Reklama

AGATA BIELIK-ROBSON ROZMAWIA Z HAROLDEM BLOOMEM
Judeochrześcijaństwo to mit

http://dziennik.pl/dziennik/europa/article46090/Judeochrzescijanstwo_to_mit.html
“Europa” nr 121, 26.07.2006

Reklama


AGATA BIELIK-ROBSON ROZMAWIA Z HAROLDEM BLOOMEM
Judeochrześcijaństwo to mit

http://dziennik.pl/dziennik/europa/article46090/Judeochrzescijanstwo_to_mit.html
“Europa” nr 121, 26.07.2006

W rozmowie z "Europą" Harold Bloom oddaje się czemuś, co już od lat pociąga go najbardziej: teologicznej spekulacji, którą sam nazywa "krytyką religijną". Polega ona na konsekwentnej analizie teologicznych treści za pomocą pojęć zaczerpniętych z teorii literatury: tropu, ironii czy alegorii. Patrząc z wnętrza (dalece nieortodoksyjnego) judaizmu, Bloom analizuje relacje między religią żydowską a chrześcijaństwem. Jahwe, bóg hebrajski jest istotą do głębi psychologiczną, obdarzoną silnymi namiętnościami, kapryśną i zmienną. W porównaniu z nim Bóg Nowego Testamentu to nieco "wyblakły" teologiczny koncept, który w cień odsuwają bardziej wyraziste postaci Jezusa Chrystusa i Ducha Świętego. Trudno zatem wedle Blooma mówić o wspólnej tradycji judeochrześcijańskiej w sytuacji, gdy fundamentalne koncepcje bóstwa w chrześcijaństwie i judaizmie są tak odmienne od siebie. "Psychologiczność hebrajskiego Jahwe i teologiczność Boga-Stworzyciela to dwie niemożliwe do uzgodnienia kategorie".

###########################

Agata Bielik-Robson: Pańska ostatnia książka "Jezus i Jahwe: O imionach bożych" to jednocześnie traktat teologiczny, czyniący już w tytule aluzję do ojca założyciela teologii negatywnej Dionizego Pseudo-Areopagity; esej krytyczno-literacki, gdzie porównuje pan style narracyjne Biblii hebrajskiej i chrześcijańskiej; a na koniec także pamflet natury politycznej, w którym protestuje pan przeciw mitowi judeochrześcijaństwa. Wszystko to oczywiście głęboko się ze sobą wiąże. Ukazując całkowitą odmienność obu tradycji religijnych – żydowskiej i chrześcijańskiej – uderza pan w koalicję, na jakiej w dużej mierze opiera się kariera dzisiejszych neokonserwatystów oraz strategia George’a W. Busha. Jednym słowem, nie wierzy pan we wspólną mobilizację żydów i chrześcijan w walce ze światowym islamem.

Harold Bloom*: Dokładnie tak: nie wierzę. Co więcej, uważam ją za głęboko szkodliwą, zwłaszcza – proszę wybaczyć partykularność mojej perspektywy – szkodliwą dla Żydów. Istnieją różne doraźne polityczne i społeczne korzyści wynikające z podtrzymywania mitu judeochrześcijańskiej tradycji, ale koniec końców iluzja ta okazuje się niebezpieczna, jak to już raz miało miejsce w przypadku Żydów niemieckich. A jeśli "koalicja judeochrześcijańska", na jakiej opiera się neokonserwatywne oszustwo, jest nieporozumieniem, to już dialog żydowsko-chrześcijański nawet nie jest mitem, ale kompletną farsą. Jacob Neusner, wielki znawca historii judaizmu, a także autor książki "Żydzi i chrześcijanie: mit wspólnej tradycji", zwykł był mawiać, że obie religie nie mają ze sobą właściwie nic wspólnego: reprezentują "innych ludzi mówiących o innych rzeczach do innych ludzi". Świadomość tej różnicy jest odwieczna – w naszych czasach najostrzej wyraził ją Martin Buber. Od żydów nie oczekuje się, by wierzyli, lecz by zawierzyli przymierzu zawartemu między Jahwe a patriarchami i prorokami, od Noego do Abrahama, poprzez Mojżesza i Jeremiasza aż po rabbiego Akiwę. Tu nie chodzi o wiarę, lecz o zaufanie. Tymczasem chrześcijanie wierzą, że Joszua syn Józefa jest mesjaszem, Bogiem Jezusem Chrystusem, który wcielił się cudownie w syna swej dziewiczej matki Miriam i który rządzi po prawicy Boga Ojca, w towarzystwie Ducha Świętego, zastępów anielskich oraz rzeszy świętych. A tenże Bóg Ojciec w niczym nie przypomina Jahwe, co bierze się stąd przede wszystkim, że greckie pojęcia teologiczne, w których uformowało się chrześcijaństwo, są całkowicie antytetyczne wobec hebrajskiej narracji, wypływającej z zupełnie odmiennej, radykalnie nieteologicznej tradycji.

Przedstawia więc pan Jahwe, Boga żydów, jako postać dogłębnie psychologiczną, w gruncie rzeczy odwracając pracę, którą wykonały zastępy żydowskich myślicieli (od Majmonidesa po Spinozę) zwalczających tak zwane podejście antropomorficzne. Zgodnie z pana oryginalną tezą wyłożoną w "Księdze J" Jahwe jest bytem obdarzonym przepastną psychologiczną głębią…

Tak, głębią, która przekracza poziom komplikacji najbardziej złożonych postaci, jakie wyszły spod ludzkiej ręki, czyli charakterów szekspirowskich… Powiedziałbym wręcz, że postaci Szekspira, który w dużej mierze stworzył nas, ludzi nowoczesnych, czerpią inspirację z osobowości hebrajskiego Boga; w końcu znana jest fascynacja Szekspira Biblią Genewską, w której zaczytywał się z powodów bynajmniej nie religijnych, a czysto literackich. W swojej kapitalnej książce "Bóg: próba biografii" Jack Miles przedstawia Jahwe jako istotę pogrążoną w stanie całkowitego braku samowiedzy, którą charakteryzuje jedynie wielka moc i spora dawka narcyzmu. Po kilku spektakularnych wystąpieniach istota ta traci zainteresowanie dla świata, jaki stworzyła, a w końcu także dla samej siebie. Miles przypomina nam, że w Drugiej Księdze Samuela Jahwe obiecuje Dawidowi, iż Salomon znajdzie w Panu swego drugiego ojca: obietnica ta ustanawia wzorzec adopcji, który później odbije się echem w przeświadczeniu Jezusa, iż jest synem Bożym. Historyczny Jezus kładł ogromny nacisk na swoją intymną relację z Jahwe, w czym niewiele różnił się od wcześniejszych charyzmatycznych proroków Izraela.

Cezurą jest, jak rozumiem, wielki wpływ Aten na Jerozolimę: zmiana trybu hebrajskiej narracji przez wtargnięcie systematycznej teologii?

Tak, autentyczna różnica pojawia się dopiero wtedy, gdy na scenę wkracza Bóg teologiczny, Jezus Chrystus: tu istotnie łańcuch tradycji ulega zerwaniu. Jahwe odbiega od wszystkich innych bóstw kananejskich w tym przede wszystkim, że jest jednocześnie aseksualny i nieśmiertelny. Mówiąc po prostu, nie można go sobie wyobrazić jako umierającego. Nic mnie tak nie zdumiewa w chrześcijańskiej teologii jak obraz Chrystusa jako Boga najpierw umierającego, a potem powstającego z martwych. Ta sekwencja – wcielenie, męka i zmartwychwstanie – całkowicie sprzeciwia się podstawowym założeniom hebrajskich świętych pism. Mogę sobie wyobrazić Jahwe jako istotę w stanie "zaćmienia" (jak widział to Martin Buber), "wycofania" (jak przedstawiał to mój ulubiony kabalista Izaak Luria) albo nawet "dezercji" (jak z kolei widzi to współczesny dramaturg Tony Kushner) ale idea samobójstwa Jahwe jest dla judaizmu po prostu niepojęta! Dlatego w swojej ostatniej książce postawiłem sobie za cel przedstawienie tych trzech osób – Jahwe, Jezusa historycznego oraz Jezusa Chrystusa – jako postaci absolutnie niewspółmiernych, pochodzących z zupełnie różnych, niemożliwych do uzgodnienia ze sobą opowieści.


Jahwe jest hebrajski, Jezus Chrystus grecki, a kim jest w pana ujęciu historyczny Jezus z Nazaretu?

Jeśliby szukać najwyrazistszej charakterystyki Jezusa, to jest nią bez wątpienia niewzruszona wiara w przymierze z Jahwe. To sama esencja religii żydowskiej w każdej jej odmianie: czy to archaicznej, czy z czasów Drugiej Świątyni, czy z jeszcze późniejszego okresu rabbiego Akiwy. Żaden żyd w historii nie był wierniejszym sługą przymierza od Jezusa z Nazaretu. To naprawdę szczyt ironii, że jego wyznawcy użyli go, by zastąpić Stare Przymierze z Jahwe własną, w ich mniemaniu poprawioną wersją. Nowe Przymierze cechuje kompleks, który w swoich studiach nad literaturą nazwałem kiedyś kompleksem opóźnienia: Nowy Testament czuje się opóźniony wobec pism żydowskich, których wpływowi się poddaje, jednocześnie z nimi walcząc. Wyjątkami są tu przypowieści Jezusa stanowiące jego oryginalny wkład. Ich zagadkowość nie znajduje odpowiednika we wcześniejszej literaturze, nie tylko hebrajskiej. Hamlet, Kierkegaard, Kafka to mistrzowie ironii, którą pierwotnie umożliwił jako środek wyrazu Jezus. Cała zachodnia ironia to powtórzenie zagadek Jezusa w pewnej kombinacji z ironią Sokratesa. Wprowadzam tu kategorie z zakresu teorii literatury całkowicie celowo. To bowiem, co uprawiam, nazwałbym "krytyką religijną": analizą wyobraźni religijnej za pomocą typowo krytycznoliterackich kategorii językowych. Wszyscy teologowie, od Filona z Aleksandrii po dziś dzień, to alegoryści – a skoro alegoria jest rodzajem ironii, to nie sposób jej zrozumieć bez wrażliwości literackiej. Dlatego teologia jest prawie zawsze (może z wyjątkiem Platona) dziełem nieudanym. Paul Tillich radzi sobie jako tako, Augustyn to wspaniała porażka, nawet Northrop Frye, mój nauczyciel i autor wielkiego "Kodu Biblii", też raczej na tym polu zawodzi. Bez świadomej analizy literackiej, która zdałaby sprawę z agonu między Jezusem a Jahwe, nie można pojąć swoistości Ewangelii.

Na czym ta swoistość polega?

Nowy Testament ma obsesję na punkcie swej relacji z Torą i prorokami i stara się rozwiązać swój lęk przed wpływem za pomocą potężnej twórczej dezinterpretacji Biblii hebrajskiej; to najsilniejszy przykład takiej dezinterpretacji, jaki zna historia literatury. Najbliższym rywalem jest tu oczywiście Koran. Nic w świeckim piśmiennictwie, nawet triumf Szekspira nad wszystkimi wcześniejszymi pisarzami, nie może równać się z Pawłem i jego następcami w ich wysiłku przekształcenia Biblii hebrajskiej w Stary Testament. Nowy Testament to literacko rzecz biorąc dzieło wielkie, choć nierówne, jednak żaden świecki czytelnik nie postawi go wyżej od Biblii hebrajskiej. William Faulkner nie krył swego uwielbienia dla jej narracyjnego bogactwa, w porównaniu z którą grecki Nowy Testament usiłujący opowiedzieć wciąż na nowo tę samą historię wypada raczej blado. Historycznie rzecz biorąc, Nowy Testament i Koran przyćmiły znaczenie Biblii hebrajskiej, jednak sukces ten wcale nie ma charakteru duchowego ani estetycznego – Jahwe być może nie powiedział tu jeszcze ostatniego słowa. Wszyscy wiemy, że historia lubi poruszać się w cieniu wielkich armii i faworyzuje tych, którzy wygrywają bitwy, jednocześnie jednak zdolna jest do ironii na miarę ironii Jezusa. Znaki nadchodzącego apokaliptycznego starcia między chrześcijaństwem a islamem są dziś wszechobecne. Niewykluczone, że wojna między braćmi sprawi, iż ojciec nagle powróci ze swego długowiecznego zesłania.

W swojej książce wyraźnie próbuje pan oddzielić żydowskiego Jezusa od Jezusa Chrystusa, a także pierwotne żydowskie chrześcijaństwo od chrześcijaństwa, którego ojcem założycielem jest dla pana święty Paweł.

Istotnie, w Nowym Testamencie najbardziej irytuje mnie Ewangelia Janowa, doskonały wprost przykład żydowskiego antysemityzmu. Listy św. Pawła jednocześnie mnie ciekawią i odrzucają. Paweł był i pozostał faryzeuszem do końca: brak mu religijnej subtelności, posiada natomiast mnóstwo praktycznych umiejętności organizacyjnych, którym towarzyszy faryzejski rys bezwzględności. Pociąga mnie natomiast Ewangelia według św. Marka oraz List św. Jakuba, brata Jezusa, którego kazanie najlepiej oddaje aurę wczesnego żydowskiego chrześcijaństwa. Kazanie to jest jawną polemiką z nauczaniem Pawła i w ogóle nie przekonuje mnie tłumaczenie chrześcijańskich teologów, że jedno z drugim da się jakoś dialektycznie uzgodnić. Bardziej charakterystyczna i szczera wydaje się tu reakcja Marcina Lutra, który z furią odrzucał Jakubowe "człowiek bywa usprawiedliwiony z uczynków, a nie jedynie z wiary" (List Jakuba, 2,24), co w oczywisty sposób sprzeciwia się Pawłowemu "człowiek bywa usprawiedliwiony przez wiarę, niezależnie od uczynków zakonu" (List do Rzymian, 3,28). List Jakuba pokazuje, czym mogło być chrześcijaństwo pierwotne, żydowskie, ukształtowane przez wpływ samego Jezusa, postaci wiernej przymierzu z Jahwe.

Chrześcijaństwo sprzed świętego Pawła?

Otóż to. W Liście Jakuba nie ma jeszcze interwencji Pawła, który jest drugim, w istocie ważniejszym z punktu widzenia organizacyjnego i teologicznego założycielem chrześcijaństwa. To nie Jezus tak naprawdę założył chrześcijaństwo, które dziś znamy, lecz Paweł, który w swym wysiłku odjudaizowania nowej wiary walczył między innymi ze swym rywalem Jakubem. Luter, kilkanaście wieków później wcielając się w Pawła rewolucjonistę, spontanicznie i bezbłędnie powtarza ten sam gest. "Sola fide!", woła, odtrącając zakon jako martwą literę, synonim śmierci, zbędny balast. Tymczasem w wersji Jakubowej chrześcijaństwo jest jakby gorętszą, bynajmniej nie martwą, wersją Prawa, zasilaną przez namiętne umiłowanie sprawiedliwości, które tak wspaniale rozbrzmiewa choćby u proroka Amosa: "Nienawidzę waszych świąt, gardzę nimi, i nie podobają mi się wasze uroczystości świąteczne… Niech raczej prawo tryska jak woda, a sprawiedliwość jak potok nie wysychający!" (5,21-24). Czy ta natchniona mowa może kojarzyć się z martwą literą i prawem jako domeną Tanatosa? Tę samą Amosową pasję sprawiedliwości spotykamy u Jakuba we fragmencie "Przeciw bogaczom": "Oto zapłata, nie dana przez was robotnikom, którzy zżęli pola wasze, krzyczy, a wołania żeńców dotarły do uszu Pana Zastępów" (5,4). W tej bardziej tradycyjnej, hebrajskiej wersji miłość do bliźniego nie ma w sobie nic abstrakcyjnego, lecz natychmiast przekłada się na szereg przykazań zwykłej, codziennej moralności, koniecznej do podtrzymania życia zdrowej wspólnoty.

A co oznacza uogólnienie tego nakazu?

Bardzo wiele: jedni widzą w tym wielką zasługę chrześcijaństwa, ja raczej upatrywałbym w tym wadę. W wersji Pawłowej, którą potem rozwiną Augustyn i Luter, nakaz miłości bliźniego odrywa się od zwykłej wspólnotowej moralności i zaczyna znaczyć coś innego, potencjalnie niepokojącego, a może wręcz przeciwieństwo zwyczajowej etyki. "Kochaj i rób co chcesz!" oznacza zgodę na dosłownie wszystko – pod warunkiem, że jest to dokonywane w imię miłości. Nic dziwnego, że dziś rozmaici niewydarzeni rewolucjoniści, którym już znudził się Lenin albo przewodniczący Mao, powracają do Pawła, by tam uzyskać przyzwolenie na swe brutalne praktyki. W imię abstrakcyjnej miłości bliźniego rzeczywiście można wyeliminować całe klasy społeczne, wymordować kułaków, zniszczyć doszczętnie kulturę. Dokładnie tak: robimy, co chcemy – bo kochamy i wierzymy. Krytyka ta dotyczy zresztą i drugiej, chrześcijańsko-konserwatywnej strony, którą reprezentuje dziś George W. Bush i która w tym samym stopniu grzeszy praktyczną beztroską. Nic dobrego nie wynika z tego Pawłowego oderwania wiary od prawa, miłości od sprawiedliwości, ducha od litery. Jeśli już mamy kochać bliźniego, to lepiej na sposób, jaki formułuje Księga Kapłańska, mówiąc dosłownie o naszym sąsiedzie, z którym łączy nas szereg praktycznych konkretnych spraw dotyczących naszej wspólnoty. Relacja między Erosem a Autorytetem, między Miłością a Prawem jest centralna dla Pawła, Lutra i – o dziwo – także Freuda. Freud nazywa Prawo popędem śmierci, w ten sposób osobliwie dołączając do Pawła i Lutra. Luter nienawidził Listów Jakuba i chciał, by zniknęły z Nowego Testamentu. W listach tych słyszymy jednak wyraźny głos proroków wołających na puszczy, Eliasza i Jana Chrzciciela, a także – jak sądzę – szczery głos samego Jezusa, kiedy na chwilę porzuca swą ironiczną zagadkowość.

Pojawia się tu chyba pewna sprzeczność? Chrześcijaństwo odrywa swoje rozumienie Boga od prawa, czyniąc go bogiem miłości, a jednocześnie pod wpływem greckim rezygnuje z hebrajskiego psychologizowania, dążąc do sterylnego, teologicznego pojęcia bóstwa, czegoś, co Leszek Kołakowski nazywał "Bogiem filozofów".

Dlatego też Trójca jest – i nie tylko ja tak sądzę – nieuchronnie politeistyczna. Z całym szacunkiem dla biskupa Atanazego: ten dogmat naprawdę nie jest wyrazem wiary monoteistycznej. Jedyne realne monoteizmy to judaizm i islam. Chrześcijaństwo natomiast rozpada się na części, ponieważ pragnie zachować dwa nieuzgadnialne ze sobą aspekty Boga: Bóg nie może być Bogiem transcendentnym, oddalonym, alfą i omegą w sensie ontologicznym – i jednocześnie czynnym Bogiem miłości, obdarzającym czułym afektem każdego z osobna (w co skądinąd wierzy 98 proc. Amerykanów!). Adepci nauk religijnych uwielbiają teologię, ale tam, gdzie uobecnia się Jahwe, teologia natychmiast staje się bezradna, ponieważ Jahwe w żaden sposób nie daje się zamienić w teologiczny koncept. Jahwe, także sam dla siebie, jest zdumiewającą otchłanią – a my jako istoty obdarzone głębią wewnętrzności i nieświadomości stanowimy jego wierny "obraz i podobieństwo". Jahwe to pierwotna, niemożliwa do wykorzenienia psychologia, na zawsze odrzucająca go poza obręb podejścia logicznego, greckiego, które wszystko przemienia w pojęcie i dla którego psychologizm – od Platona po Husserla – stanowi od wieków największe zagrożenie.

Nie ma zatem syntezy Jerozolimy i Aten: czegoś, co James Joyce – sam mając wątpliwości co do pojednania obu aspektów chrześcijaństwa – ironicznie nazywał "żydo-greczyzną"?

Nie, ponieważ teologia wyklucza psychologię, zamieniając historię stworzenia w mechanizm: zamiast kreacyjnej woli Jahwe wkracza pojęcie logicznej konieczności stworzenia, które zastępuje hebrajską narrację albo czymś na kształt neoplatońskiej nauki o emanacji, albo dogmatem "creatio ex nihilo". Psychologiczność hebrajskiego Jahwe i teologiczność Boga Stworzyciela to dwie niemożliwe do uzgodnienia kategorie. W istocie to właśnie ta sprzeczność sprawiła, że w chrześcijaństwie Bóg Ojciec stał się postacią bardzo bladą, statyczną, praktycznie nieobecną, usuniętą w cień przez Syna i Ducha Świętego, a nawet Maryję Dziewicę. Równie wielka przepaść dzieli Joszuę z Nazaretu od Jezusa Chrystusa: biednego "Żyda z marginesu" i ów byt teologiczny, który jest zarazem "prawdziwym Bogiem" i "prawdziwym człowiekiem". Paweł i Jan otwarli drogę teologizacji Jahwe, która zamieniła go w nieczułego Pantokratora: wolnego od ludzkich emocji albo wręcz niezdolnego ich odczuwać. To oczywiście Bóg Platona, a nie "zazdrosny" (albo, zależnie od tłumaczenia, "żarliwy") Bóg Hebrajczyków. Platon w czasie, kiedy tworzył swoją teologię, wyrósł już z młodzieńczej egzaltacji sokratejskim Erosem; Sokrates nawet nie pojawia się w jego "Prawach". Bo też apatyczny Bóg nie jest i nie może być bogiem miłości! Jak twierdzi Euzebiusz, wielki teolog Orygenes dokonał autokastracji, poszukując doskonałości aseksualnego Boga. Gnostycyzm, potępiany przez Kościół jako herezja, także odmawiał Chrystusowi zwykłych ludzkich emocji, twierdząc przy tym konsekwentnie, że nie mógł on cierpieć, nawet wisząc na krzyżu. Tym samym negował Pasję. Ale przynajmniej był konsekwentny.

Jak pan zatem postrzega przyszłość wszystkich trzech wielkich religii: chrześcijaństwa, islamu i judaizmu?

Sądzę, że przyszłością chrześcijaństwa nie jest Europa, lecz Stany Zjednoczone, Afryka oraz Azja, gdzie postaciami dominującymi okażą się Jezus do spółki z Duchem Świętym. Ojciec, wyblakły produkt marnej teologii, pójdzie w całkowite zapomnienie. Separacja między Jahwe a Jezusem wciąż się powiększa. Jahwe praktycznie nie przetrwał w chrześcijaństwie, przetrwał tylko w islamie jako Allah, ale również za cenę utraty większości swych atrybutów psychologicznych. Wspomniany już przeze mnie Jack Miles w swojej książce wysuwa przypuszczenie, że Jahwe wycofał się na z góry upatrzoną pozycję po swej ostatniej interwencji na ziemi, którą opisuje Księga Hioba. To odejście tłumaczy nutę niepokoju stale obecną w hebrajskich opowieściach. Podstawowym, wciąż ponawianym pytaniem w tych pismach jest "Czy Jahwe zainterweniuje?". Ukryta, przerażająca odpowiedź brzmi "nie" – Bóg nas opuścił, być może dlatego, że sam uwikłał się w nierozwiązywalną ambiwalencję swego istnienia, niezdolny do rozstrzygnięcia kwestii, czy to, co stworzył, naprawdę było dobre, czy też, jak mawia Goetheański Mefisto, "do wytępienia tylko się nadaje". Ambiwalencja ta przewija się przez całą Torę, kiedy to zazdrosny Bóg co i rusz grozi zagładą swego ludu wybranego, bynajmniej nie tylko z powodu jego rzekomych odstępstw.

Talmudyczni mędrcy nie zgodziliby się zapewne z taką interpretacją…

Nie, ale żydowski świat po Zagładzie na powrót staje przed tym pytaniem. Rzymski holocaust żydów, który rozpoczął się od upadku Judei i zniszczenia Świątyni Salomona, a zakończył powtórną klęską powstania Bar Kochby, zaowocował powstaniem judaizmu rabinicznego. Pozostałości tej wiary wciąż walczą o przetrwanie w dzisiejszym świecie, choć wielu z jej wyznawców po prostu unika palącej kwestii: czy można jeszcze ufać w przymierze po kompletnej dezercji Jahwe? Jeśli straciło się całą rodzinę w niemieckich obozach śmierci, to czy można jeszcze zawierzyć Jahwe, który musi być albo bezsilny, albo obojętny? Żydowski gnostycyzm, który zakłada albo jedno, albo drugie – kabała mówi raczej o bezsilności Boga, natomiast bardziej heretyckie odmiany gnozy wybierają wariant obojętności – bierze swój początek w doświadczeniu rzymskiego holocaustu. Bez względu więc na to, co mówią pobożni rabini, zachęcając nas do podtrzymania naszej ufności w przymierze, Tora odsłania bardziej niepokojące przesłanie. Kiedy Mojżesz pyta Boga o jego imię, Jahwe mówi "ejeh aszer ejeh". Tradycyjnie tłumaczy się to jako "Jestem, który jestem", ja tymczasem – częściowo za Martinem Buberem – wykładam to imię jako "Będę obecny tam i wtedy, kiedy zechcę być obecny". Straszliwą ironią tego kapryśnego miana jest to, że zawiera ono w sobie także i tezę odwrotną: "Będę nieobecny tam i wtedy, kiedy zechcę być nieobecny". Zniszczenie Świątyni Jerozolimskiej, powstanie Bar Kochby, Golgota i niemieckie obozy śmierci to niewątpliwie momenty tej z góry zapowiedzianej nieobecności.

##########################
*Harold Bloom, ur. 1930, literaturoznawca, krytyk literacki, profesor Uniwersytetu Yale. Zasłynął jako specjalista w dziedzinie angielskiej literatury romantycznej, ale dał się poznać także jako zaskakujący i dalece nieortodoksyjny komentator tradycji żydowskiej. Twórca pojęcia "lęku przed wpływem", opisującego mechanizm psychologiczny wymuszający na artyście oryginalność i stawiający go w konflikcie z wielkimi prekursorami. Jego najważniejsze książki poświęcone literaturze i religii to: "Lęk przed wpływem" (wyd. pol. 2002), "A Map of Misreading" (1975), "Kabbalah and Criticism" (1976), "The Book of J" (1990), "The American Religion" (1992). Kilkakrotnie gościł na łamach "Europy" – ostatnio w nrze 38 z 21 września ub.r. opublikowaliśmy wywiad z nim "W co wierzą Amerykanie".

Reklama

8 KOMENTARZE