Reklama

Dwa i pół roku rządów PO powinno być dowodem na to, że Komorowskiemu prezydentura należy się jak psu micha.


Dwa i pół roku rządów PO powinno być dowodem na to, że Komorowskiemu prezydentura należy się jak psu micha.

Reklama

Dlaczego w obecnej kampanii wyborczej nie ma faktów i niusów informujących o sukcesach rządu Donalda Tuska? Te sukcesy byłyby koronnym dowodem, decydującym czynnikiem wpływającym na postawienie krzyżyka w odpowiedniej rubryce kartki wyborczej.

Tymczasem notujemy całkowite milczenie w sprawie sukcesów. To milczenie jest znamienne. Nie było i nie ma sukcesów, które przekonają wyborców do głosowania na Komorowskiego. Nie żyje się lepiej wszystkim. Wyborcy żyją na ziemi. Wiedzą ile dziś kosztuje chleb, masło, jabłka czy benzyna. Wyborcy pytają siebie – jak to jest, że premier oznajmia, że w kryzysie ceny spadają gdy one jednak rosną?

Czytamy wiele treści, z tutejszymi blogami włącznie. Niech ktoś z przeciwników Kaczyńskiego przypomni mi swoje treści dotyczące sukcesów obecnej ekipy rządowej.
Ja mam następującą listę:
– wzrost zadłużenia publicznego o 140 mld zł w dwa lata (grudzień 2007-grudzień 2009) – dwa i pół razy więcej niż w latach 2006-2007.
– min. Rostowski „chwali się” danymi Eurostatu, dotyczącymi bezrobocia, ale zapomina o danych GUS. I tym sposobem mamy tylko 8% bezrobocia, bo 13% GUS to „pisoska prowokacja”.
– premier Tusk, pytany o zadłużenie publiczne, oznajmia „inni mają więcej”, zapominając o progu konstytucyjnym,
– minister Rostowski wyprowadza OFE z budżetu. I mamy cud! Dług publiczny to tylko 38%. A Unia mówi o 57 procentach. Normalnie to ta UE to mohery…
– Lepperowy pomysł dobrania się do kasy z NBP to „oszołomstwo”. Identyczny manewr ministra Rostowskiego jest cool. Dziwnym jest, że UE nie spodobał się pomysł zasilenia budżetu środkami z NBP. Ale wiadomo – UE to mohery. Rydzykanci…
– zamach Giertycha na szkolnictwo (promocje do następnej klasy mimo oceny negatywnej). Sukces PO to powielenie tej idei. By wszystkim…

Dziś pląsikiem wąsika usiłuje się przykryć dyskusję o dwuleciu rządów PO. Nie ma cmentarzy i cepeenów, nie ma patologii, których bronił poseł Niesiołowski. Jest wręcz pięknie. Normalnie i moralnie.

Reklama

10 KOMENTARZE

  1. To ja może o tych warunkowych promocjach.
    Idea jest od zarania obarczona idiotycznym założeniem, że wszyscy muszą razem i równo. Efekt taki, że jak dzieciak zawali np. angielski zaliczając pozostałe przedmioty, i tak musi repetować klasę zaliczając od nowa wszystko to, co już raz zaliczył. Głupota. Niestety, próba wyeliminowania tej głupoty była, jak to u nas, megagłupia. Założono bowiem, że uczeń warunkowo przechodzi do następnej klasy z obowiązkiem nadrobienia zaległości z poprzedniego roku. Warunkowo, czyli decyzję podejmują nauczyciele, to nie idzie z automatu. Fakt, że przeważnie pozwala się przejść. Tylko że zapomniano dać szansę na to nadrobienie i uczeń nie może się z niego wywiązać, skoro chodzi do klasy programowo wyższej, więc także z przedmiotu którego nie dał rady zaliczyć realizuje inny, nowy, trudniejszy materiał. Materiał, do opanowania którego niezbędna jest znajomość tego niezaliczonego, z poprzedniej klasy. Kółko się zamyka, uczeń bez szans. Z drugiej strony – komu by się chciało zaliczać ponownie to wszystko, co już raz się z trudem zaliczyło? Totalny bunt, zero pracy, zmarnowany rok, zmarnowany dzieciak. A wystarczyłoby, żeby delikwent powtarzał zajęcia tylko z tego przedmiotu, z którego dostał ocenę niedostateczną, ale do skutku. Proste, tylko odrobina wysiłku organizacyjnego. Nie dziw, że nauczyciel funkcjonujący w idiotycznym systemie też idiocieje i sam już nie wie, czy lepiej zostawić dziecko na drugi rok w tej samej klasie, czy machnąwszy ręką przepuścić analfabetę dalej z wiarą, że można żyć bez znajomości angielskiego. W tak głupim systemie każda decyzja jest zła.

    • Heja
      a tak z ciekawości – co w takim przypadku z czysto techniczną zmorą pt. układanie planu? Kiedy taki uczeń miałby nadrabiać angielski z poprzedniego roku? Podczas swojego “angielskiego” w klasie wyższej, czy z młodszymi kolegami wedle niezdanego jeszcze programu? I jak to dopasować wszystko, biorąc pod uwagę, że takich uczniów może być w dużej szkole kilkunastu?

      • Fajnie, że nie wszyscy śpią:)
        To jest największy problem, ale wiem że w Anglii jakoś sobie z tym radzą. Syn uczęszcza. Tam, żeby zaliczyć i przejść dalej, wymagane jest 80% na teście końcowym, a nie jakiś marny 30% dopuszczający.
        Musiałoby to być wg programu klasy, którego uczeń nie zaliczył. Może obowiązkowe dodatkowe lekcje np. na zajęciach wyrównawczych z młodszymi kolegami? Dorzucili nam tę 19. godzinę i planują 20. więc w sam raz na nadrabiane zaległości z kilkoma “niezaliczonymi”. Można by też przeznaczyć na to tzw. godziny dyrektorskie, czyli przydzielane przez szefa dowolnie wybranym nauczycielom na dowolnie wybrane zajęcia. Jestem przekonana, że gdyby było trzeba, to by się dało. Ważne, żeby dzieciaki nabrały pewności, że I TAK TO TRZEBA ZALICZYĆ, jeśli się chce ukończyć szkołę. Sądzę, że wobec tak postawionych wymagań zapał do nauki wzrósłby nieco i tych “niezaliczonych” byloby z roku na rok coraz mniej.

        • Właśnie, Izis
          …”Ważne, żeby dzieciaki nabrały pewności, że I TAK TO TRZEBA ZALICZYĆ, jeśli się chce ukończyć szkołę.”…

          Jeśli się chce ukończyć szkołę.
          Są takie dzieciaki, które nie chcą, i ich domowe środowiska do ukończenia wcale nie popychają. Coś z nimi trzeba zrobić.

          W USA istnieje coś takiego, jak social promotion. To nie jest dobre, ale w sumie konieczne mając na uwadze ten margines “nienauczalnych”. W dobrych okolicach są dobre publiczne szkoły, lokalne podatki na rzecz szkół można przegłosować, dbać, interesować się, a współpraca rodziców z nauczycielami jest na wysokim poziomie. Na przykład, niepracujące matki są ochotniczkami w szkole, pomagają na przerwach, w świetlicy, pomagają odrabiać lekcje słabszym uczniom.

          W gorszych okolicach ludzie mają to gdzieś. Ile pieniędzy odgórnych by nie wpompować w szkoły, dzieci się nie uczą, rodzice dzieci nie pilnują. Social promotion ma na celu trzymanie dzieci z rówieśnikami, bo to sprzyja ich frekwencji. Moze się jeszcze czegoś nauczą, ale idea polega na tym, żeby chętniej przychodzili do szkoły. Inaczej będą na ulicy. Jak przesiedzą swój czas w szkole, to może mniej narozrabiają i potem się zgłoszą na ochotnika do wojska, bo to jest jedyne dla nich wyjście, poza więzieniem wcześniej czy później.

          Na warszawskiej Ochocie, skąd pochodzę, była szkoła wyrównawcza; to nie była szkoła specjalna, ale właśnie wyrównawcza. Zlikwidowali ją około 1970r. i tę młodzież poprzenosili do okolicznych szkół. Ja byłam wtedy w II klasie i pamiętam postrach, jaki był siany przez “przeroślaki”. Wszyscy się ich bali, dzieci, nauczyciele i rodzice. To były 15-16-latki, dołączone do klas drugich, trzecich, razem z małymi dziećmi. Nie kwalifikowali się do szkoły specjalnej, choć była taka blisko. Przeniesienie ich do normalnych szkół to był nieudany eksperyment. Im to nie pomogło, a reszcie zaszkodziło.

          Dobrze chociaż, że takich dzieci jest niewiele.

          Pozdrawiam, Pani Psorko 🙂

  2. To ja może o tych warunkowych promocjach.
    Idea jest od zarania obarczona idiotycznym założeniem, że wszyscy muszą razem i równo. Efekt taki, że jak dzieciak zawali np. angielski zaliczając pozostałe przedmioty, i tak musi repetować klasę zaliczając od nowa wszystko to, co już raz zaliczył. Głupota. Niestety, próba wyeliminowania tej głupoty była, jak to u nas, megagłupia. Założono bowiem, że uczeń warunkowo przechodzi do następnej klasy z obowiązkiem nadrobienia zaległości z poprzedniego roku. Warunkowo, czyli decyzję podejmują nauczyciele, to nie idzie z automatu. Fakt, że przeważnie pozwala się przejść. Tylko że zapomniano dać szansę na to nadrobienie i uczeń nie może się z niego wywiązać, skoro chodzi do klasy programowo wyższej, więc także z przedmiotu którego nie dał rady zaliczyć realizuje inny, nowy, trudniejszy materiał. Materiał, do opanowania którego niezbędna jest znajomość tego niezaliczonego, z poprzedniej klasy. Kółko się zamyka, uczeń bez szans. Z drugiej strony – komu by się chciało zaliczać ponownie to wszystko, co już raz się z trudem zaliczyło? Totalny bunt, zero pracy, zmarnowany rok, zmarnowany dzieciak. A wystarczyłoby, żeby delikwent powtarzał zajęcia tylko z tego przedmiotu, z którego dostał ocenę niedostateczną, ale do skutku. Proste, tylko odrobina wysiłku organizacyjnego. Nie dziw, że nauczyciel funkcjonujący w idiotycznym systemie też idiocieje i sam już nie wie, czy lepiej zostawić dziecko na drugi rok w tej samej klasie, czy machnąwszy ręką przepuścić analfabetę dalej z wiarą, że można żyć bez znajomości angielskiego. W tak głupim systemie każda decyzja jest zła.

    • Heja
      a tak z ciekawości – co w takim przypadku z czysto techniczną zmorą pt. układanie planu? Kiedy taki uczeń miałby nadrabiać angielski z poprzedniego roku? Podczas swojego “angielskiego” w klasie wyższej, czy z młodszymi kolegami wedle niezdanego jeszcze programu? I jak to dopasować wszystko, biorąc pod uwagę, że takich uczniów może być w dużej szkole kilkunastu?

      • Fajnie, że nie wszyscy śpią:)
        To jest największy problem, ale wiem że w Anglii jakoś sobie z tym radzą. Syn uczęszcza. Tam, żeby zaliczyć i przejść dalej, wymagane jest 80% na teście końcowym, a nie jakiś marny 30% dopuszczający.
        Musiałoby to być wg programu klasy, którego uczeń nie zaliczył. Może obowiązkowe dodatkowe lekcje np. na zajęciach wyrównawczych z młodszymi kolegami? Dorzucili nam tę 19. godzinę i planują 20. więc w sam raz na nadrabiane zaległości z kilkoma “niezaliczonymi”. Można by też przeznaczyć na to tzw. godziny dyrektorskie, czyli przydzielane przez szefa dowolnie wybranym nauczycielom na dowolnie wybrane zajęcia. Jestem przekonana, że gdyby było trzeba, to by się dało. Ważne, żeby dzieciaki nabrały pewności, że I TAK TO TRZEBA ZALICZYĆ, jeśli się chce ukończyć szkołę. Sądzę, że wobec tak postawionych wymagań zapał do nauki wzrósłby nieco i tych “niezaliczonych” byloby z roku na rok coraz mniej.

        • Właśnie, Izis
          …”Ważne, żeby dzieciaki nabrały pewności, że I TAK TO TRZEBA ZALICZYĆ, jeśli się chce ukończyć szkołę.”…

          Jeśli się chce ukończyć szkołę.
          Są takie dzieciaki, które nie chcą, i ich domowe środowiska do ukończenia wcale nie popychają. Coś z nimi trzeba zrobić.

          W USA istnieje coś takiego, jak social promotion. To nie jest dobre, ale w sumie konieczne mając na uwadze ten margines “nienauczalnych”. W dobrych okolicach są dobre publiczne szkoły, lokalne podatki na rzecz szkół można przegłosować, dbać, interesować się, a współpraca rodziców z nauczycielami jest na wysokim poziomie. Na przykład, niepracujące matki są ochotniczkami w szkole, pomagają na przerwach, w świetlicy, pomagają odrabiać lekcje słabszym uczniom.

          W gorszych okolicach ludzie mają to gdzieś. Ile pieniędzy odgórnych by nie wpompować w szkoły, dzieci się nie uczą, rodzice dzieci nie pilnują. Social promotion ma na celu trzymanie dzieci z rówieśnikami, bo to sprzyja ich frekwencji. Moze się jeszcze czegoś nauczą, ale idea polega na tym, żeby chętniej przychodzili do szkoły. Inaczej będą na ulicy. Jak przesiedzą swój czas w szkole, to może mniej narozrabiają i potem się zgłoszą na ochotnika do wojska, bo to jest jedyne dla nich wyjście, poza więzieniem wcześniej czy później.

          Na warszawskiej Ochocie, skąd pochodzę, była szkoła wyrównawcza; to nie była szkoła specjalna, ale właśnie wyrównawcza. Zlikwidowali ją około 1970r. i tę młodzież poprzenosili do okolicznych szkół. Ja byłam wtedy w II klasie i pamiętam postrach, jaki był siany przez “przeroślaki”. Wszyscy się ich bali, dzieci, nauczyciele i rodzice. To były 15-16-latki, dołączone do klas drugich, trzecich, razem z małymi dziećmi. Nie kwalifikowali się do szkoły specjalnej, choć była taka blisko. Przeniesienie ich do normalnych szkół to był nieudany eksperyment. Im to nie pomogło, a reszcie zaszkodziło.

          Dobrze chociaż, że takich dzieci jest niewiele.

          Pozdrawiam, Pani Psorko 🙂