Reklama

ZADEPTAĆ POLSKĘ, PÓKI NIE JEST ZA PÓŹNO, DOPÓKI NIE WYROSŁA POZA GRANICE KLATKI, JAKĄ NAM PRZEZNACZYLI NASI ZACHODNI "PARTNERZY". Zadeptać, zanim z przedmiotu polityki europejskiej, który do niedawna płynął pokornie w "głównym nurcie", stanie się podmiotem, który zacznie kształtować kierunek, w którym ten nurt będzie płynął- a na taki podmiot, właśnie teraz, na naszych oczach, Polska wyrasta. A to wpędza w histerię Niemcy, do tej pory przyzwyczajone do tego, że za wschodnią granicą mają potulnego wasala, który na wzór chóru greckiego powtarza wszystko, co raczy zanucić na głównej scenie niemiecka solistka. Przejawy tej histerii widać najwyraźniej na przykładzie walki o "praworządność" w Polsce, oraz upartego wymuszania na Polsce, i, niejako przy okazji, na Węgrzech i Czechach, posłuszeństwa w sprawie relokacji migrantów. Posłuszeństwa właśnie, bo nie chodzi tu, wbrew pozorom, ani o praworządność, w niczym nie odbiegającą od zachodnioeuropejskich standardów, ani o żadnych "uchodźców"; nawet gdybyśmy przyjęli te okrzyczane 7 tysięcy migrantów z Włoch czy z Grecji, to w niczym to nie rozwiąże ani włoskich, ani greckich, problemów z migrantami, gdzie w ciągu kilku dni przywożono ich tylu, ilu chce się ich nam wcisnąć, ale o pokazanie nam naszego "miejsca w szeregu", powodując przy okazji rozłam między władzą, a wspierającym ją społeczeństwem, do czego może doprowadzić nawet "symboliczne" przyjęcie, a nawet sama deklaracja gotowości do przyjęcia kilkunastu migrantów, do czego z taką zaciekłością wzywa teraz, jak podcięta niemieckim batem, niepomna na własne straty wizerunkowe, rzucona do samobójczego ataku i złożona na ołtarzu "większej sprawy", opozycja totalna.

Czy histeria Niemiec jest uzasadniona? Jak najbardziej, bowiem po Brexicie w europejskim triumwiracie powstało jedno puste miejsce, jakby specjalnie stworzone właśnie dla Polski, państwa zajmującego wyjątkowe miejsce w Europie, czy to ze względu na jej położenie geo-strategiczne, czy też na potencjał ludnościowo-gospodarczy- i Niemcy doskonale zdają sobie z tego sprawę. Ale zdawać sobie z tego sprawę to jedno, a zgadzać się na taki stan rzeczy, to zupełnie co innego. Owszem, Niemcy mogłyby się ewentualnie zgodzić na to, by Polska zajęła miejsce Wielkiej Brytanii w politycznej układance wzajemnych, wewnątrzunijnych powiązań- ALE NIE TAKA POLSKA, JAK OBECNIE. Polska Platformy Obywatelskiej, z jej potulnymi, serwilistycznymi wobec Berlina rządami, ze znajdującym się na wyciągnięcie ręki i posłusznym Donaldem "O Jednego Za Dużo" Tuskiem jako "prezydentem" Europy, z podporządkowaną, postkolonialną gospodarką- tak, jak najbardziej, taki "Trójkąt Weimarski", w którym jeden z "muszkieterów" byłby wyłącznie piórem w kapeluszu berlińskiego partnera, byłby Niemcom bardzo na rękę, ale nie Polska pod rządami Prawa i Sprawiedliwości, co to, to nie. Na samą myśl o tym, że Polska, na którą Berlin nie ma żadnego wpływu, mogłaby stać się RÓWNORZĘDNYM PARTNEREM Niemiec, Berlin dostaje szału. I ogarnięty tym szałem robi wszystko, co w jego mocy, by taką Polskę, jeśli nawet nie zniszczyć, czego próbowano bezskutecznie w grudniu 2016 roku, to przynajmniej zdyskredytować jako potencjalnego przywódcę państw Europy Środkowo-Wschodniej, sprowadzić ją do poziomu państwa uległego, a nie lidera nowego, niezależnego od brukselsko-berlińskich elit bloku polityczno-gospodarczego, potrafiącego nie tylko skutecznie upomnieć się o swoje prawa, ale także doprowadzić do zmiany już obowiązujących, jakże wygodnych dla urzędniczych elit unii, uregulowań. A tak się właśnie dzieje- Grupa Wyszehradzka, pod niezaprzeczalnym Polskim przewodnictwem, mimo usilnych starań jej przeciwników, nie umarła. Co więcej, zaczyna się rozrastać, nabierając coraz bardziej realnych kształtów Trójmorza. I jeśli dodamy do tego liczne porażki i upokorzenia, jakich doznała Angela Merkel i jej polityka ze strony Donalda Trumpa, który dość jednoznacznie skytytkował jej działania, za to poparł działania Polski, to wściekłość Berlina i unii jest jak najbardziej zrozumiała.

Reklama

Objawy tej wściekłości, i te próby dyskredytacji Polski na arenie międzynarodowej, widzieliśmy- bo czym innym, niż rozpaczliwą próbą powstrzymania zachodzących zmian, był bezprecedensowy atak na premier Beatę Szydło po jej przemówieniu w Auschwitz, ze strony Donalda "O Jednego Za Dużo" Tuska i jego humbejwinów? Przecież to nic innego, jak próba zablokowania, w ostatniej chwili, wizyty Donalda Trumpa w Polsce, próba obliczona na wzbudzenie zdecydowanej, wrogiej reakcji środowisk żydowskich na całym świecie przeciw Polsce, jako państwu, którego premier na terenie największego na świecie miejsca zagłady żydów, wzywa do nienawiści rasowej- przecież w ten właśnie sposób przedstawiły to światowe media mainstreamowe. Rozpętując to piekło ustami Tuska, Berlin liczył, że Donald Trump, pod naciskiem oburzonego światowego lobby żydowskiego, wizytę odwoła. Bo słowa Tuska nie były adresowane do Polaków, one były adresowane do światowych czynników opiniotwórczych. I tu miało miejsce coś bardzo zaskakującego, coś, co pokrzyżowało szyki Berlinowi- środowiska żydowskie, jednogłośnie i zdecydowanie, poparły Beatę Szydło, zamiast ją potępić. I teraz, bez narażenia się na oskarżenie o antysemityzm, ani Berlin, ani zachodnia prasa, nie będzie mogła kontynuować nagonki na Polskę, przynajmniej nie przy wykorzystaniu przekręconego sensu oświęcimskiego przemówienia pani premier- poprawność polityczna właśnie odwróciła się i ugryzła europejską lewicę kawiorową w tyłek.

Niczym innym także, jak próbą zastraszenia i wymuszenia posłuchu, jest także wypowiedź Angeli Merkel, że "w sprawie łamania praworządności w Polsce nie może trzymać języka za zębami", i jej spotkanie z Junckerem, na którym "poruszono" ten problem- próbą tak samo impertynencką, jak wcześniejsza wypowiedź prezydenta Macrona w czasie jego tournee po Europie Środkowej, która to wypowiedź nie dość, że nie odniosła zamierzonego skutku, czyli ani nie zmusiła Polski do uległości, ani nie zahamowała spadku jego popularności we Francji, gdzie miał się pokazać jako "twardy gracz", i "obrońca rodzimych interesów", ale wręcz przeciwnie- nagłośniona w europejskich mediach skończyła się, zapewne dość zaskakujaco dla samego Macrona, falą krytyki wobec jego aroganckich słów i oskarżeniem o spowodowanie sporu dyplomatycznego z Polską, a poparcie dla jego poczynań jak spadało, tak spada nadal. W tej sytuacji pałeczkę musiała przejąć sama Merkel- stąd jej wypowiedź i spotkanie z Junckerem, zapewne w myśl zasady, że jeśli coś ma być zrobione dobrze, to trzeba to zrobić samemu, a nie powierzać nieudolnym wyrobnikom- no cóż, zobaczymy, jakie efekty przyniesie to spotkanie, chociaż najnowsze sygnały z Brukseli zdają się sugerować, że KE nie planuje kolejnych kroków wobec Polski, ponieważ ta "nie przekroczyła czerwonej linii", możliwe więc, że znowu cała para pójdzie w gwizdek, chyba że unia zdecyduje się na złamanie europejskiej praworządności w imię jej obrony, byle tylko Polskę poskromić.

Wizyta Donalda Trumpa w Polsce, jeszcze przed odwiedzeniem Niemiec, czy Francji, a nawet tradycyjnego europejskiego sojusznika USA, Wielkiej Brytanii, była nie tylko policzkiem wymierzonym europejskiemu układowi, ale także sygnałem, że środek ciężkości w polityce europejskiej dojrzewa już do tego, by przesunąć go bardziej na wschód. Przyjazd na spotkanie z Trumpem był ze strony przywódców państw Trójmorza swego rodzaju deklaracją, zgłoszeniem gotowości do udziału w tym przedsięwzięciu, i wyrażeniem w ten sposób nieufności wobec dotychczasowej polityki europejskiej oraz kierunku, w jakim Europa, w jej obecnym kształcie, zmierza. Taka jawna deklaracja niezadowolenia ze "starego" przywództwa, rzecz nie mająca dotychczas precedensu w historii "zjednoczonej" Europy, może pobudzić do działania także inne państwa europejskie, bo nietrudno sobie wyobrazić na przykład to, że państwa skandynawskie, solidnie poturbowane w wyniku polityki "otwartych drzwi", widząc alternatywę dla obecnej sytuacji, także zastanowią się nad swoim miejscem w Europie. Podpisanie w maju w Kopenhadze przez premier Szydło i premiera Danii Rasmussena porozumienia na temat budowy polsko-duńsko-norweskiego gazociągu Baltic Pipe, który mógłby dostarczać, z pominięciem zachodnioeuropejskiej infrastruktury gazowej, gaz dla całej Europy Środkowo-Wschodniej, uniezależniając ją w dużej mierze od rosyjskich dostaw, z jednoczesnym ewentualnym zablokowaniem projektu Nord Stream 2, i demonstracyjnym sprowadzeniem gazu z USA do gazoportu w Świnoujściu, może być bardzo dobrym prognostykiem na przyszłość dla naszego rejonu Europy. Więc kto wie? Może już za kilka lat nie "Trójmorze", ale…"Wielomorze"? Z Polską w centrum, i to nie tylko geograficznym? Główna europejska oś handlowo-polityczna, biegnąca z południa na północ, połączona z polityczną osią Warszawa-Londyn-Waszyngton, dodatkowo z końcówką Jedwabnego Szlaku tuż obok Warszawy? I militarnym wsparciem USA? A dlaczego nie? Bo na razie brzmi jak bajka? I co z tego? Nie takie już "bajki" stawały się rzeczywistością- bo kto w 1775 roku w ogóle przypuszczał, że trzynaście zbuntowanych amerykańskich kolonii nie dość, że pokona największe imperium ówczesnego świata, ale dwieście lat później samo będzie takim imperium? Ale taka "bajka" to dla Niemiec koszmar senny…

Podsumowując- jesteśmy właśnie świadkami przesilenia. Andrzej Sapkowski-"Coś się kończy, coś się zaczyna"- znacie to powiedzenie? "Stare", dotknięte chorobami wieku starczego, właśnie traci inicjatywę na rzecz "młodego"- i nie może się z tym pogodzić. Stawka w tej grze jest naprawdę wysoka, i nie jest to ilość przyjętych, czy nie przyjętych, migrantów, bo migranci to tylko objaw choroby toczącej od lat "stare", to "stare", które nie jest już w stanie skutecznie obronić samego siebie, ani Polska praworządność, bo praworządność od jakiegoś czasu jest tylko pusto brzmiącym sloganem, ginącym bez echa w głębi brukselskich korytarzy. Stawką w tej grze jest przyszłość cywilizacji zachodniej, to, czy przetrwa, i w jakiej formie. A ponieważ na jednego z liderów zachodzących zmian wyrasta Polska właśnie, to "stare" postawiło sobie jeden cel- ZŁAMAĆ POLSKĘ ZA WSZELKĄ CENĘ, ZADEPTAĆ, PÓKI NIE JEST ZA PÓŹNO.

Reklama