Reklama

We Wrocławiu mieście to się stało, stało, wiem to, bom z pierwszej ręki słyszał, a co wiem, opowiem.

We Wrocławiu mieście to się stało, stało, wiem to, bom z pierwszej ręki słyszał, a co wiem, opowiem.
Pierwsza była stara Matysiakowa. Dopadł ją nad stawem, bladym świtem, gdy szła do roboty, myć okna i trzepać dywany u księdza dobrodzieja. Okrutnie pozbawione odzieży zwłoki wywęszył pies sołtysa z niedalekich Pasikowic. Zakryte liśćmi i kawałkami kory drzewnej, leżały pod krzakiem dzikiej róży, ukryte tak skutecznie, że tylko wystająca, wzniesiona jakby w niemym proteście ręka, dawała świadectwo ich obecności.
Potem była Hanka od Kowalskich. Hanka w spożywczym pracowała, na dziale mięsnym i ze łzami w oczach wam powiem, że nikt tak nie potrafił krajać wędlin. Uderzył z tyłu, przy śmietnikach.
Musiała walczyć, o czym świadczą porozrzucane wszędzie kontenery, odpadki, obierki po kartoflach, oraz kłęby owłosienia pod jej nowymi, świeżo złoconymi tipsami.
Następna, Halinka, córka Staśka- mechanika, nie była ani zbyt ładna, ani zbyt mądra. Na pielęgniarkę się uczyła. Wracała właśnie ze szkoły. Przez park chodziła, a zmrok zapada szybko.
Jej ciało, odarte z przyodziewku i w jakimś perwersyjnym widać szale, pokryte od stóp do głów musztardą, odkryły dzieci bawiące się z rana w „Piłę”.
Dalej były jeszcze Anka z warzywniaka, Kryśka i Kaśka, obie z pobliskiego liceum. Schemat ten sam, park, krzaki, dwa razy musztarda, raz ketchup.
Potem wszystko ucichło. Ludzie myśleli że odszedł. Wyjechał, przeniósł się w inne rejony, wpadł pod tramwaj lub może utopił na gliniankach. Przez miesiąc nic się nie działo. A potem znaleźli Baśkę. Była z psem na spacerze, z rana, przed wyjściem do pracy. To był pierwszy raz, gdy zaatakował w dzień. Tuż pod jej blokiem. Leżała ze smyczą kurczowo zaciśniętą w ręku. Pies jeszcze dyszał. Weterynarze robili co mogli, ale nie zdołali na czas oczyścić nozdrzy, zatkanych watą cukrową.
Od tego momentu rozzuchwalił się na dobre. Dankę- bibliotekarkę dorwał w kinie, na wieczornym seansie. Lubiła siadać w ostatnim rzędzie, bidula. Ostatnią ofiarę, Panią Od Przyrody, schwytał w biały dzień, na centralnym skwerku. Przez pół godziny chędożył, za kark trzymając. Ludzie patrzyli z okien i bram, uciekali, chowali się po kątach, zasłaniali oczy dzieciom. Potem zadusił ją sznurem od snopowiązałek i spokojnie się oddalił.
Policja? Robili co mogli. Starali się. Przeczesali okoliczne lasy. Najbliżej był szeregowy Piotr Marchewka. Omal nie schwytał potwora.
-Patrolowałem jak zwykle okolice sklepu samoobsługowego. Nagle zobaczyłem podejrzanie zachowującego się mężczyznę. Szedł sobie, tak, jak gdyby nigdy nic, rozglądał się, pogwizdywał. Do tego ta czarna peleryna i kominiarka… Krzyknąłem: stój! Wtedy zaczął uciekać. Pobiegłem za nim. Minęliśmy warzywniak, mięsny i kiosk ruchu. Koło garaży skręcił w ciasną uliczkę. Ruszyłem co sił w nogach, ale to była pułapka. Zaczaił się tuz za rogiem. Gdy wybiegłem, rzucił się na mnie. Chwycił za głowę, przygiął do ziemi… Dalej nic nie pamiętam.
Nic dziwnego, że blady strach padł na ludzi. Boją się. Nie wychodzą z domów. Nie tylko kobiety, mężczyźni także. Nigdy nie wiadomo co takiemu do głowy przyjdzie. Sklepy pozamykane. Kultura zamarła. Psy sikają na klatkach schodowych, koty zazdrośnie strzegą swoich kuwet. Zapach okropny. Zapach strachu, paniki i zaniedbywanych czworonogów. Ludzie mają nadzieję że może się znudzi. Że przeniesie się gdzieś indziej, w końcu teraz, niełatwo o ofiarę. Ale równocześnie obawiają się, że zacznie chodzić po domach. Po klatkach schodowych, po mieszkaniach. Modlą się wieczorami, aby jednak schwytała go policja. Aby wpadł pod tramwaj. Albo utopił się na gliniankach.

Ja wam to powiem, wiem bo z pierwszej ręki słyszałem, że historia owa prawie jest prawdziwa. We Wrocławiu mieście, na dniach dosłownie ostatnich, autentyczny potwór, Rzeźnikiem krwawo zwany grasuje. http://wiadomosci.onet.pl/2091191,454,item.html
Czytałem, aż doczytałem i nie wiem teraz, wierzyć czy nie wierzyć. Policja swoje, ludzie swoje. Ponoć w każdej historii kryje się ziarno prawdy? Na wszelki wypadek czytuję Kruczkowi „Szkolenie psa obronnego, wersja rozszerzona” Nigdy nic nie wiadomo.
Jednak jeśli to bajka, jeśli nie ma Rzeźnika? Po co, dlaczego, został wymyślony? Przez kogo? Z czyjej winy? Co jest takiego w człowieku, że mord i przemoc tak go fascynują? Tedowie Bundowie, Charlesy Mansony, tych nazwisk wstyd jest nie znać. Po co im inny, kolejny Rzeźnik? Tak samo straszny, chociaż fikcyjny? Chyba to wiem.
Nuda. Tu tkwi odpowiedź. Nuda z nudą i nudą pogania, a winni temu jak zwykle politycy.
Nic się nie dzieje. Bieda aż piszczy. Tragedia. Niby komisja. Jaka komisja, kiedy najlepszych aktorów zwolnili? Niby afera. Jaka afera? Na cmentarz każdy chodzi raz do roku. Nic się nie dzieje, bo to co się dzieje, nijak inaczej, jak nic nazwać nie można. Politycy zawiedli naród. Nie pierwszy raz i nie ostatni. Dlatego apeluję. Donaldzie Tusku, Ludwiku Dornie i Sabo! Zróbcie jakiś show! Więcej show! Taka mać wasza, macie robić show! Bo od tego spokoju, już się ludziom w głowach przewraca!

Reklama
Reklama

16 KOMENTARZE

  1. E, bo ja wiem?
    Za PRLu też się ludziom nudziło? A wtedy krążyła Czarna Wołga >8-0

    Miejskie mity, proszę pana. Jakieś zdaje się 2 lata temu krążyła opowieść o weselu (odbywającym się zawsze w pobliżu miasta, z którego pochodził opowiadający), na którym podczas pierwszego tańca pannę młodą chwycił wentylator podsufitowy (taki wiatrak) za welon i udusił, następnie pan młody palnął sobie w łeb na zapleczu, a potem jeszcze jakieś dalsze śmierci w rodzinie nastąpiły (ktoś z rodziców państwa młodych?). Opowiadały mi to w realu trzy różne osoby z trzech różnych miejsc w Polsce, każda w konwencji “historii autentycznej”.

    Mit się rodzi, policja truchleje.

  2. E, bo ja wiem?
    Za PRLu też się ludziom nudziło? A wtedy krążyła Czarna Wołga >8-0

    Miejskie mity, proszę pana. Jakieś zdaje się 2 lata temu krążyła opowieść o weselu (odbywającym się zawsze w pobliżu miasta, z którego pochodził opowiadający), na którym podczas pierwszego tańca pannę młodą chwycił wentylator podsufitowy (taki wiatrak) za welon i udusił, następnie pan młody palnął sobie w łeb na zapleczu, a potem jeszcze jakieś dalsze śmierci w rodzinie nastąpiły (ktoś z rodziców państwa młodych?). Opowiadały mi to w realu trzy różne osoby z trzech różnych miejsc w Polsce, każda w konwencji “historii autentycznej”.

    Mit się rodzi, policja truchleje.