazd z fragmentaryczną Luną, ci ludzie, jak jeden mąż, zajęci byli koncertem – śpiewali razem z zespołem, klaskali, czekali na więcej, wznosili okrzyki podziwu, uwielbienia. Marek popatrzył na scenę – nic się nie zmieniło – leciała identyczna muzyka, tylko nazwy utworów się zmieniały, wokalista gibał się jak dawniej, dyrygent kierujący orkiestrą machał batutą tak samo, smyczki ze skrzypcami rodziły tę samą melodię, nie inaczej zachowywały się gitary i perkusja, gra świateł nie różniła się od poprzedniej. Jednak wszystkie sektory opanował hipnotyczny stan, stan nienaturalny i przerażający, omotający powierzchowność. Nie wszedł głębiej, dlatego był namacalny. Marek widział tego potwora. Zawisnął nad widownią. Był w niej.

             Przed pierwszym bisowaniem wyszedł z amfiteatru i pospiesznie skierował się do pozostawionego w bocznej uliczce samochodu.

Reklama