Reklama

Zimbabwe – bieda, bieda, bieda Dziś opowieść o prawdziwej Afryce. Wprawdzie jeszcze gdzieniegdzie widać zielone pastwiska, ale już coraz rzadziej. Krajobraz malowany jest słońcem i piaskiem oraz WODĄ. W wyższych rejonach dawnej Rodezji dominują rzeczki, rzeki i wodospady. Victoria Falls to najlepiej historycznie znana miejscowość, niegdyś miejsce odpoczynku brytyjskiej rodziny królewskiej, przechadzającej się wzdłuż wodospadu z nieodłączonymi parasolkami w ręku. Właśnie parasolki rzucają się w oczy po przyjeździe.

W najlepszym (królewskim) hotelu VF przy wyjściu stoi rząd parasolek dla hotelowych gości. Pada tu tak często i nagle, że wyjście bez parasolki w zasadzie się nie zdarza. A zmoknąć można porządnie. Naprawdę fest. Hotel może lata świetności ma już za sobą, ale dalej zupełnie nie pasuje do otoczenia. Śniadanko podawane na patio przy basenie (jemy raniutko przed siódmą), wieczorne ścielenie łóżek przez „dedicated service” i pełna gotowość personelu do pomocy turyście sprawiają wrażenie pełnego luksusu w normalnym europejskim kraju.

Reklama

Sielanka kończy się po wyjściu z hotelu (oczywiście z parasolką). Przede wszystkim, jeśli zmierzch to uciekamy przed komarami. To strefa malaryczna, pomimo sporej wysokości. Kolację będziemy jedli przed zmrokiem (albo wcale) i szybciutko będziemy uciekać do pokoju, chronionym moskitierami i w oknach i nad łóżkiem. Spanie w takim łóżko wcale nie jest proste, dwie noce „szukam powietrza”, zanim zrozumiem JAK spać. Ta niedogodność to wina klimatu (dopust Boży), ale to co widzimy na ulicy , to prawdziwa katastrofa.

200 metrów od hotelu „rodzinny dom”. Na środku chodnika matka, ojciec i dwuletni może szkrab. Mały lata radośnie wzdłuż chodnika z nadzieją wyciągając małą rączkę. Z reguły nic w nią nie wpada. Chwila spojrzenia na rodziców, zrośniętych z chodnikiem, sobą i kartonowym pudłem służącym trojgu za dom nie pozostawia złudzeń. AIDS zbiera swoje śmiertelne żniwo. Wkrótce zabierze ze sobą kolejne dwie ofiary. Czy maluszek pożyje dłużej – nie wiem. Mam nadzieję, że DOBRY BÓG da mu kilka (kilkanaście?) lat. Smutek. Obrazu nieszczęścia dopełnia cała reszta – miejscowe pieniądze, które niczemu nie służą, brak benzyny w całej Zimbabwe ( jeżdżą po nią z kanistrami do Zambii – blisko i do Botswany – 100 km) i wszechogarniający brak perspektyw.

Kilka osób sobie radzi zarabiając głównie na turystach, reszta wegetuje. Komunistyczny dyktator Robert Mugabe (poważany przez innych przywódców Czarnego Lądu SIC!) ma gdzieś swoich obywateli. Gdy my tam byliśmy banknoty o wartości 1 USD liczyły 6 zer. Dziś zera już nie mieszczą się na banknotach. Białych mieszkańców czasem (rzadko) da się jeszcze spotkać, ale po przejęciu ich farm przez rdzennych mieszkańców Afryki w akcie dziejowej sprawiedliwości, białych mało, a mięsa niegdyś dostarczanego przez farmerów nie ma praktycznie w ogóle.

Bieda, bieda, bieda. My oczywiście w hotelu żyjemy za szkłem, ale nie do końca. Po bezskutecznych próbach zakupu filmu do aparatu fotograficznego w mieście (Pani w sklepie spojrzała na nas jak ludzi niespełna rozumu – filmu nie widziała od czasów apartheidu) podejmujemy jeszcze próbę zakupu w hotelu. Film jest (zadziwienie) więc od razu prosimy dwa. Sprzedawca dwie minuty liczy na kalkulatorze, a ja patrzę na żonę z coraz większym niepokojem. Wreszcie udało się . Mamy zapłacić 128 dolarów AMERYKAŃSKICH za dwie szpulki. Przerażony kupuję jedną i już wiem że przyjechaliśmy do najdroższego kraju świata.

Następnego dnia za taki sam film zapłacimy w Botswanie 7 dolarów. Też sporo. Z Victoria Falls tylko żabi skok do Zambii, gdzie zaskakuje nas głównie zakaz przyjmowania we wszystkich sklepach dwudziestodolarówek z małą głową prezydenta. Biorą i to chętnie tylko te z dużą, na szczęście jakiś pełnowymiarowy Franklin znalazł się w portfelu. Bogactwa też tam nie ma, ale przy granicy ludzie zawsze żyli lepiej – handelek, przemycik i 15letnie samochody jeżdżą tam po ulicach.

Rzuca się w oczy jeszcze coś – zatrzęsienie małp. Ich nigdzie w Afryce nie brakuje, ale tam na drzewie potrafi wisieć ich 40, a obok kolejne 30. Wreszcie ostatnie wspomnienie – safari. Warto było pojechać 100 km do Botswany (kierowca zachwycony kursem, bo będzie mógł kupić benzynę) zapłacić 200 USD za wizy, żeby zobaczyć piękny świat dzikich zwierząt, tych żyjących na lądzie, ale też na wodzie. W miejscu wodnej granicy czterech państw prawdziwe królestwo hipopotamów (najsilniejsze zwierzę –nie do pokonania w wodzie), krokodyli i bezkresne żerowiska.

Płyniemy tratwą z miejscowymi uczniami, przewodnikiem i nawigatorem. Wszystkich charakteryzuje niezwykle długa, łabędzia szyja. Są kompletnie niepodobni do sąsiadów. To też fenomen natury, że to plemię tak różni się od pozostałych. A jeśli chodzi o poziom życia, przesunęliśmy się z samego dna kilka poziomów wyżej. Szkoda, że już trzeba było wracać, do Zimbabwe, do Europy, do Polski, do DOMU.

Reklama