Reklama

 Mam czasem problem z zabraniem się do pisania nowego tekstu. Problem, który polega na tym, że wiem o czym chcę pisać, ale nie mam pojęcia od czego zacząć.

 Mam czasem problem z zabraniem się do pisania nowego tekstu. Problem, który polega na tym, że wiem o czym chcę pisać, ale nie mam pojęcia od czego zacząć. Tak jest i tym razem, dlatego zacznę od prostego komunikatu: ten tekst będzie o pieniądzu. Nie o jakimś szczególnym pieniądzu, nie o walucie, ani nie o tym jak zarobić, czy wygrać wielkie pieniądze. Właściwie pieniądz nie będzie tu wcale najważniejszy, tak samo jak nie jest ( wbrew pozorom ) najważniejszy w życiu. A tekst będzie właśnie o życiu gospodarczym i o teoriach, które na to życie wpływają, choć często są od niego oderwane.

 
Skąd się bierze pieniądz? Większość ludzi zna odpowiedź na to pytanie i wie, że pieniądze się drukuje, część ludzi słyszała też o bankowej kreacji pieniądza, czy o "instrumentach pochodnych". W każdym razie "bazą monetarną", na której tworzy się całą tą "nadbudowę" jest gotówka, a ją się właśnie drukuje. Co się stanie, jeśli wydrukuje się zbyt wiele pieniędzy, więcej, niż wyprodukowano towarów i usług? Tutaj pierwsza odpowiedź jaka nam się nasuwa brzmi "ceny wzrosną" i jest to dobra odpowiedź, ale nie do końca. Wielkość cen zależy bowiem od ilości pieniądza w obiegu, a nie od jego ilości w ogóle. Może się zdarzyć tak ( i zdarzyło się parę razy, choćby w czasie ostatniego kryzysu ), że bank centralny dodrukuje sporo gotówki, która zamiast trafić w obieg, zalega na rezerwach banków komercyjnych. Dzieje się tak dlatego, że banki te nie chcą udzielać nowych kredytów, bo boją się utraty "płynności" i bankructwa, natomiast klienci nie chcą ( albo nie mogą ) się zadłużać. Wtedy ten pieniądz będzie stwarzał duże zagrożenie inflacyjne, ale dopóki nie trafi w obieg, ceny nie wzrosną. Właśnie – dopóki nie trafi. A jak już trafi, to dojdzie do inflacji? I tak i nie. Zacznijmy od tego jak nowy pieniądz dostaje się do gospodarki. Dzieje się to na dwa sposoby – po pierwsze, jak już powiedziałem, przez system bankowy i kredyty, a po drugie przez wydatki rządu, który może np. ( w Polsce na szczęście nie, ale w niektórych krajach to możliwe ) sprzedać swoje obligacje bankowi centralnemu, w zamian otrzymując całkiem nowe pieniądze. Pomińmy tutaj opcję numer dwa i skupmy się na tej pierwszej, czyli na kredytach. Jeśli banki zostaną za bardzo zasilone w "płynność" przez państwo i udzielą zbyt wielu kredytów, to efektem, zgodnie z prawami logiki, powinien być wzrost inflacji.
 
Do takiej sytuacji doszło po kryzysie "dot-comów" z lat 2000-2001, gdy Alan Greenspan postanowił ratować gospodarkę, obniżając stopy procentowe i ułatwiając w ten sposób bankom i ich klientom dostęp do kredytu. Przez kolejne lata stopy były utrzymywane na śmiesznie niskich poziomach, a kredyty były udzielane jak popadnie, przez co dostęp do pieniądza stał się bardzo łatwy. Czy w związku z tym inflacja zaczęła szaleć? Jeśli spojrzymy na indeks CPI, którym mierzy się wzrost i spadek "ogólnego poziomu cen", to niczego takiego nie zauważymy. W latach 2001-2006 inflacja pozostawała na poziomie nie większym niż 3,5% rocznie. Ale kiedy spojrzymy na wykresy cen domów w tamtym okresie zauważymy ogromny wzrost – był to okres bańki spekulacyjnej na rynku nieruchomości, wywołanej właśnie przez politykę taniego pieniądza. Dlaczego polityka ta sprawiła, że rosły tylko ceny domów i paru innych rzeczy ( ropy, akcji ), a reszta cen zmieniała się w dużo wolniejszym tempie? Dlatego, że najczęściej przyznawanym kredytem ( w czym wielka była "zasługa" różnych polityków ) był kredyt na mieszkanie. Ten fakt pokazuje nam jak ważne jest to w jaki sposób pieniądz dostaje się do gospodarki i jak ważne jest to w jaki sposób liczy się inflację. A liczy się ją "koszykiem dóbr", w którym znajduje się lista produktów, najczęściej kupowanych przez statystyczne gospodarstwo domowe. Co z dobrami, których w koszyku nie ma? Ano nic, zmiany ich cen nie wpływają po prostu na kształt "koszyka" i tym samym na wielkość inflacji. Ale zaraz… Czy to znaczy, że jak rośnie cena czegoś, co jest w koszyku, to jest inflacja, a jak rośnie cena dóbr spoza koszyka to inflacji nie ma? Taki sposób rozumowania jest absurdalny.
 
Spójrzmy teraz na sam koszyk. Jego zadaniem jest określenie "ogólnego poziomu cen", do którego szczególną wagę przywiązywali monetaryści, na czele z Miltonem Friedmanem. Friedman uważał, że najlepiej jest wtedy, gdy ten ogólny poziom jest stabilny – zarówno inflacja, jak i deflacja mają bowiem swoje wady dla gospodarki, wady, które boleśnie odczuwamy. Inflacja oznacza, że musimy płacić więcej za coś, czego wartość się nie zmieniła, deflacja z kolei może zniechęcić konsumentów do zakupów i skłonić ich do odkładania ich w nieskończoność, w nadziei na ciągły spadek cen. Na pozór jest to całkiem logiczna argumentacja, ale gdy przyjrzymy się jej bardziej bierze w łeb. Załóżmy bowiem, że bank centralny wyznaczył sobie cel inflacyjny na poziomie 2% i udaje mu się ten cel osiągnąć. Czy oznacza to, że wszystkie ceny wzrosły o 2%? Oczywiście, że nie. Niektóre ceny wzrosły bardziej, inne słabiej, niektóre się nie zmieniły, a jeszcze inne spadły. Zatem tylko w niektórych sektorach gospodarki jest "stabilnie", w innych jest albo inflacja, albo deflacja. Nie mówiąc już o tych branżach, które "koszyk" całkowicie pomija, tam ceny mogą się zmieniać jak chcą, a i tak nie wpłynie to na obraz koszyka. Pokazał to właśnie przykład bańki nieruchomościowej. Poza tym nie wiadomo, czy ceny zmieniają się, bo polityka monetarna jest zła, czy wynika to po prostu z tego, że zmienia się ilość lub jakość jakiegoś dobra. Np. ceny akcji mogą rosnąć dlatego, że na giełdę dostało się zbyt wiele pieniędzy i napompowały one bańkę spekulacyjną, albo dlatego, że wartość notowanych na niej spółek realnie wzrosła, bądź są duże szanse na to, że wzrośnie w najbliższej przyszłości. Zmiany cen mogą zatem wynikać albo z czynników pieniężnych ( nadmiar bądź niedobór pieniądza ), albo z podażowych ( wzrost podaży i jakości, albo ich spadek ). Koszyk nic nam na ten temat nie mówi.
 
Koszyk mówi nam bardzo niewiele, bo jest uproszczony. Przedstawia nam "ogólny poziom cen", ale nie pokazuje zmian ich struktury, czyli tego, które ceny i dlaczego rosną, a które maleją. A to jest bardzo ważne i struktura cen wynika właśnie z tego, jak pieniądz dostaje się do gospodarki. Większość szkół ekonomii nie zajmuje się niestety tym problemem. Pozytywnym wyjątkiem jest tutaj szkoła austriacka i jej przedstawiciele, np. Friedrich August von Hayek, który przywiązywał dość duże znaczenie do tego jakimi "kanałami" pieniądz trafia w obieg. Przyjmijmy, że trafia np. poprzez kredyt hipoteczny. Bank centralny doprowadził do sztucznego zaniżenia oprocentowania tego kredytu, a banki komercyjne zaczęły go "rozdawać" w większych ilościach niż dotychczas. Ceny domów wtedy rosną i powstaje bańka spekulacyjna, w której ludzie biorą duży kredyt, kupują dom, a po jakimś czasie sprzedają go drożej, spłacając kredyt i kupując, częściowo samodzielnie, nowe mieszkanie. Dopóki pieniądze krążą tylko na rynku mieszkaniowym, ceny na innych rynkach się nie zmieniają, gorzej jeśli po paru latach forsa rozleje się po innych sektorach gospodarki – do czego w końcu będzie musiało dojść. Wtedy ceny wielu innych dóbr również poszybują w górę. Oczywiście nie od razu, dopiero wtedy, gdy sprzedawcy zorientują się, że pieniądz jest łatwiej dostępny niż kiedyś, a towary nie. Oznacza to, że ci, którzy pierwsi będą mieli dostęp do nowej gotówki będą w pewnym sensie uprzywilejowani. Chyba, że rynek przewidzi jej przypływ wcześniej i sprzedawcy podniosą ceny "wyprzedzająco", na "zaś". Tak, czy siak dojdzie w końcu do inflacji. Chyba, że bank centralny zerwie nagle z dotychczasową polityką i utrudni dostęp do nowych kredytów jeszcze w fazie "bańki", tak jak zrobił to w rzeczywistości. Wtedy popyt na nieruchomości się zmniejszył i ich ceny spadły, co doprowadziło wiele osób do niewypłacalności, zachwiało wiarą w wartość "derywatów" i zaszkodziło "płynności" banków.
 
Rozgadałem się, więc przyszła pora na jakiś morał. Niestety politycy i urzędnicy nie zawsze potrafią wyciągnąć wnioski ze skutków, jakie przyniosły ich własne decyzje, oparte na błędnych teoriach. Jedni z nich, widząc towary, które kiedyś świetnie się sprzedawały, a teraz nie mogą doczekać się kupca, ogłoszą niedobór "globalnego popytu" i "nadprodukcję". Inni zmartwią się, że wskutek osłabienia koniunktury spadną ceny i dojdzie do katastrofalnej deflacji. Jedni i drudzy mają wspólną receptę na problem: więcej pieniądza. Kłopot w tym, że gwałtowne zmiany podaży pieniądza łagodzą kryzysy teraz i wywołują je na nowo w przyszłości, tyle, że w znacznie większej skali. Problemem wcale nie jest brak pieniędzy, za mały "globalny popyt", czy "nadprodukcja", problemem są błędne decyzje ludzi, wywoływane błędną polityką państwa.
Reklama

46 KOMENTARZE

  1. zdelegalizować pieniądz
    Może dałoby się całkowicie zrezygnować z pieniędzy?
    Wyobraźmy sobie, że pieniądz papierowy jest zakazany i bezużyteczny, ludzie dostają za pracę jedynie wirtualny przelew na konto.
    Nie mogą jednak pobierać gotówki, mogą jedynie płacić kartą w licencjonowanych sklepach i opłacać usługi w legalnych firmach, bo tylko takie miałyby terminale bankowe.

    Czy to nie byłoby piękne?
    Cała przestępczość znika, bo złodziej niema sposobu na sprzedanie lewego towaru, moralność społeczeństwa rośnie błyskawicznie, gdyż nie da się zapłacić za szkodliwe usługi typu prostytucja czy inne narkotyki.

    Cały szary handel kiepsko, albo wcale nie opodatkowany też znika, prywatny człowiek nie może bowiem nic sprzedać innemu bez pośrednictwa legalnych pośredników (samochody, domy, wszelkie dobra osobiste).
    Allegro pada na pysk, pozostaje handel wymienny.
    Ja komuś maluję sufit, za to dostaję stary telewizor. Takie machloje byłyby oczywiście zakazane, ale ich skala finansowa znikoma i nieszkodliwa.

    W takim systemie państwo miałoby całkowitą kontrolę na majątkiem wszystkich, a ściągalność podatków byłaby wręcz fantastyczna, zresztą obywatel nawet by nie zauważał, że płaci jakieś podatki, automatycznie potrącane z konta.

    Nie mylcie jednak tego systemu z komunizmem, wszystkie firmy byłyby prywatne, bo jakaś tam wydajność produkcji i prywaciarskie zarządzanie są niezbędne aby dochód państwowy kwitł należycie.

    Ludzie nie mieli by wiele dóbr naprawdę własnych (niespecjalnie mogliby nimi dysponować), ale z drugiej strony, niesamowicie bogate państwo fundowałoby za darmochę wypasione szpitale, darmowe szkoły i inne takie.
    Czy to nie piękna perspektywa?
    Sądzę, że świat wprawdzie powoli, ale jednak idzie w tym kierunku.

  2. zdelegalizować pieniądz
    Może dałoby się całkowicie zrezygnować z pieniędzy?
    Wyobraźmy sobie, że pieniądz papierowy jest zakazany i bezużyteczny, ludzie dostają za pracę jedynie wirtualny przelew na konto.
    Nie mogą jednak pobierać gotówki, mogą jedynie płacić kartą w licencjonowanych sklepach i opłacać usługi w legalnych firmach, bo tylko takie miałyby terminale bankowe.

    Czy to nie byłoby piękne?
    Cała przestępczość znika, bo złodziej niema sposobu na sprzedanie lewego towaru, moralność społeczeństwa rośnie błyskawicznie, gdyż nie da się zapłacić za szkodliwe usługi typu prostytucja czy inne narkotyki.

    Cały szary handel kiepsko, albo wcale nie opodatkowany też znika, prywatny człowiek nie może bowiem nic sprzedać innemu bez pośrednictwa legalnych pośredników (samochody, domy, wszelkie dobra osobiste).
    Allegro pada na pysk, pozostaje handel wymienny.
    Ja komuś maluję sufit, za to dostaję stary telewizor. Takie machloje byłyby oczywiście zakazane, ale ich skala finansowa znikoma i nieszkodliwa.

    W takim systemie państwo miałoby całkowitą kontrolę na majątkiem wszystkich, a ściągalność podatków byłaby wręcz fantastyczna, zresztą obywatel nawet by nie zauważał, że płaci jakieś podatki, automatycznie potrącane z konta.

    Nie mylcie jednak tego systemu z komunizmem, wszystkie firmy byłyby prywatne, bo jakaś tam wydajność produkcji i prywaciarskie zarządzanie są niezbędne aby dochód państwowy kwitł należycie.

    Ludzie nie mieli by wiele dóbr naprawdę własnych (niespecjalnie mogliby nimi dysponować), ale z drugiej strony, niesamowicie bogate państwo fundowałoby za darmochę wypasione szpitale, darmowe szkoły i inne takie.
    Czy to nie piękna perspektywa?
    Sądzę, że świat wprawdzie powoli, ale jednak idzie w tym kierunku.

    • Ja! Ja zdawałam!
      Pamiętam tylko pierwsze zajęcia i egzamin. Na pierwszych zajęciach poinformowano nas, że wszystko co tam usłyszymy jest nieprawdą. A egzamin zdawałam u rodowitego Rosjanina – ja nie rozumiałam jego pytań, a on – moich odpowiedzi. Ech, te czasy burzy i naporu…

    • stare dzieje
      Tak, pamiętam.
      Były dwa podręczniki: “Ekonomia polityczna socjalizmu” i ‘Ekonomia polityczna kapitalizmu”. W tym drugim coś trzymało się kupy, w tym pierwszym niestety nic. Zdałem za drugim razem, na 3.
      Wykładowca rzecz jasna z PZPR, zresztą bystry facet. Po obaleniu niesłusznego ustroju został bankierem i świetnie się odnalazł w sytuacji.

    • Ja! Ja zdawałam!
      Pamiętam tylko pierwsze zajęcia i egzamin. Na pierwszych zajęciach poinformowano nas, że wszystko co tam usłyszymy jest nieprawdą. A egzamin zdawałam u rodowitego Rosjanina – ja nie rozumiałam jego pytań, a on – moich odpowiedzi. Ech, te czasy burzy i naporu…

    • stare dzieje
      Tak, pamiętam.
      Były dwa podręczniki: “Ekonomia polityczna socjalizmu” i ‘Ekonomia polityczna kapitalizmu”. W tym drugim coś trzymało się kupy, w tym pierwszym niestety nic. Zdałem za drugim razem, na 3.
      Wykładowca rzecz jasna z PZPR, zresztą bystry facet. Po obaleniu niesłusznego ustroju został bankierem i świetnie się odnalazł w sytuacji.

  3. Ja myślę, że za ryzykowną
    Ja myślę, że za ryzykowną politykę banków, czy funduszy inwestycyjnych odpowiada nie brak regulacji, tylko pokusa nadużycia. Mieliśmy przecież regulacje bazylejskie, które miały stawić tamę nadmiernej ekspansji kredytowej i te regulacje nic nie dały. Mało tego, banki żeby je obejść zaczęły zwracać coraz większą uwagę na derywaty. A chciały je obejść właśnie ze względu na tę pokusę, stworzoną zresztą przez państwo. Kilka tygodni temu czytałem wypowiedź Jima Rogersa, byłego współpracownika Sorosa na ten temat. Stwierdził on, że do bankructwa Lehmana i kłopotów innych banków mogłoby nie dojść gdyby 10 lat wcześniej Fed nie ratował funduszu LTCM, który wpędził się w kłopoty właśnie dźwignią i “martyngałem”. Pomoc dla LTCM spowodowała, że na “rynkach finansowych” powstało przekonanie, że w razie czego państwo i tak przyjdzie z pomocą i nie pozwoli nikomu upaść. To właśnie była największa pokusa nadużycia, która w połączeniu z niskimi stopami i dużym wzrostem bazy monetarnej była w stanie pokonać wszystkie regulacje. Tyle jeśli chodzi o zachowanie banków, funduszy i giełdy. Jeśli natomiast chodzi o bank centralny, to jego polityka może być bardzo niebezpieczna, przykładem jest choćby gigantyczny wzrost podaży M0 w czasie ostatniego kryzysu, no i wszelkie działania przed kryzysem, wpływające na sztuczne zaniżenie oprocentowania kredytów, a potem na jego nagły wzrost. A skoro wspomniałeś coś o Noblu, to podobno noblista i keynesista Tobin powiedział ostatnio, że być może potrzebujemy systemu bankowego opartego na stuprocentowych rezerwach. Co o tym myślisz?

    • Co do pierwszego to już pisałem,
      że muszę to jeszcze przemyśleć, ale temat jest wart dyskusji i Nobel dla Ciebie …. kto wie?. Natomiast Tobin wg. tego co piszesz jakieś bzdury gada. Co to znaczy, że bank ma mieć stuprocentowe rezerwy? To niby jak ma pieniądze z lokat zdeponowanych w banku pożyczać potencjalnym kredytobiorcom? Masz jakiegoś linka do tego pomysłu? Obiecuję, że znajdę czas, aby to przeczytać 🙂

      • Chodzi o stuprocentowe
        Chodzi o stuprocentowe rezerwy dla depozytów na żądanie. Pełnych rezerw dla lokat terminowych nikt się chyba nie domaga, bo to byłby oczywiście absurd. Informację znalazłem u “Austriaków”, a pochodzi ona z pracy Tobina pod tytułem “Financial innovation and deregulation in perspective”. Sam pomysł pełnego pokrycia depozytów bieżących w gotówce jest popierany właśnie przez szkołę austriacką, ale dość pozytywnie wypowiadał się o nim podobno Milton Friedman, jest też obecny w bankowości islamskiej ( http://en.wikipedia.org/wiki/Full-reserve_banking ).

  4. Ja myślę, że za ryzykowną
    Ja myślę, że za ryzykowną politykę banków, czy funduszy inwestycyjnych odpowiada nie brak regulacji, tylko pokusa nadużycia. Mieliśmy przecież regulacje bazylejskie, które miały stawić tamę nadmiernej ekspansji kredytowej i te regulacje nic nie dały. Mało tego, banki żeby je obejść zaczęły zwracać coraz większą uwagę na derywaty. A chciały je obejść właśnie ze względu na tę pokusę, stworzoną zresztą przez państwo. Kilka tygodni temu czytałem wypowiedź Jima Rogersa, byłego współpracownika Sorosa na ten temat. Stwierdził on, że do bankructwa Lehmana i kłopotów innych banków mogłoby nie dojść gdyby 10 lat wcześniej Fed nie ratował funduszu LTCM, który wpędził się w kłopoty właśnie dźwignią i “martyngałem”. Pomoc dla LTCM spowodowała, że na “rynkach finansowych” powstało przekonanie, że w razie czego państwo i tak przyjdzie z pomocą i nie pozwoli nikomu upaść. To właśnie była największa pokusa nadużycia, która w połączeniu z niskimi stopami i dużym wzrostem bazy monetarnej była w stanie pokonać wszystkie regulacje. Tyle jeśli chodzi o zachowanie banków, funduszy i giełdy. Jeśli natomiast chodzi o bank centralny, to jego polityka może być bardzo niebezpieczna, przykładem jest choćby gigantyczny wzrost podaży M0 w czasie ostatniego kryzysu, no i wszelkie działania przed kryzysem, wpływające na sztuczne zaniżenie oprocentowania kredytów, a potem na jego nagły wzrost. A skoro wspomniałeś coś o Noblu, to podobno noblista i keynesista Tobin powiedział ostatnio, że być może potrzebujemy systemu bankowego opartego na stuprocentowych rezerwach. Co o tym myślisz?

    • Co do pierwszego to już pisałem,
      że muszę to jeszcze przemyśleć, ale temat jest wart dyskusji i Nobel dla Ciebie …. kto wie?. Natomiast Tobin wg. tego co piszesz jakieś bzdury gada. Co to znaczy, że bank ma mieć stuprocentowe rezerwy? To niby jak ma pieniądze z lokat zdeponowanych w banku pożyczać potencjalnym kredytobiorcom? Masz jakiegoś linka do tego pomysłu? Obiecuję, że znajdę czas, aby to przeczytać 🙂

      • Chodzi o stuprocentowe
        Chodzi o stuprocentowe rezerwy dla depozytów na żądanie. Pełnych rezerw dla lokat terminowych nikt się chyba nie domaga, bo to byłby oczywiście absurd. Informację znalazłem u “Austriaków”, a pochodzi ona z pracy Tobina pod tytułem “Financial innovation and deregulation in perspective”. Sam pomysł pełnego pokrycia depozytów bieżących w gotówce jest popierany właśnie przez szkołę austriacką, ale dość pozytywnie wypowiadał się o nim podobno Milton Friedman, jest też obecny w bankowości islamskiej ( http://en.wikipedia.org/wiki/Full-reserve_banking ).