Reklama

W połowie listopada w parlamencie RP rozegrał się krótki, ale ostry spór o rok 2010. Posłanka Sobecka chciała by był to rok Konopnickiej; Ministerstwo Kultury podtrzymało swoje wcześniejsze plany by był to rok chopinowski. Dla łatwiejszego rozstrzygnięcia sporu, przeprowadzono pogłębione, ponadpartyjne badania historyczne.

Reklama

Delfina Potocka, z domu Komar, dowiedziawszy się o nieuchronnej śmierci Chopina ruszyła kompletem z Podola, by nad grobem muzyka użyć heroicznego sopranu, klątwy powiatu uszyckiego, rozdzierającego pnie drzew wycia, którego nigdy by nie miała okazji upublicznić, gdyby nie majątek po ojcu, oficerze polskim w wojsku carskim, marszałku tchórzliwej szlachty uszyckiej, która powinna była po szable sięgnąć zanim Delfina zaśpiewała po raz pierwszy.  Madamme Potocka puściła bagaże przodem, a sama jechała powozem sypialnym, zwanym na Podolu leżajką, bez ustanku ponoć przy tym zawodząc. Chopin słusznie mniemał, że śpiew tej kobiety przyspieszy jego śmierć bo odporne na ogół rośliny stepowe porastające zachodnie brzegi Zbruczu zżółkły gdy kochanka wielu romantyków polskich i francuskich do nich się zbliżyła.
 
Również Amandine Dupin, czyli George Sand, pędziła z Paryża lekką kolaską, z okna której wystawała długa fifka artystki. George też była muzykalna, miała przyjemny, niski głos i jadąc podśpiewywała, zamierzała bowiem napisać nieśmiertelną powieść zainspirowaną agonią wielkiego muzyka, który ostatnie lato spędzał w Nohant, letniej rezydencji ekscentrycznej pisarki, mimo że Chopin i Sand zerwali ze sobą ponad rok wcześniej.

Szkocka pianistka i śpiewaczka, Jane Striling, niegdysiejsza uczennica Chopina, kobieta uparta, niezbyt urodziwa, o jasnym, zrezygnowanym nieco głosie, która za misję swego życia uznała podtrzymywanie w muzyku polskich wpływów ludowych właśnie wtedy gdy ów mniemał, że się z tych wyziewów bagnistych ostatecznie wydobył, dopływała właśnie, skromnie przy tym nucąc, parostatkiem do Dunkierki.

Ponadto, kompozytora symbolicznie prześladowali dwaj namiestnicy państw zaborczych, strach przed walką wręcz, wierzba płacząca, dyrekcja kolei warszawsko-wiedeńskiej, słowik, a z ptaków brodzących, bocian. Albowiem jest tak, że bardziej niż bogactwa, miłości i władzy, ludzie pragną tworzyć i nadziei na stworzenie nieśmiertelnego dzieła łatwo nie porzucają. Kiedy zawodzi  wszystko, w ostateczności narzucają się artystom jako źródła finansowania, a gdy brak im dostatecznych środków, jako inspiracja.

Stukając gustowną laską w dach chybotliwego pojazdu, zanoszący się od kaszlu Chopin złorzeczył bogu ducha winnemu woźnicy czterokonnego calèche á la Daumont, choć woźnica ów gorliwie okładał parujące grzbiety końskie i wznosił przerażające okrzyki, by jak najszybciej pokonać drogę z Nohant do Châteauroux, pięknej miejscowości, której wówczas ani było w głowie, że stanie się kiedyś partnerskim miastem Olsztyna.
— Do Monitipouret głupcze i nie oszczędzaj koni!
— Mówiliście panie, że do Châteauroux.
— A jakaż to różnica, przecież ja i tak umieram.

Chopin miał czas się ze śmiercią oswoić. Zakładał, nie bez racji, że po drugiej stronie nie ma nic, a zatem, gdyby żył współcześnie, oddawałby zapewne organy na lewo i na prawo. Choć nie wierzył w nieśmiertelność duszy, był przekonany o wiecznym trwaniu złej reputacji. Bał się więc jedynie złej sławy muzyka niekompletnego, niezdolnego do pisania utworów na coś więcej niż tylko fortepian. U schyłku życia, artysta wiedział już, że inspiracja jest produktem określonych okoliczności i rozumiał o jakie okoliczności chodzi. By napisać wielki utwór na smyczki, utwór tak dobry jak na przykład preludia czy nokturny, Chopin potrzebował wielkiej dawki strachu i poniżenia.
 
Kto jechał nocą powozem drogami departamentu Indre, szczególnie w pamiętnym roku tysiąc osiemset czterdziestym dziewiątym, kiedy tamtejszy referat dróg publicznych padł już był ofiarą plagi skracania dnia pracy, która to plaga ogarnęła Francję po raz pierwszy po abdykacji Ludwika Filipa I, ten wie jak łatwo było tam wówczas złamać oś, nawet jeśli kto, jak Chopin, poruszał się pojazdem solidnego, mühlbacherowskiego wyrobu.  Oś w każdym razie pękła, woźnica po trzykroć odchylał głowę i zapierając się nogami, z zaciśniętymi zęby jęczał w ciemnościach nocy, ale tył karocy nawet nie drgnął. Trzeba było iść piechotą do oberży w Bussiere. Tamtejszy oberżysta, Jean Claude, miał odpowiednie narzędzia. Mieli tam też stary fortepian, z którego Chopin często korzystał gdy poprzednio uciekał od prześladujących go kobiet.
Pogoda była zła, siąpił złośliwy, zimny deszczyk; wiatr targał nagimi koronami kasztanów i akacji; Chopin, osłoniwszy połą płaszcza usta szedł pochylony, napierając na kapryśny wiatr, a za nim woźnica i cztery konie czarniejsze niż noc w referacie dróg publicznych departamentu Indre.

Kiedy Chopin wkroczył pół godziny później do obszernej sali jadalnej, wraz z nim wtargnął tam tuman mokrego wiatru i zapach kropli na kaszel, od lat przygotowywanych z hypericum przez George. Była to kobieta ekscentryczna i wyemancypowana, ale lubiła gotować skomplikowane potrawy i przyrządzać podejrzane wywary z ziół. Nie oczekiwała też po Chopinie niczego, czego jej dać nie był w stanie.

Artysta natychmiast kazał wezwać cyrulika i zażądał butelki czerwonego Chinon, wina pochodzącego z okolicznych wzgórz, kojącego kaszel i łagodnie przenoszącego w lepsze światy. Mało się o tym mówi, ale wino nieco w komponowaniu pomaga, wprawdzie tylko na pół godziny, potem zaś staje się przeszkodą, ale Chopin nie spodziewał się żyć dłużej.
Kazał przynieść więcej światła. Jean Claude wykonał wszystkie polecenia uroczyście, świadom, że ma do czynienia z człowiekiem śmiertelnie chorym i do czegoś przed śmiercią usilnie dążącym.  Szepnął kompozytorowi na ucho, że jeśli chodzi o powóz to jest mu przykro, ale musi poczekać na pomocnika, bo sam ciężkiemu pojazdowi w taką noc nie poradzi.
— Poza tym panie, nie mamy już Chinon, mamy tylko Bourgueil.
— Przecież nie ma między niemi najmniejszej różnicy!

Ilekroć ulegał furii, tylekroć doznawał ataku słabości, a powody do gniewu miał oczywiste bo między Chinon i Bourgueil w istocie nigdy nie było żadnej różnicy. Poddałby się może już wtedy zmęczeniu i chorobie i zaakceptowałby może sławę mistrza fortepianu, ale niestety przed wielu laty napisał nieszczęsne trio g-moll, które obwieściło całemu światu, że Chopin niczego poza fortepianem nie rozumie. Trio napisane zostało na zamówienie namiestnika zaborcy pruskiego, Antoniego Radziwiłła i premierowo wykonane przez samego księcia-namiestnika, dosyć skądinąd zdolnego wiolonczelisty i przez jego żonę, Fryderykę Hohenzollern, cierpiącą na szpotowatość stóp. Na fortepianie akompaniował im sam Chopin.
Gdyby to dzieło nigdy się nie urodziło, uznano by być może, że Chopina muzyka kameralna po prostu nie interesowała, tak jak nie interesowały go na przykład powstania narodowe. Ów nieszczęsny utwór kameralny powstał jednak, wykonano go w letniej rezydencji księcia i licznie przybyła publiczność berlińska, wiedeńska, warszawska i poznańska jak na dłoni widziała, że fortepian sobie, a wiolonczela i skrzypce, czyli Radziwiłł i jego muzykalna na sposób wojsk pruskich małżonka, sobie. Jak oni owego letniego popołudnia, w Antoninie, pod gołym niebem, na zielonej trawie, w perukach, rżnęli rubasznie to żałosne trio! Radziwiłł kraśniał z dumy i się prostacko pocił, Frederyka uderzała w murawę zniekształconą stopą, a z każdym jej tupnięciem zapadała się pod ziemię dobra sława i nieśmiertelność Chopina.
W zamierzeniach wierzącego wówczas w swoje siły Chopina, utwór ten dowcipem i wyrafinowaniem miał być jak adagio i fuga c-moll Mozarta, w którym to utworze brzmienie klasyczne załamuje się i przelewa w barokową religijność bachowską, tworząc w końcu wrażenie jakby strojne pary szły poprzez rzęsiście oświetloną salę balową ku oknu, a potem dalej, na pewną śmierć u stóp stojących na brukowanym dziedzińcu szwajcarów z lampionami.

Chopinowi wyszło natomiast coś, co przywodziło na myśl oczekiwanie na pociąg.

Zamiast więc zalec na łożu śmierci, Chopin rzucił się do roboty i widać było, że właśnie w tych szczególnych warunkach pomysły przychodzą mu do głowy w wielkiej obfitości. Zażądał jeszcze więcej światła i jął rozpisywać na instrumenty frywolne scherzo, w którym największą rolę odgrywał kontrabas, co się rzadko w muzyce ówczesnej zdarzało. Rzecz po prostu pisała się sama i świeża była jako powiew wiatru.
Scherzo byłby może całkiem ukończył, ale usłyszał z odległego kąta przestronnej izby dźwięk mowy polskiej. Jak wielu ludzi w podobnej sytuacji, odruchowo chciał uciekać. Muzyka zdjął jednak atak kaszlu i został na miejscu. Do stołu podeszła młoda jeszcze bardzo, ale muskularna dziewczyna o wielkich oczach:
— Naprawiłam dyliżans pański.
— Przecież on półtorej wiorsty stąd stoi.
— Ja go tu przyprowadziłam.
— Skąd wiedziałaś młoda damo, że znam język polski?
— Wydawało mi się, że chce pan uciekać, gdy tatko się odezwał.
— Idź dziecko, zajęty jestem teraz bardzo.
— Napisałam wiersz:

Dziś znowu muszę zranione mieć mózgi
Żądłem tych myśli, co pełzną w nie mrowiem,
I znów iść muszę przez wspomnień tych rózgi,
Z których jest każda maczana ołowiem
I z wężym sykiem nad sercem się zwija,
I szarpie żywą pierś, i nie zabija!*
 
Gdyby Chopin skądinąd nie był już umierający, zapewne zbladłby.
— Jak masz na imię?
— Maria. 
— Marysiu, takich wierszy pisać nie wolno. Jeśli natomiast nie chcesz paść ofiarą głupców i ignorantów, którzy zamieszkują tę ziemię, nigdy nie naprawiaj powozów. Nie chcę nawet wiedzieć jak tego dokonałaś.
— Tatko zawiózł mnie do świętego Jakuba z pielgrzymką.
— Jedziecie z Hiszpanii? A ta pani to mamusia?
— Już mnie nieomal odumarła.
— Nie można nieomal odumrzeć. Czy ona chora? Przecież ona tam prosto, niczym nie wsparta siedzi. Idź dziecko do matki.

Chopin uciekał chętnie i często. Najpierw przed nastającym na niego pod pozorem zamiłowania do muzyki namiestnikiem carskim, Wielkim Księciem Konstantym. Przy okazji uciekał przed zbliżającym się Powstaniem Listopadowym.
Dotarł wtedy najpierw do Stuttgartu. Tam odkrył co wywołuje w nim największe twórcze natchnienie. Na wieść o ostatecznym upadku Powstania mówił:
– Przeklinam chwilę wyjazdu! … Chce mi się śmierci… Moskal panem świata? O Boże, jesteś Ty!…Ach, czemu choć jednego Moskala zabić nie mogłem?
Kazał się potem obsłudze jednego z tamtejszych hoteli „trzymać”, bo inaczej „wróci do ojczyzny przelewać krew”. **
Uchodząca za wielkie osiągnięcie młodego Chopina Etiuda Rewolucyjna była spłodzona w akcie hipokryzji. Wypowiadając słowa wyraźnie kłamliwe, bo przecież, gdyby chciał, mógłby gołymi rękoma zadusić samego Wielkiego Księcia, popadł w nadzwyczajną ekstazę, w drżące uniesienie imaginowanego bohaterstwa własnego i własnego czynu powstańczego, który to czyn w teatrze wyobraźni własnej dokonywany, wywołał w nim wizję owej etiudy już całkiem gotowej, do ostatniego akordu, w wersji ostatecznej i gniewnej, choć nie wiadomo na kogo się mianowicie Chopin artystycznie gniewał. Gotowy utwór Francuzi wzięli bowiem za hołd oddany ich rewolucji, Polacy za spłatę długu wobec powstańców, a Liszt za dowód uznania dla swej muzyki. To Węgier dostał dedykację, w zamian za pomoc w nawiązaniu w Paryżu kontaktu z księżną Rothschild, od której zależało wówczas nieomal wszystko.

W okresie najgorszych upokorzeń doznawanych ze strony George Sand i jej dzieci, Chopin napisał preludia, najlepsze swoje dzieła.

Tymczasem Marysia jęła od niechcenia drwa rąbać i szło jej to wcale niezgorzej, Chopin przerwał pracę i pomyślał o swej niedawnej towarzyszce życia, George, która z równą sprawnością posługiwała się narzędziami, których on nawet nie tykał. Dziewczyna podeszła do Chopina nie odkładając siekiery:
— Co pan teraz pisze?
— Piosenkę bez słów.
— Wesołą czy smutną?
— Prawdziwą.
— Mam słowa, może się przydadzą.

Dym mnie ogarnął i żarł mi źrenice
I same nogi niosły nieprzytomne
Wskroś spaleniska, pomiędzy iskrzyce
Bomb pękających i przez gruzów kupy,
Z których sterczały groźne, sine trupy.

— Powiedz gdzie widziałaś te trupy?
— W świętych miejscach, do których prowadzał mnie tatko, w snach, które przychodzą nocą.
— Pójdźmy do twojego tatki, rozmówię się z nim.

W istocie, mamusia dziewczynki, Scholastyka z Turskich Wasiłowska patrzała w sposób bardzo nieprzytomny, natomiast tatko czytał półgłosem „Żywot Chrystusa” od czego twarz Scholastyki stawała się żółta.
— Proszę wybaczyć, nazywam się Chopin, rozmawiałem właśnie z pańska córką.
— Polak?
— Nie jestem Polakiem, mam tylko matkę Polkę, proszę wybaczyć, zostało mi niewiele życia i ścigają mnie. Pańska córka ma osobliwy talent, umiem takie rzeczy rozpoznać, ale muszę zapytać, skąd te wątki cmentarne w jej wierszach? Skąd te mózgi porozrzucane? Czy pan ją właściwie wychowuje? Powiem panu szczerze, do mnie lgną kobiety szczególne i jak się jaka mną interesuje, to dla niej jest to zły znak. Dziecko pańskie trzeba przed Polską ratować, posłać do jakieś szkoły gdzieś tutaj, w Paryżu, może się ją uda od szaleństwa ochronić, ludzie tamtejsi mniej zważają, moja George żadnej nie budziła na ulicach sensacji.
— Dziecko się już uczy u Sakramentek, a ziemi skąd nasz ród nie rzucim jak pan żeś najwidoczniej uczynił. Zechce pan wrócić do swojego kąta.
— Ależ Sakramentki to może i najgorsze, co temu dziecku można zaaplikować.
— Poznaję, pan jesteś ten Francuzik, co grał przed laty u Wizytek na organach którejś niedzieli. Ksiądz dwa razy Dominus vobiscum  zaczynał, chłopcy dzwonili i dzwonili przy ołtarzu, a organy nie ustawały. Pan muzykę ponad boga stawiasz.
— Gdyby wszyscy stawiali, bóg by tylko na tym zyskał.
— Pan jesteś przedawczyk. Mówią, że w pałacu Antoniego Henryka Radziwiłła pan grał i dla namiestnika pruskiego komponował.
— Robiłem to dla środków, których w końcu, i tak ich nie mam.
— Mówią, że nocą grywałeś w pałacu namiestnikowskim w Warszawie, albo i co jeszcze. Są tacy, którzy twierdzą, że jedynym powodem, dla którego Chopin nie grał na dworze zaborcy austriackiego to  było, że kolej warszawsko-wiedeńska nie została jeszcze zbudowana.

Chopin rozkaszlał się na dobre i z trudem dotarł do swojego stołu. Znów pisał, pisał szybko i teraz to już naprawdę dobrze. Oberżysta doniósł, że cyrulika we wsi nie ma i może przyjść tylko felczer.
— Felczera mi nie trzeba, zresztą i doktor już niepotrzebny.
Tymczasem Marysia podsunęła mu karteczkę z kolejną zwrotką wiersza:

Jeden wyciągnął rękę i zagrodził
Drogę tę, którą szedłem, obłąkany,
Bo duch dopiero od niego uchodził
Czarną krwi strugą, sączącą się z rany.
Chciałem ratować, gdy wtem granat świsnął,
W górę go porwał i mózg mu rozprysnął.

— Na co pan jest chory?
— To suchoty. Powiedz, Marysiu, dlaczego napisałaś „chciałem” a nie „chciałam”?

Oberżysta zaanonsował:
Madame la Comtesse Delphine Potocka née de Komar!
Chopin zatrwożył się.
— Potrafisz Marysiu powstrzymać jakoś tę panią?
— Potrafię.
— Ale czyń tak, żeby nie było słychać jej śpiewu, może mówić i krzyczeć, byleby nie śpiewała. Dopóki nie śpiewa, ja żyję.
Ręce już mu teraz całkiem drżały, ale pisał z wielkim zapałem.
Madame George Sand!
— Marysiu, zastaw też czym okna, George bardzo jest przebiegła, jeśli trzeba, wlezie przez okno. Będzie też palić.
Madame Jane Striling!
— Za dużo ich panie Chopin, tylnego wyjścia sama nie utrzymam.
— Weź woźnicę i Jean Claude’a, zwiąż i powiedz każdej z tych kobiet, że gardła zakładnikom będziesz podrzynać, jeśli która wejdzie. Ale naprawdę Marysiu nie podrzynaj, to ma być tylko groźba.

Ostatnia kompozycja Chopina przybierała kształt ostateczny i wyglądało no to, że w tym krótkim, dzisięciominutowym utworze powiedziane będzie wszystko, co wyrazić można muzyką. Żadnych dróg błotnistych, wierzb, żadnych dziewek i wiejskich parobków, żadnych lasów sosnowych i skrzypiących kół. Pierwsza część brzmiała jak zmieniający barwy płomień świecy, druga żartobliwie, jak spadające liście, albo ławica ryb gotowa zmienić kierunek pod byle pretekstem, trzecia, finale, była jak spotkanie żywiołów, z których żaden nie był ani dobry ani zły.

— Delfina Potocka z wielką siłą napiera, na życie zakładników nie zważa, barykada słaba, trzeba tu przysunąć fortepian.
— Przesuń, Marysiu, już mi nie jest potrzebny. A cóż to oberżyście? Nie żyw?
— Oberżysta żyw, to tatko rzęzi.
— A mamusia?
— Sama odumarła.
— Dziecko?
— No?
— Jak tu wejdą żandarmi, niechybnie nas wezmą na rozstrzelanie. Nie boisz ty się tego?
— Bylebym do Sakramentek nie musiała wracać.

Delfinę zamknął w morderczym tremollo skrzypiec, Jane w jałowym glissando con dolore wiolonczeli, a George w pizzicato pesante feroce kontrabasu. Kiedy zaczęli dobijać się żandarmi, dopisał jeszcze do kompozycji głęboki śpiew dziesiątek głosów żołnierskich, choć nigdy wcześniej dla chóru niczego nie stworzył. Fortepianu Chopin w końcu do kompozycji w ogóle nie wpisał, bo fortepian na nic nie był mu potrzebny, zresztą płonął teraz wysadzony granatem wrzuconym do oberży przez żandarmów, albo przez George.
Kiedy zakrwawiona Marysia, wówczas już sierota, odstąpiła wreszcie od barykady, kiedy trzy kobiety i żandarmi wkroczyli do środka, Chopin prawie już nie żył, ale i tak go z Marysią zawlekli pod mur na natychmiastowe rozstrzelanie.***

Fotomontaż: HONZO

*      Wierszyk Marysi jest autentyczny. Więcej: http://univ.gda.pl/~literat/mariakon/index.htm 

**    To akurat nieprawda, podobnie zresztą jak cała ta historia.
***  Utwór na skrzypce, wiolonczelę, kontrabas, chór męski i płonący fortepian, sam spłonął, ale jest jego pierwowzór, adagio i fuga c-moll Mozarta  http://www.youtube.com/watch?v=De1nv9CwTjI&feature=related

Reklama

35 KOMENTARZE

    • Nie chcez chyba przez to
      Nie chcez chyba przez to powiedzieć, że wkleiłeś tekst ze swojogo blogu jako tekst konkursowy? Jeśli tak chcesz powiedzieć, to niestety nie mogę tego tekstu zakwalifikować do konkursu. Powiedz co chciałeś powiedzieć, a ja swoją drogą sprawdzę co mówisz.

        • Tekst jest ok. i jest
          Tekst jest ok. i jest konkursowy.

          Jeśli chodzi o wklejanie zdjęć i tekstów przez edytor graficzny, to proszę kogoś cierpliwego z edukacyjnym zacięciem, aby kolejny raz powtórzył, że tekst wklejamy poprzez ikonę wklej z Worda, a zdjęcie po kliknięciu ikony obrazka i podając adres obrazka. Adres obrazka uzyskujemy klikając prawym klawiszem myszy, a następnie wybierając opcję “kopiuj adres obrazka”, jest to jedne z wielu, ale najprostszy sposób. Jeśli wkleimy tekst w edytorze tekstowym, a potem dopiero przełączymy na graficzny, to tekst zawsze się rozjedzie. Dlatego albo od razu włączamy edytor graficzny i wklejamy tekst oczywiście przy pomocy ikony “wklej z Worda”, albo wklejony tekst w edytorze tekstowym tratujemy ctrl +a, a następnie ctrl + c i przechodzimy do graficznego robiąc ctrl + v. Wszystkie te kombinacje są jednak zbędne i służą jedynie naprawie, generalnie od razu uruchamiamy edytor graficzny i wklejamy tekst przez wiadomo jaką ikonę i potem obrazek przez wiadomo jaką ikonę.

          • No ale ja te wszystkie kroki do kurki wodnej
            podjąłem koszernie i uczciwie. Ten edytor się pieprzy stale i nie ma powodów zakładać, że wina leży po stronie użytkownika.

            Pośród użytkowników widzę parę osób technicznie wyrafinowanych, uprzejmych i zapewne z podobnymi doświadczeniami, może ktoś Ci to kiedyś lepiej niż ja zdoła wyjaśnić. Pytanie tylko czy maja dostateczne zacięcie dydaktyczne.

  1. Dzięki, ubogaciłeś mi odbiór.
    W przedszkolu mojego dziecka, w szatni, wisi sielski obrazek w gustownej ramce przedstawiający Marysię sierotkę w otoczeniu krasnoludków. Od dziś patrząc na krasnale zawsze już zobaczę sine trupy o rozbryzganych mózgach.

  2. Utwór na skrzypce, wiolonczelę, kontrabas i chór męski spłonął
    od granatu żandarmów; są koncerty fortepianowe i jest “Krakowiak”, które to utwory na fortepian i orchiestrę są piękne, ale ze wzlgędu na fortepian, który sobie, a nie ze wzlględu na smyczki, które jednakowoż sobie.