Reklama



Siedział przy oknie i przyglądał się licznym patrolom policji. – Co u licha, co się dzieje, czy ma się dziać? Aha, to ten bieg, maraton – odpowiedział sobie sam.
Kilku oficerów policji na służbowych motocyklach rozwoziło mapki i rozkładówki dzisiejszego biegu.
Na każdym niemalże rogu stali umundurowani policjanci, ochroniarze tudzież inne osoby porządkowe.

Reklama

W sumie miał szczęście, że zdążył na ten tramwaj przed dziewiątą, potem na kilka godzin (bite ponad cztery) ta trasa, którą właśnie jechał, będzie zamknięta na dobre.

Wysiadł na końcowym przystanku na pętli. Na skróty, pomiędzy domami willowej dzielnicy dotarł do kolejnej ulicy, która też okazała się być trasą biegu.
Echo niosło głos spikera ze stadionu olimpijskiego.
Zatrzymał się przy krawężniku.
Ulicą pędziły na sygnale trzy samochody; dwa policyjne jeden organizatora maratonu.

W niewielkiej odległości za nimi prawie bezszelestnie mknęły trójkołowce.
Zrobiło się cicho; powietrze przeszywał szum obracających się kół wehikułów dla niepełnosprawnych i ich szybkie oddechy: dziewięć takich pojazdów naliczył w czołówce; w dość sporej odległości od peletonu takich i podobnych wózków jechało znacznie więcej.

Na twarzach niepełnosprawnych sportowców malowało się skupienie i wysiłek.
Potężnymi ruchami silnych rąk napędzali swe maszyny – osiągając spore prędkości; tutaj akurat ulica nieznacznie biegła w dół, co było na rękę maratończykom.

Pierwsza grupka przejechała. On bez większego pardonu przeszedł między licznymi patrolami  na drugą stronę ulicy. Znowu stanął przy krawężniku i wypatrywał nowej grupki. Teraz przyszła kolej na niepełnosprawnych poruszających się na typowych wózkach inwalidzkich.

Pierwszy koło niego przejechał młody człowiek bez nóg, potem było ich jeszcze kilku w rożnym wieku.
Obejrzał się do tyłu, spojrzał na krzyż kościoła. Zamknął oczy. Słyszał teraz tylko mocne oddechy tych na wózkach.

Przypomniał się jemu głos ojca: to nie ma sensu, przecież widzisz żadne lekarstwa nie pomagają. on i tak straci te nogi. Musimy się zdecydować teraz na amputację.
Słyszał szloch matki. Potem znowu usnął…

Przeszedł do trzeciej klasy szkoły podstawowej z jedną z najlepszych ocen. Lepszą była tylko Ola, którą bardzo lubił. Wtedy nawet chciał się z nią ożenić.

Przyszły wakacje. Starsi, dużo starsi, chłopacy z ulicy wybudowali fajny domek z beczek. Dzieciakom zapowiedzieli, że jak któreś tam wejdzie to im nogi z de… powyrywają i zrobią coś jeszcze, lub coś bardziej straszniejszego.

On jednak tam wszedł tylko na chwilkę. Wystarczyło.

Już wieczorem przy kąpieli, kiedy mama go myła w dużej metalowej balii, zauważyła że w kilku miejscach na nogach ma dziwne ranki. – To pewnie komary, powiedziała.
Na drugi dzień sam zobaczył, że ślady po komarach są coraz większe i boląc pieką.

Tego dnia, i następnego, już nie poszedł na podwórko ani na ulicę, a był to dopiero początek wakacji. Nie pamięta tych wakacji. Nie pamięta początku roku szkolnego, w ogóle niewiele pamięta z tamtego okresu.
Pamięta, że od czasu do czasu uczył się w domu. Ktoś przynosił od kogoś zeszyty. Pamięta wiosnę i to że zakuwał te wszystkie wiadomości z religii bo miał być przyjęty do pierwszej komunii świętej. Trudno mu szło i nie wie dlaczego.

Doskonale też pamięta tamten poirytowany głos ojca i szloch matki.
Okazało się, że tamten domek zrobiony był z beczek po kwasie siarkowym, czy solnym przyniesionych z pobliskiego wysypiska.
To akurat na jego obie nogi dostał się kwas, który wżerał się w okolicach piszczeli i łydek.
W sumie na obu jego nogach kwas wypalił 11 dziur, aż do kości.

On nie pamięta bólu – ponoć był tak silny, że przy nim omdlewał. Później aplikowano jemu spore dawki znieczulające.
Nie pamięta nawet tego faktu, że spędził wiele tygodni w szpitalu.

Kiedy wszelkie nadzieje zgasły, została tylko ta jedna w sercach jego matki i babci.
To babcia z mamą w końcu nakłoniły ojca, aby ten zgodził się na przyjście ich sąsiadki, z którą tata nie wiadomo czemu był skonfliktowany.
W okolicy nazywali starą Hoffmanową – szarlatanka.

Jak opowiadała mu babcia szarlatanka przyszła, kiedy nie było ojca, popatrzyła i dała jakieś zioła. Kazała przykładać i nie zmienić przez cały dzień. Wtedy też na kontrolę przyszedł ktoś ze szpitala, czy przychodni. Ponoć ten ktoś strasznie nazwymyślał babcię, mamę i tę sąsiadkę, że to i tak nic nie pomoże, że trzeba obciąć obie nogi póki nie jest za późno.

Ktoś sobie poszedł.
Mama i babcia posłuchały szarlatanki.
On poszedł o własnych siłach do pierwszej komunii i przeszedł do kolejnej – czwartej klasy z całkiem dobrymi ocenami.
Nie był już jednak najlepszy w klasie z chłopaków.
Miał mieć problemy z chodzeniem. O bieganiu nie było mowy.

Głos porządkowych przewał zadumę. Znowu spojrzał na ulicę. Na czele stawki biegło siedmiu zawodników, pośród nich był Kenijczyk, który wygrał ten maraton.

Spojrzał w dół na swoje nogi. Uśmiechnął się tylko. Nie dość, że dzięki tym trzem kobietom, które kochał i kocha (dziś tylko została mama) zachował swoje nogi, na których może się poruszać, to jeszcze był całkiem niezgorszym piłkarzem, biegaczem i skoczkiem – spadochronowym też. Otrzymał nawet młodzieżowy dyplom olimpijski przepustkę na Moskwę. Jednak nie udało się zrobić minimum.

Reklama

14 KOMENTARZE

  1. Znam takich dwoje
    Babcię, wychowującą wnuka.

    Wnuk w wieku lat około 15 doznał raka kości. Nogę mu amputowali do połowy uda.
    Żyje i babcia, i wnuk.

    Wnuk sobie radzi, bo Babci udało się, ponad wszystkie trudności, wnuka wyrehabilitować i wykształcić. Wnuk jest programistą.

    Babcia nadal zajmuje się domem i ciągle płacze, piorąc jedną skarpetkę.

  2. Znam takich dwoje
    Babcię, wychowującą wnuka.

    Wnuk w wieku lat około 15 doznał raka kości. Nogę mu amputowali do połowy uda.
    Żyje i babcia, i wnuk.

    Wnuk sobie radzi, bo Babci udało się, ponad wszystkie trudności, wnuka wyrehabilitować i wykształcić. Wnuk jest programistą.

    Babcia nadal zajmuje się domem i ciągle płacze, piorąc jedną skarpetkę.