Reklama

Wszelkie podobieństwo do prawdziwych osób i wydarzeń jest czysto przypadkowe.

Reklama

Wszelkie podobieństwo do prawdziwych osób i wydarzeń jest czysto przypadkowe.

Okularnik podszedł do drzwi. Przez całe popołudnie kręcił się niespokojnie po okrągłym pomieszczeniu, ale kiedy na zewnątrz zaczął zapadać wieczór, jego nadaktywność stała się niemal irytująca. – Panie szanowny, proszę usiąść – powiedziałem dobrodusznie – Widok panu nie ucieknie.

W sukurs przyszedł mi Przystojniak, który rozstawił na sporym trójnogu aparat i zachwycał się kolejnymi ujęciami zachodzącego słońca. Zaiste, zachód słońca nad morzem godny jest całej sesji zdjęciowej – smugi różu, czerwieni i odcieni fioletu, warstwy chmur i purpurowa kula, pogrążająca się w wodzie. – Jak mi pan wejdzie przed obiektyw… – nie dokończył, na wpół żartobliwie, na wpół z groźbą w głosie. Okularnik stanął i popatrzył na niego niezdecydowanie, w końcu wzruszył ramionami i usiadł. Z urazą w głosie powiedział – Pan nie chce przegapić słońca, a ja… swoich spraw. A tu mgła idzie. I co – co pan wtedy będzie fotografował? –.

Trzeci mężczyzna, który przez całe popołudnie powiedział może ze cztery zdania, uniósł głowę ze swojego kąta i spojrzał na nich obu z zainteresowaniem. Nic nie powiedział, tylko wyciągnął fajkę i zaczął nabijać ją tytoniem. Chrząknąłem z zadowoleniem i wyciągnąłem z wewnętrznej kieszeni mojej starej, flauszowej kurtki własną fajeczkę. Podszedłem i nachyliłem się, gestem proponując panu Cichemu tytoń, wonną mieszankę, którą sam wyrabiałem. Nabiliśmy obaj, potem potarłem o pudełko grubą, sztormową zapałkę, właściwie prawie szczapkę, podałem mu ogień, zapaliłem sam. Pykaliśmy sobie leniwie, obserwując pozostałą dwójkę.

Mężczyźni zjawiali się w latarni kolejno przez cały dzień. Pierwszy przybył Przystojniak, obwieszony torbami, z których zaczął wyjmować aparaty, obiektywy, jeden teleobiektyw wyglądający jak armatnia lufa, statyw, światłomierz, filtry, zapasowe baterie i Bóg wie co jeszcze. Kilka dni wcześniej zadzwonił do mnie i umówił się na spotkanie, twierdząc, że do zakończenia albumu z nadmorskimi fotografiami brakuje mu już tylko widoków z latarni. Bo też i było na co popatrzeć!

Z wąskiego tarasu, okalającego szczyt latarni, rozciągała się wspaniała panorama na morze – zabarwione w tej chwili czerwienią zachodzącego słońca, z powtykanymi gdzieniegdzie kłaczkami fal. W oddali widać było wąski pasek plaży, pod samą latarnią opadał gwałtownie podcięty klif, którego stąd nie było widać, ale przecież wiedzieliśmy, że tam jest. Biała, przysadzista wieża tkwiła w pasie lasu, rozciągającego się wzdłuż wybrzeża. Za jego ciemnozieloną płachtą rozciągały się pola, a jeszcze dalej – białe i kolorowe kostki, domy miasteczka. Tuż pod latarnią obszerny, szary prostokąt wyznaczał nadmorski parking. W piękne, letnie dni bywał pełny, ale dzisiaj, kiedy patrzyliśmy w dół z Przystojniakiem, zatrzymała się na nim tylko jedna furgonetka, stary VW. Nawet z takiej wysokości było widać, że jest powgniatany, a lakier odłazi z niego całymi płatami. Mała figurka, która z niego wysiadła, była na pewno Okularnikiem.

Okularnik przyjeżdżał i wchodził na latarnię od kilku dni, po południu. Siadał na zewnętrznej galeryjce i tkwił tam aż do wieczora, a gdyby się dało – siedziałby i dłużej. Z jego dość pokrętnych tłumaczeń wynikało, że takie wycieczki zalecił mu lekarz, w celu inhalacji morskim powietrzem z jodem. Przy tym jakoś nie dał sobie wytłumaczyć, że więcej jodu będzie na dole, na plaży. Za to zawsze przynosił ze sobą sporą torbę, wyglądało, że dość ciężką, której nigdy nie otwierał. Tym razem też ją miał. Z góry było widać, jak z wysiłkiem zakłada na ramię pasek i wchodzi do latarni.

Jakoś niedługo potem zjawił się Cichy; Przystojniak i Okularnik stali od strony morza, ale ja widziałem, jak tuż za lasem, na widocznym w przesiece odcinku szosy staje duży, granatowy sedan, wypuszcza pasażera i zaraz rusza dalej. Po dłuższej chwili spomiędzy drzew wyszedł niewysoki facet, spacerkiem przeciął parking i zniknął w wejściu do latarni. Zaskakująco szybko – i bez najmniejszych objawów zasapania – wychynął z górnych drzwi. Uścisnął mi rękę na powitanie i usiadł z boku, w przedsionku, nie odzywając się ani słowem. Tak jakby przychodził tu codziennie, chociaż ja widziałem go po raz pierwszy.

Od tego czasu słońce przewędrowało już prawie pół nieboskłonu i dotarło do horyzontu, a znad lasu – tak jak zauważył chwilę temu Okularnik – zaczęła nadciągać z początku rzadka, potem coraz gęstsza mgła. – Panowie, teraz uwaga, będę zapalał lampę – ostrzegłem głośno. Szczęknął przełącznik w laternie i jasne światło wystrzeliło znad naszych głów, prześlizgnęło się wokół szczytu i grubym paluchem sięgnęło w głąb białawego obłoku. Wyszedłem na galerię, niby po to, żeby sprawdzić, jak się sprawuje lampa. Pyknąłem z fajeczki i zagaiłem niegłośno – Czasem nie takie fajerwerki tu widać.
Okularnik, który stał najbliżej, odwrócił się raptownie. – A jakież to? – zapytał podejrzliwie.

– O, panie kochany – uradowałem się, że kogoś to zainteresowało – Niesamowite, naprawdę niesamowite. Ale pan i tak nie uwierzy, bo po prawdzie, to to nie do wiary! Okularnik udając obojętność ustawił się do mnie półprofilem, zdjął szkła, chuchnął w nie, przetarł rękawem kurtki. Zakaszlał i całkiem już otwarcie przynaglił mnie wzrokiem. Nie dałem się długo prosić. – Ta mgła to potrafi ludzi całkiem ogłupić. A jak jeszcze nad morze przyjdzie, to… Wygląda, jakby statki na redzie były tak wysoko, jak ta latarnia. No, może nie statki, bo tak przez ten tuman to panu nie powiem, ale światła burtowe to widać. Czerwone z lewej, zielone z prawej, jak trza. Ale czasem… To sam nie wiem, co to płynie. Może jakiś okręt? – kątem oka dostrzegłem, że teraz patrzy na mnie badawczo Przystojniak, ciągnąłem więc dalej – Dziwne jakieś, bez ładu i składu bywają te światła. Czasem jakby strzelały w górę, może rakiety jakie? Ale, panie, poligon to ładne sto mil stąd! Musi że nieczysta siła…

Tymczasem niebo odbijało jeszcze rumianą, czerwoną poświatę, ale od przeciwnej strony razem z mgłą nasuwała się już wielka ciemność. Obserwowaliśmy w milczeniu, jak mgła gęstnieje, powoli okrywając szeroką płachtą i ląd, i morze. Leniwe kłęby przewalały się pod nami, czasem pozostawiając ciemniejszą lukę. W końcu i niebo zgasło zupełnie, a mgła to gęstniała, to rzedła, cały czas płynąc gdzieś daleko. Na niebie pojawiły się pierwsze gwiazdy, a ciemne korony drzew, prześwitujące zza mlecznych tumanów, wydawały się rosnąć, poruszać, grozić. Wszystko to wyglądało kompletnie nierealnie.

W takiej scenerii po prawej stronie, która teraz, w ciemności, nie była właściwie prawa ani lewa, coś błysnęło nieśmiało, zapulsowało, zgasło. Zapłonęło znowu, zmieniło kolor, a kiedy snop światła z latarni mijał je swoim zwykłym, okrężnym torem, urosło i skoczyło wzwyż, jakby chcąc go dotknąć. Teraz było wyraźnie widać, że musi znajdować się na plaży, w miejscu, gdzie kończy się klif. Z boku, z galeryjki, dobiegło coś pośredniego między westchnieniem a jękiem.

Odgłos dochodził od strony Okularnika, zachłannie wpatrzonego w światło na plaży. Nie spuszczając z niego wzroku pochylił się, rozpiął swoją tajemniczą torbę i wyciągnął z niej płaską skrzynkę. Postawił ją u stóp, pstryknąwszy czymś na wierzchu, a do oczu podniósł olbrzymią lornetę. – Co pan… – zacząłem, ale w tej chwili skrzynka zaczęła popiskiwać, a na jej przedzie zaświeciły ułożone w różnokolorowy wzór diody. Okularnik z niedowierzaniem spojrzał na skrzynkę, potem na nas, uśmiechnął się jakby oszołomiony i rzucił nieprzytomnym głosem – To będzie spotkanie trzeciego stopnia! Jak nie zdążę, to chociaż drugiego! – po czym runął w kierunku schodów.

Powiodłem za nim wzrokiem i zdążyłem pomyśleć „żeby się nie zabił po drodze!”, kiedy moją uwagę przykuło coś kompletnie innego. Cichy, który przez cały czas siedział na krześle, senny, jakby oklapły, teraz pochylał się czujnie do przodu i mówił coś do mikrofonu, dyskretnie wpiętego w rękaw. W uchu miał słuchawkę na spiralnie skręconym kabelku. Całą jego sylwetka wyrażała napięcie i zdecydowanie. Z wnętrza pokoju dobiegały nas urywki rozmowy: – Dwójka niech skoczy… Nie, skrótem, przez las… Jak dojdzie – zdejmujcie… Razem z tamtymi… Już, już idę – wstał i popatrzył na nas z uśmiechem. Zwrócił się do Przystojniaka – Pan pozwoli, że się przedstawię: kapitan Puszczyk, policja, sekcja narkotykowa Komendy Wojewódzkiej – po czym w moją stronę – Panie Mieciu, dziękujemy za obywatelską postawę, pana latarnia wspaniale nadaje się do obserwacji. Panowie, należy się słowo wyjaśnienia – razem ze służbą celną i strażą graniczną obserwowaliśmy te światła już od pewnego czasu. Były zadziwiająco zgodne z terminami produkcji metaamfetaminy w fabryczce pod Trójmiastem. Te światła, panie Mieciu, to sygnały szmuglerów, którzy przerzucają prochy do Skandynawii, a nie żadna nieczysta siła. Zaraz zwijamy ten kanał i będziemy mieć ich wszystkich pod kluczem, a zwłaszcza tego, pożal się Boże, ufologa. Podejrzewam, że to też jeden z nich. Najwyraźniej miał wypatrywać sygnałów z plaży i skierować w to miejsce kuriera. No, ale na mnie czas – dziękuję za pomoc, dobranoc! – Odwrócił się na pięcie i po chwili z latarnianej wieży niósł się już tylko stuk jego szybkich kroków.

Otarłem pot z czoła. Tego wieczoru sprawy toczyły się szybko – czy nie za szybko? Poczułem na ramieniu czyjąś dłoń. Odwróciłem głowę, starając się nie robić tego zbyt gwałtownie. Przystojniak stał za mną, na trzęsących się nogach, ale oddychając z ulgą. – Myśli pan, że już poszedł? Nie wróci? – zapytał. Zdziwiłem się – Coś pan, przecież ma na głowie tych przemytników, nie? –
¬– Jakich tam przemytników – żachnął się – Przecież nikt przy zdrowych zmysłach nie robiłby tego na plaży, to nie Miami! –
– Ale że co? Pan myślisz, że to te UFO?
Popatrzył na mnie z mieszaniną rozbawienia i wściekłości – Panie Mietku, jakie UFO? To wszystko przykrywka, tego świra w okularach w ogóle nie powinno tu być! Ale nie, dobrze się stało, że przyszedł. Przecież ten mały gliniarz mógł równie dobrze zwinąć mnie, niby że jestem umoczony w te prochy!
Popatrzyłem na niego przeciągle – A jesteś pan umoczony?
Złapał się za głowę – Panie, tu nie ma żadnej amfy, nie idzie żaden przemyt! To wszystko przykrywka dla czegoś innego!
Opanował się i ciągnął dalej – Jestem wolnym strzelcem, robię foty dla paru dzienników, takie tam… Paparazzo, słyszał pan, to ja jestem. Ale teraz mam na oku coś wielkiego, za dużą kasę, i żeby sobie wyrobić nazwisko. Tutaj właśnie. Słyszał pan o tej aferze z Kiejkutami, z lotniskiem w Szymanach? – Poskrobałem się w przedziałek. Przystojniak wzniósł oczy do nieba – Panie, więźniów z Guantanamo nam CIA przerzucało. Ale Szymany są już spalone, paru naszych non stop teraz tam siedzi i fotografuje, co leci i jak leci. To wymyślili inny patent. Przewożą ich okrętem podwodnym i przerzucają pontonami tutaj! A ten… Puszczyk to ich człowiek przecież. Krył całą operację bajeczką o amfie!
Zmarszczyłem brwi i czoło, przyjmując minę „intensywnie myślę”. – Znaczy że co? Myśli pan, że jak zwinęli tego od UFO, to teraz będą tych więźniów wozić? –
– A jak? – jęknął – A tu mgła, żadnych zdjęć stąd nie zrobię. Zresztą to pewne, że wybrali akurat ten wieczór, mają dobre prognozy, czasem i tydzień potrafią pod wodą czatować!
– Panie, to idź pan na dół – zaproponowałem ¬– Jak się idzie na plażę, tam jest taka budka, w sezonie to rożno, piwko, takie tam. A teraz pusta stoi, można się schować. Przy samej plaży, może pan trafisz, że mgła się rozejdzie?
Oko mu błysnęło. – Mogę zostawić u pana te szpeje? Wrócę za jakąś godzinkę…
Kiwnąłem głową, a on złapał aparat i pognał w dół po schodach.

Echo jego pospiesznych kroków jeszcze niosło się po schodach, kiedy zacząłem działać. Odkleiłem brodę, wąsy i brwi, zdjąłem siwą perukę. Wyjąłem z oczu szkła kontaktowe, jednym ruchem zdarłem lateksową maskę i cały ten kamuflaż potraktowałem dezintegratorem. Flauszową kurtkę zostawiłem, zapowiadała się naprawdę chłodna noc. Wspiąłem się do laterny i wyłączyłem moduł interferencyjnego holoprojektora, a potem ponownie użyłem dezintegratora. Światło na plaży zniknęło, ale to już nie moje zmartwienie Otworzyłem blaszaną szafę stojącą przy wyjściu i ciśnieniową strzykawką potraktowałem nieprzytomnego pana Mieczysława, ściśniętego pod górną półką – za jakieś półtorej godziny powinien się obudzić na niezłym kacu.

Zszedłem niespiesznie na dół. Na ścianie latarni majaczył już białawy zarys. Wcisnąłem cyferblat zegarka i potwierdziłem transmisję. Owalny kształt zaczął się rozjaśniać, a po chwili przypominał już otwarty luk, z którego wysunęła się ostrożnie głowa, a potem cała postać. Pan Z. wyszedł z portalu z kotem u boku i zapytał – Wszystko gra? –. Potwierdziłem. Pokręcił głową z niechętnym podziwem – Widzę, panie Nowak, że z pana prawdziwy fachowiec – uniósł dłoń – Nie chcę wiedzieć, jak pan sobie poradził. Jak będę chciał, zapytam. Albo poproszę kota, żeby sprawdził. Teraz nie czas na to – odwrócił się ku ścianie lasu i powiedział głośno – Można przechodzić! Szybko, teraz jest idealny moment! Z cienia drzew jedna po drugiej zaczęły wysuwać się niskie, zakapturzone postacie, które biegły szybko w naszym kierunku i znikały w jasnym owalu. Kiedy ostatnia z nich przeskoczyła przez portal, Z. odwrócił się i uścisnął mi dłoń. Jednym ruchem dłoni zamknął portal i swoim zwyczajem skoczył przez siódmy wymiar. Kot został jeszcze przez chwilę, otarł się o moją nogawkę i cicho zamruczał. Takiego komplementu się nie spodziewałem.

Operacja NOMOHSAR dobiegła końca.
 

________
Tekst chroniony prawem autorskim. Opublikowany na witrynie www.kontrowersje.net . Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie i przedruk tylko za zgodą autora.

Reklama

32 KOMENTARZE

        • A szkoda
          Ale jak widzisz, wróciłem do cyklu po dłuższym czasie – mam nadzieję, że on (cykl) sobie będzie czekał, może Ci się zdarzy moment, żeby od swojej strony do niego wrócić? I dowiemy się, jakie to zakapturzone postacie, skąd, dokąd i z jakiego powodu przerzucał przez portal pan Z.? Mam pewne podejrzenia, ale trzymam je dla siebie : )))

          Nie czytałem samej książki, natomiast recenzje i owszem, mniej więcej się orientuję, ale nie potrafię satysfakcjonująco odpowiedzieć na Twoje wrażenie (O rany, Firefox nie zna słowa “satysfakcjonująco”!).

          • Kupiłem
            tę książkę w czasach gdy namiętnie zaczytywałem się fantastyką. To była dobra książka. Oczywiście z kluczem politycznym. Nawet teraz po latach polecam. Mimo, iż nie przepadam za Ziemkiewiczem to wtedy fajnie to napisał. Miał wenę wtedy.

          • To może się jednak skuszę?
            Przerzucałam tego “kataryniarza” kilkakrotnie w czasach, kiedy miałam podobną namiętność, bo tytuł kusił, a nazwisko autora zniechęcało.

        • A szkoda
          Ale jak widzisz, wróciłem do cyklu po dłuższym czasie – mam nadzieję, że on (cykl) sobie będzie czekał, może Ci się zdarzy moment, żeby od swojej strony do niego wrócić? I dowiemy się, jakie to zakapturzone postacie, skąd, dokąd i z jakiego powodu przerzucał przez portal pan Z.? Mam pewne podejrzenia, ale trzymam je dla siebie : )))

          Nie czytałem samej książki, natomiast recenzje i owszem, mniej więcej się orientuję, ale nie potrafię satysfakcjonująco odpowiedzieć na Twoje wrażenie (O rany, Firefox nie zna słowa “satysfakcjonująco”!).

          • Kupiłem
            tę książkę w czasach gdy namiętnie zaczytywałem się fantastyką. To była dobra książka. Oczywiście z kluczem politycznym. Nawet teraz po latach polecam. Mimo, iż nie przepadam za Ziemkiewiczem to wtedy fajnie to napisał. Miał wenę wtedy.

          • To może się jednak skuszę?
            Przerzucałam tego “kataryniarza” kilkakrotnie w czasach, kiedy miałam podobną namiętność, bo tytuł kusił, a nazwisko autora zniechęcało.