Reklama

Pan Ignacy Lajkonik w doskonałym humorze zerknął w lustro, wiszące na ścianie w przedpokoju. Odświeżony, uczesany, ogolony, w świeżej koszuli i granatowej, klubowej marynarce prezentował się znakomicie, i o to właśnie chodziło. Spojrzał na zegarek; miał jeszcze dwadzieścia minut, żeby wstąpić po panią Chandrę i zabrać ją na koncert klasycznych utworów barokowych w wykonaniu drumlisty Wsiewołoda Chlapowicza Zaduwajewa-Pupicyna w Filharmonii Miejskiej. Z towarzyszeniem miejscowej orkiestry, ma się rozumieć. Koncert na drumlę solo byłby nieco zbyt egzotyczny nawet dla takiego konesera jak pan Lajkonik, który tym bardziej nie proponowałby go pani Chandrze. Pan Ignacy zostawił na stole miskę dorodnych śliwek dla chochlików, z którymi był ostatnio w jak najlepszych stosunkach, zamknął za sobą drzwi, i zbiegł po schodach. Już na półpiętrze zauważył, że z przeciwnej strony ktoś wchodzi pod górę, i prawie zdążył zahamować, ale w ostatnim momencie tamten – wysoki, krótko ostrzyżony mężczyzna w szarym płaszczu i nienagannym garniturze – przyspieszył i zderzył się z panem Lajkonikiem.

Siła uderzenia była tak wielka, że pan Ignacy zatoczył się w bok, na chwilę pociemniało mu w oczach, a kiedy odzyskał wzrok i słuch, mężczyzny już nie było, tylko po klatce schodowej niosło się słabe echo: „epraszam… raszam… aszam”. Pan Lajkonik pokręcił tylko głową, bo też i to się nie godzi: tak się śpieszyć, żeby się zderzyć, a potem nawet nie zatrzymać i nie sprawdzić, czy zderzony żyw jeszcze. Ponieważ jednak wszystko wydawało się być w porządku, portfel, zegarek, dokumenty i klucze były na swoim miejscu, pan Ignacy wzruszył ramionami, trochę zrezygnowany, a trochę na próbę, czy wszystkie kości ma całe (miał) i poszedł dalej. Raźnym krokiem przetuptał po osiedlowych chodnikach, skrócił sobie drogę przez trawnik (ale tam już było wydeptane!), wszedł do znajomej klatki, wbiegł po schodach (ma się jeszcze tę parę!) i zastukał do znajomych drzwi.

Reklama

Trochę się zdziwił, kiedy otworzył je całkiem nieznajomy facet.
– Dzień dobry – powiedział grzecznie pan Lajkonik. – Czy zastałem Chandrę? Obcy mężczyzna podrapał się w łysiejącą głowę i popatrzył na niego ze zdziwieniem.
– Że co, proszę? Kogo?
Pan Ignacy niepomiernie się zdziwił. – Gospodynię – podpowiedział grzecznie – Tę panią, która tu mieszka. Łysoń rozpogodził się, mruknął, że trzeba było tak od razu, i odwrócił w głąb mieszkania.
– Żona… Jadzia! Jadźka!!! Tu ktoś do ciebie! Z drzwi po lewej („Kuchnia”, pomyślał pan Lajkonik) wyszła przysadzista tleniona blondynka ze śladami niegdysiejszej urody na licu. Wycierała dłonie w kraciasty kuchenny ręcznik i podejrzliwym wzrokiem taksowała gościa.
– Słucham! – powiedziała szorstko.
– Dzień dobry – nie stracił rezonu pan Ignacy – przyszedłem do Chandry… No, do tej pani, która tu mieszka.
– Tutaj tylko my mieszkamy – rzuciła blondynka – a pan to niby kto?

Pan Lajkonik wymienił swoje imię i nazwisko, a potem wyjaśnił dość oględnie, w jakim charakterze zwykł był tu przychodzić, ale nie wyglądało na to, żeby sytuacja zmieniła się od tego na lepsze. Ba, małżeństwo zaczęło patrzeć na niego z potępieniem i całkowitym brakiem zrozumienia.
– No dobra, ale czego pan w końcu sobie życzysz? – zapytał posępnie mężczyzna.
– Jak to? Zobaczyć się z panią Chandrą! – wyjaśnił całkiem już niespokojnie pan Ignacy.
– Panie, ale nikogo takiego tu nie ma! – włączyła się pani Jadwiga. – Nie było i nie ma!
Pan Lajkonik popatrzył na nią jak na kogoś niespełna rozumu. – Aaale przecież jeszcze wczoraj była!
– Gdzie, tutaj? – spytał niesympatycznie łysoń i popukał się w głowę. – Wczoraj cały dzień żeśmy byli w domu i nie było żadnej chandry ani innej cholery!

Pan Ignacy roztrącił ich i wpadł jak burza do dużego pokoju. Stanął jak wryty. Ze ścian zniknęły mosiężne ozdoby, na ich miejscu wisiała panoramiczna fotografia Kazimierza nad Wisłą (ponieważ tak miał na imię pan domu). Zniknęła indyjska sofa i pufy, a na ich miejscu stał komplet wypoczynkowy „Danusia” z połowy lat osiemdziesiątych, na talony. W przeciwległym końcu pokoju stała meblościanka, a w jej witrynkach – zamiast metalowych i drewnianych tac i talerzy rodem z Bombaju – pyszniła się zastawa z Włocławka i nawet jeden rżnięty kryształ. Wszystko jedno, przez kogo i skąd pochodzący. Pod oknem balkonowym zaś – nie, nie przy wykonanej na zamówienie werandzie! – owszem, stała donica. Tylko że zamiast bauhinii rósł w niej dorodny, ale zupełnie zwyczajny fikus.
– No? Zadowolony? – wściekle krzyknął facet, który tymczasem zdążył dogonić pana Lajkonika. – A teraz spadaj pan, bo na policję zadzwonię! Albo gorzej, po szwagra!

Pan Ignacy sam nie pamiętał, jak znalazł się z powrotem przed klatką, ale kiedy nieco ochłonął (diabła tam, ochłonął, ze zdenerwowania zaczął dygotać jak osika!), po pierwsze sprawdził numer bloku, klatki i mieszkania. Wszystko się zgadzało, nie pomylił ani piętra, ani drzwi. Teraz widział, że w miejscu, gdzie jeszcze niedawno była weranda, jest obecnie całkiem niewyróżniający się balkon, z którego śledziła go nieprzyjaznym okiem pani Jadwiga, przekonana chyba, że trafiła na wariata, albo, co gorsza, na złodzieja udającego wariata. Pan Lajkonik ścisnął głowę obiema rękami i pogalopował kilka bloków dalej, do pana Dariusza B. Szeherezada. Drzwi tego ostatniego – pozbawione wizytówki z fantazyjnym „B” pośrodku – były jednak zamknięte na głucho, a zwabiona łomotaniem sąsiadka z przeciwka niepomiernie się zdziwiła. Przecież to mieszkanie od pół roku stało puste!

W następnej kolejności pan Ignacy pognał więc do pobliskiego komisariatu policji. Poczciwy z wyglądu starszy posterunkowy Pogoda zasępił się, słysząc, że chodzi o zaginięcie, wyciągnął stosowne formularze i zaczął spisywać zeznania pana Lajkonika, ale już po chwili uniósł brwi, poprosił rozmówcę o chwilę cierpliwości i przesiadł się do komputera.
– Jak pan mówi, że ta pani się nazywa? – zapytał. Wpisał podane przez pana Ignacego imię i nazwisko, dodał jeszcze rok urodzenia i adres, zaczekał chwilę, po czym pokręcił głową.
– Ale, wie pan, my tu nikogo takiego nie mamy w ewidencji.
– Może to dlatego, że pani Chandra pochodzi z Indii? – poddał pod rozwagę pan Lajkonik.
– Niee, rezydentów też mamy – skrzywił się starszy posterunkowy. – No, chyba – dodał, zastanowiwszy się – że ta pani jest nielegalną imigrantką. Ale na to są zupełnie inne formularze…
Pan Ignacy żachnął się i – zanim funkcjonariusz Pogoda zdecydował, czy potraktować to żachnięcie jako napaść na policjanta na służbie – wypadł z komisariatu.

Pobiegł do mieszkania, chwycił za telefon i zaczął gorączkowo wydzwaniać po przeróżnych krewnych-i-znajomych-Lajkonika. Za każdym razem reakcja była podobna: z drugiej strony przewodów zalegała zdumiona cisza, po czym rozmówca w najlepszym razie zaprzeczał znajomości z jakąkolwiek Chandrą, a już na pewno odmawiał pomocy w poszukiwaniach takiej osoby, nieistniejącej przecież. Pani Monika, do której zadzwonił jak po ostatnią deskę ratunku, najpierw stanowczo wyprosiła sobie bycie jakąkolwiek deską, a potem powiedziała:
– Bo ja już dawno ci sugerowałam, żebyś sobie kogoś znalazł. Trzeba było słuchać siostry, a nie fiksowałbyś teraz i nie gonił za jakąś marą.
– Chandrą! – poprawił ją zrozpaczony pan Ignacy.
– Wszystko jedno. Ale wiesz co, przyjedź do nas, odpoczniesz sobie, odprężysz, to ci dobrze zrobi…
Tutaj pan Lajkonik wykonał coś, czego nie spodziewałby się w życiu. Zamiast zakończyć kulturalnie rozmowę, ćpnął słuchawką o stół tak energicznie, że wypadły z niej baterie. Po czym, ukrywszy twarz w dłoniach, pogrążył się już całkowicie w rozpaczy i ulubionym fotelu. Co się będziemy oszukiwać; rozpłakał się rozpaczliwie, tak jak nie płakał już bardzo, bardzo dawno.

Kiedy tak siedział i płakał, dobiegł go niezwykły hałas. Brzmiało to, jakby zza ściany nadciągała jakaś ludzka kawalkada, ale dźwięk ten nie był tylko przytłumiony; raz było słychać tylko jego niskie tony, raz wysokie, a chwilami zmieniała się jego tonacja, jakby zgodnie z efektem Dopplera zbliżał się i oddalał. I gdy pan Ignacy już, już miał wstać i sprawdzić, co się właściwie dzieje, wszystko wywróciło się do góry nogami. Chociaż właściwiej byłoby powiedzieć, że opadła jakaś zasłona. Nie, też nie. Rzeczywistość naokoło pana Lajkonika cofnęła się, złożyła jak różnokolorowy żuraw origami, przewróciła na lewą stronę, błysnęła jaśniej, po czym z odgłosem przypominającym wodę uciekającą z wanny została wessana przez czarną dziurę, znajdującą się tuż poza polem widzenia naszego bohatera.

Zamiast ulubionego fotela pan Ignacy miał pod sobą surowe, metalowe krzesło. Na jego głowie, przytrzymywana elastyczną opaską, tkwiła dopasowana półprzezroczysta membrana. Wychodziły z niej setki cienkich drucików, łączących się w jeden gruby przewód, biegnący ku aparaturze, stojącej na stole w głębi pomieszczenia. Na ile pan Lajkonik się orientował, była to jakaś piwnica, ponieważ wnętrze pogrążone było w półmroku, a nad głową smętnie świeciła mu pojedyncza, słaba żarówka, jakże charakterystyczna dla polski piwnic. Za stołem siedziała wysoka postać, i w zasadzie to było wszystko, co pan Ignacy zdążył zauważyć, ponieważ w tej chwili drzwi po przeciwnej stronie stołu stanęły otworem – i rozpętało się piekło. Do środka wpadło kilka, a może kilkanaście postaci, których część rzuciła się na postać za stołem, a część – w zgoła odmiennym celu – na pana Lajkonika. W uszach mu zadzwoniło i z nadmiaru wrażeń zemdlał.

Kiedy otworzył oczy, pochylała się nad nim pani Chandra. W oczach miała troskę, a w dłoni – solidną kopyść, którą, jak wiedział pan Ignacy, brała do ręki bardzo rzadko, ale kiedy już brała, to żarty się kończyły. – Obudził się! – wykrzyknęła z ulgą. Rozległ się gwar głosów, komentujących ten fakt z ulgą. Pan Lajkonik rozejrzał się. Kogo w tym towarzystwie nie było! Prym wiódł Karol i paczka jego kolegów z Uniwersytetu, ale w drugiej linii stali również, niczym trzech Budrysów, pan Szeherezad, pan Troszcz i pan Bonifacy, za plecami których pan Modest osłaniał panią Emilię Clairvoyant. – J-jak? S-skąd? C-co? – wyjąkał pan Ignacy, jeszcze oszołomiony, ale już świadom, że jakimś cudem pani Chandra nie zniknęła z jego życia. Ona zaś badawczo popatrzyła na jego rozbiegane oczy i z troską pokręciła głową – aby mu tylko to jąkanie na stałe nie zostało.

Okazało się, że kiedy nie przyszedł zgodnie z umową do pani Chandry, a żaden telefon nie odpowiadał, piękniejsza połowa pana Lajkonika najpierw obdzwoniła rodzinę i znajomych („Zupełnie jak ja!” uradował się pan Ignacy, po czym zreflektował się: „No – jednak niezupełnie”), a potem, wiedziona nieomylnym kobiecym instynktem, zmontowała ekipę poszukiwawczą. Włączona do niej pani Emilka bezbłędnie wytypowała miejsce, w którym przebywał pan Lajkonik oraz jego otoczenie („Ach, drobiazg [machnięcie dłonią], na rynkach finansowych akurat się ustabilizowało…”), następnie do akcji wkroczył Karol. Przy użyciu dostępnych w Internecie map i zdjęć na podstawie wizji pani Emilii wytypował kilka możliwych lokalizacji, sprawdzonych równolegle w ekspresowym tempie przez osadę wioślarską Uniwersytetu. Kiedy już wiedzieli, gdzie to jest, na miejsce dostarczył ich swoją furgonetką pan Bonifacy, a pan Szeherezad wyłączył alarm i otworzył zamki ([szeptem] „Na szczęście, drogi przyjacielu, było już ciemno, więc nikt niepowołany nie zauważył, ekhm, pewnych moich szczególnych uzdolnień…”), a kiedy wkroczyli do środka…

Pan Ignacy spojrzał w kierunku stołu, za którym już nie siedziała, lecz leżała wysoka (teraz właściwie długa) postać.
– Co, on też się już obudził? – zareagowała pani Chandra, skacząc jak tygrysica za stół i zamierzając się kopyścią.
– Nieee! – zamachał rękami pan Lajkonik. – Podnieście go, chcę zobaczyć, kto to w ogóle jest.
Podnieśli więc tajemniczego człowieka i usadzili go w metalowym krześle, na którym przed chwilą siedział nasz bohater. Tak, teraz pan Ignacy poznawał swojego prześladowcę – to z tym mężczyzną zderzył się na schodach i, jak wynikało z rozwoju wydarzeń, zderzenie to obfitowało w skutki. Ale kim właściwie był napastnik? Jak wpuścił pana Lajkonika w maliny? No i najważniejsze – dlaczego to zrobił???

                                                             * * *

Ocknąłem się. Siedziałem na krześle, stanowiącym część wyposażenia Polowego Intracerebralnego Wirtualizatora Osobistego, model 05, a wokół mnie stali ci, którzy mnie zaskoczyli w tej piwnicy. Wyglądali raczej na przypadkowo zebranych przechodniów niż na ekipę interwencyjną jakichkolwiek służb. Starsza pani w szalu, raczej analityczka niż agentka polowa, grupa młodych ludzi – raczej paczka kumpli niż oddział AT, kilku bliżej nieokreślonych panów, no i piękna kobieta o orientalnej urodzie (Mosad? VEVAK? Pakistańska ISI, a może indyjska RAW?), która dorwała mnie jako pierwsza. Zamierzyła się na mnie tajemniczą drewnianą maczugą, której nie byłem w stanie zidentyfikować jako standardowego wyposażenia żadnej ze służb – najwyraźniej była agentką tej klasy, że pozwalano jej stosować niestandardowe, indywidualne środki. Z kimś takim gra operacyjna nie miała sensu… a może jednak?

Skłoniłem głowę w jej kierunku. – Dzień dobry pani – powiedziałem. – I szacunek za podejście. Dawno nikt mnie tak nie zaskoczył.
Nieufnie spojrzała w moim kierunku, nie opuszczając pałki. – Kim pan jest? – rzuciła. – Co to za ustrojstwo? I czego pan chciał od tego człowieka – Tu pokazała ruchem głowy faceta znanego mi jako Ignacy Lajkonik. To jego miałem rozpracować, nie można zaprzeczyć. Ale można…
– Pozwoli pani, że się przedstawię: agent Nowak, imię nie gra roli.
– Nowak! – prychnęła. – Akurat! Jakoś musimy się do pana zwracać, więc niech będzie. Co to za aparat?!
– To, najogólniej mówiąc, urządzenie do generowania rzeczywistości wirtualnej bezpośrednio w umyśle… obrabianego podmiotu. Myślę, że najlepiej opowie pani o tym ten pan. Lajkonik.
Odwróciła się do niego, przerażona. – Ignacy, gdzie oni cię wysłali? – zapytała ze wzburzeniem. E, nie taka ona znowu agentka, skoro tak łatwo daje się wyprowadzić z równowagi.
– To dłuższa historia, kochanie – odparł. – Najważniejsze, że ciebie tam nie było… i to był prawdziwy koszmar!
Wróciła wzrokiem do mnie. W jej oczach błyszczała mordercza furia. Odruchowo skuliłem się w krześle – i zorientowałem się, że przeciwnik popełnił zasadniczy błąd. Pozostawili mi wolną rękę, a nawet obie!

– Dlaczego Ignacy? – zażądała kobieta, może i agentka, kto ją wie? – I kto pana przysłał?
– Proszę pani, bądźmy profesjonalistami. Działam na prywatne zlecenie, a moi zleceniodawcy są chronieni szeregiem filtrów i pośredników. Nigdy ich pani nie namierzy, ale zapytam tylko o jedno: pani się orientuje, co nas czeka tej jesieni?
Popatrzyła czujnie, ale pytająco. W myślach przewróciłem oczami. Naprawdę nie widziała tej przynęty?
– Wy-bo-ry pre-zy-den-ckie… – dodałem dobitnym szeptem. No! Złapała!
– To jakiś absurd… – powiedziała, ale widziałem, że zbladła. – Przecież Ignacy był prezydentem tak krótko… I wcale nie chce kandydować… Prawda, kochanie?
Pan Lajkonik przytaknął gorliwie.
– Och – wydąłem wargi. – W tej branży wystarczy jedna uwaga w niewłaściwym otoczeniu, jedno rzucone nie w porę słowo… A tych, którzy mi płacą, najwyraźniej stać, żeby wyeliminować najgroźniejszych przeciwników. Załamanie nerwowe u tego pana? – pokazałem ruchem głowy Lajkonika – Drobnostka! Przeszkodziliście mi, ale niewiele brakowało, żeby już nigdy w życiu nie mógł kandydować.
– I tak nie mam zamiaru – powiedział gorzko pan Ignacy. – Gdybym wtedy wiedział, że tak się to skończy… Westchnął i pokręcił głową, a potem ukrył ją w dłoniach.

Wszyscy zwrócili na niego uwagę, a ja na to właśnie czekałem. W mankiecie zawsze mam parę granatów dymno-hukowych, świetna dywersja, a za mną, w ścianie był stary szyb wentylacyjny, który przygotowałem sobie jako alternatywną drogę ucieczki. Rzut, wybuch – nie zaskoczył mnie, byłem przygotowany, oczy zamknięte, usta otwarte, uszy osłonięte – odskok do szybu, fragment ścianki uchylił się na nasmarowanych zawiasach, dokładnie tak, jak miał to zrobić. Cztery silniczki rakietowe w rogach platformy popchnęły mnie w górę. Wywaliłem zewnętrzną ścianę ze styropianu, rzuciłem jeszcze dwa granaty hukowe do szybu, w razie gdyby próbowali za mną iść, zerwałem brezent z zamaskowanego dodatkowo kartonami motocykla i skoczyłem na niego. Zapalił od pierwszego razu i po kilkunastu minutach byłem już daleko od miejsca operacji. Tylko jedno nie dawało mi spokoju. Psiakrew, zakląłem w myślach. Sprzęt. PIWO. Wirtualizator został w piwnicy, a to droga impreza. No cóż, będzie się trzeba potargować ze zleceniodawczynią… A tak, to kobieta. Śmieszna sprawa, zazwyczaj mnie to nie interesuje, a tym razem sprawdziłem swoimi kanałami. Kobieta, i w dodatku używa dobrze znanych inicjałów. „TW”, mimo że temat lustracji jakby już ucichł. A może to nie Tajny Współpracownik? Może to Tajemnicza Wielbicielka?!?

_________________

Tekst chroniony prawem autorskim (wszystkie części cyklu o p. Lajkoniku). Opublikowany w witrynie www.kontrowersje.net oraz na blogu madagaskar08.pl . Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie i przedruk tylko za zgodą autora.

Reklama

16 KOMENTARZE

    • Pozwolę sobie się nie zgodzić,
      ponieważ światy (rzeczywistości) są dwa (dwie): wirtualny – bez pani Chandry i realny – z nią. Natomiast zmienia się, owszem, narrator. W części lajkonikowej jest, zgodnie z całością cyklu, trzecioosobowy, a w części dotyczącej agenta Nowaka – pierwszoosobowy, zgodnie z cyklem Nowakowym. Nie ma tu żadnej Incepcji, proszę Chlora, a właściwie jest, ale płytka, zaledwie na jeden poziom.

    • Pozwolę sobie się nie zgodzić,
      ponieważ światy (rzeczywistości) są dwa (dwie): wirtualny – bez pani Chandry i realny – z nią. Natomiast zmienia się, owszem, narrator. W części lajkonikowej jest, zgodnie z całością cyklu, trzecioosobowy, a w części dotyczącej agenta Nowaka – pierwszoosobowy, zgodnie z cyklem Nowakowym. Nie ma tu żadnej Incepcji, proszę Chlora, a właściwie jest, ale płytka, zaledwie na jeden poziom.

  1. Nigdy nie jest za późno, by

    Nigdy nie jest za późno, by się ocknąć na swoje miejsce, dlatego dzień dobry pod dobry wieczór.

    Gdy Pan Bóg chce CZŁOWIEKOWI rozum zabrać, odbiera mu (perspektywę?) kobiety. Albo inaczej, wkręca go w polityczną pasję lub po prostu robi z niego Nowaka. Albo jeszcze inaczej, zwyczajnie wpuszcza go w dzieje, co to dookoła i każdemu według pecha.

    Niezła z niej AGENTKA, tak naturalna, że nawet nie ma świadomości. Sp(ostrzeżenie!) można rozdrobnić w liczbę mnogą, rozmnożoną jej naturą z nerwowym udziałem kilku naszych ruchów. Złośliwi mówią, że tyle naszego.

     

    Pyszne i przestrożne, lepiej uważajmy.

     

    Gratuluję i dziś już się żegnam, idę świętować kanonizację, na Pańską też przyjdzie pora!

    • Wie Pan co,
      czasem się zastanawiam, czy to raczej Pańska intuicja, czy wyborny intelekt tak Panu pozwalają trafić w sedno. Niby wszystko logicznie, a pewnie nawet Pan nie wie, jak celnie. Prawie zabolało, ale proszę się nie kłopotać, przeżyjemy.

      Pozdrawiam równie serdecznie, jak dotychczas, jeżeli nie bardziej.

  2. Nigdy nie jest za późno, by

    Nigdy nie jest za późno, by się ocknąć na swoje miejsce, dlatego dzień dobry pod dobry wieczór.

    Gdy Pan Bóg chce CZŁOWIEKOWI rozum zabrać, odbiera mu (perspektywę?) kobiety. Albo inaczej, wkręca go w polityczną pasję lub po prostu robi z niego Nowaka. Albo jeszcze inaczej, zwyczajnie wpuszcza go w dzieje, co to dookoła i każdemu według pecha.

    Niezła z niej AGENTKA, tak naturalna, że nawet nie ma świadomości. Sp(ostrzeżenie!) można rozdrobnić w liczbę mnogą, rozmnożoną jej naturą z nerwowym udziałem kilku naszych ruchów. Złośliwi mówią, że tyle naszego.

     

    Pyszne i przestrożne, lepiej uważajmy.

     

    Gratuluję i dziś już się żegnam, idę świętować kanonizację, na Pańską też przyjdzie pora!

    • Wie Pan co,
      czasem się zastanawiam, czy to raczej Pańska intuicja, czy wyborny intelekt tak Panu pozwalają trafić w sedno. Niby wszystko logicznie, a pewnie nawet Pan nie wie, jak celnie. Prawie zabolało, ale proszę się nie kłopotać, przeżyjemy.

      Pozdrawiam równie serdecznie, jak dotychczas, jeżeli nie bardziej.