Reklama

Reklama

Pan Ignacy Lajkonik był w siódmym niebie. Nie dość, że spędzał wakacje w jednym ze swoich ulubionych miejsc, to znaczy w gospodarstwie pani Moniki i pana Tadeusza, gdzie zawsze był mile widziany, nie tylko ze względu na bliskie pokrewieństwo z gospodynią, ale także na gotowość do pomocy przy większości prac, to jeszcze pani Chandra skończyła chwilowo załatwianie wszystkich spraw, które miała do załatwienia, i udzieliła sobie sama urlopu. Pan Ignacy popędził więc na dworzec w prysiudach, mimo że samochodem, przywiózł panią C. do domu, udekorowanego specjalnie na tę okazję bukietami świeżych polnych kwiatów – i właściwie nic już więcej do szczęścia nie potrzebował. No, może tylko tyle, żeby ta chwila trwała wiecznie (pan Goethe z zaświatów sceptycznie pokręcił głową).

Pani Chandra doskonale się bawiła. W Indiach rzadko miała okazję delektować się truskawkami, a tutaj jadło się je niemalże prosto z krzaczka. Poza nimi był jeszcze kwaskowaty agrest, jeszcze kwaśniejsze porzeczki, a w pobliskich lasach – poziomki i jagody, które wyjątkowo obrodziły tego roku. Pani C. pozostawiła więc w mieście swoje czarujące sari i churidary, a założyła szorty i koszulkę – i korzystała ze wszystkich uroków wiejskich wakacji. Odwdzięczała się za gościnę w kuchni, wbrew początkowym protestom gospodyni przyrządzając pyszne indyjskie dania, sosy i desery, których z kolei państwo Tadeuszostwo, smakosze całkiem nie zaściankowi, nie mogli się nachwalić. Tradycyjnej kaszmirskiej kahva, wbrew nazwie będącej zieloną herbatą, nie chwalili w ogóle, ale tylko dlatego, że głos im odbierało z zachwytu.

Siódme niebo pana Lajkonika poza tymi wszystkimi zaletami miało też jedną wadę – tuż nad nim rozciągało się całkiem zwyczajne niebo, a na nim rozgrywały się wydarzenia całkowicie już niezależne od naszych bohaterów. Jako że nie ma nic za darmo, ciepła i mokra pogoda, która tak służyła owocowym krzaczkom w lasach i ogrodach, co jakiś czas przynosiła też burzowe chmury. Zazwyczaj pojawiały się one godnie i dostojnie, oznajmiając swoje nadejście już z daleka potężnym dudnieniem, powoli i z namysłem przesuwały się nad gospodarstwo pani Moniki, polewając je kurtynami deszczu. Taka burza akcentowała ważniejsze momenty spektaklu pojedynczymi piorunami i przeciągłym, huczącym grzmotem, a kiedy uznała, że wszyscy już przyjęli do wiadomości jej nadrzędną pozycję, żegnała się rzednącym kapuśniakiem i odpływała pomału postraszyć i zmoczyć sąsiednią gminę.

Tego dnia jednak nawałnica zachowała się całkiem inaczej. Nadeszła niespodziewanie, skradając się bezgłośnie zza horyzontu, i właściwie gdyby nie dziwne zachowanie psa Pciucha, który od rana nie potrafił znaleźć sobie miejsca, kręcił się po podwórku i domu, zakłopotany i dziwnie rozdrażniony, nikomu nie przyszłoby do głowy, że coś się kroi. Na minutę powietrze stanęło bez ruchu, a potem dmuchnęło, i to jak. Pani Monika wybiegła na podwórko, na gwałt ściągając pranie ze sznurków, i w samą porę, bo zaraz potem nad dom nasunął się wał granatowych, wybrzuszonych chmur, zasłaniając słońce. Burza metodycznie przykryła całe gospodarstwo – w tym czasie z pola nadbiegli pan Ignacy z panią Chandrą, pozamykali okna w samochodzie – i wtedy wybuchła z całą wściekłością, na jaką było ją stać. W jednej chwili z nieba lunęły strumienie wody, a rozgałęzione pioruny zaczęły z ogłuszającym trzaskiem walić w ziemię, próbując trafić w jakieś wrażliwe miejsce. Na szczęście pan Tadeusz zadbał swego czasu o odgromienie zarówno domu, jak i stodoły, pioruny mogły więc sobie walić, ile wola – ale faktycznie, domownikom zrobiło się nieprzyjemnie, zwłaszcza Pciuchowi i tajemniczym kotom, mieszkającym na strychu. Przez szparę w drzwiach wiało i wyło.

Burza poszła sobie w końcu, tak nagle, jak przyszła. Wywścieczyła się, wyprztykała z piorunów, usiłowała zakręcić powietrze w trąbę, ale jej nie wyszło, więc chyłkiem, ciszkiem uniosła spódnicę z chmur w górę i po minucie było widać już tylko granatowy rąbek umykający gdzieś za horyzont. Za to na niebie pojawił się kolorowy łuk. No tak, burza okazała się częścią tej siły, co zła pragnąc, i tak dalej. Pan Ignacy przez chwilę intensywnie obserwował piękną, dorodną tęczę, po czym zapytał przytulonej do jego boku (błyskawice i grzmoty skończyły się całkiem niedawno) pani Chandry:
– Przejdziemy się zobaczyć świat po burzy? W sieni stoją dyżurne kalosze rozmiarów męskich, żeńskich i nijakich!
I poszli.

Pan Lajkonik od początku miał na ten spacer jakiś sekretny pomysł. Pani Chandra dostrzegła to od razu, ponieważ pan Ignacy wcale nie przyglądał się pogniecionym i połamanym roślinom, nie mierzył głębokości kałuż, ani też nie witał się ze ślimakami, które wychynęły po deszczu. Trzymając ją za rękę, prowadził zdecydowanie w kierunku, który już po chwili stał się dla niej jasny. Oto na środku mokrej, zielonej łąki, pełnej wielkich, złotych kaczeńców, zaczynała się – a może właśnie kończyła? – dziwnie przekrzywiona tęcza. Chandra od razu zwróciła uwagę na ten fakt, a pan Lajkonik wyjaśnił jej, że właśnie tak – w skrócie perspektywicznym – widzi się tęczę z bliska, a dokładnie z jednego końca. Po czym zaczął się intensywnie rozglądać, a najwyraźniej nie widząc tego, co spodziewał się zobaczyć, posmutniał. Pani Chandra czekała, aż coś powie, ale on nie kwapił się z wyjaśnieniami, więc westchnęła tylko i zaczęła zbierać kaczeńce. Chodziła po łące i już miała zamiar wrócić do pana Ignacego i poprawić mu humor kipiącym, soczystym bukietem, gdy sięgając w wyjątkowo dorodną kępę, zobaczyła wystający z rowu but.

Trzeba przyznać pani C., że opanowała pierwszy odruch, by krzyknąć. Zamiast tego zawołała swoją brzydszą (hmm?) połowę. Pan Lajkonik ucieszył się na widok buta, a kiedy zobaczył jego dalszy ciąg – wręcz rozpromienił. Dalszym ciągiem okazał się być chrapiący rozkosznie w rowie niewysoki facecik w ciemnozielonym paletku i wystrzępionych portkach. Pod głową w charakterze poduszki miał kapelusz, na którym dało się jeszcze rozpoznać odcienie szmaragdu. Zaśniedziała klamra przy kapeluszu najwyraźniej nie sprawdzała się jako poduszkowy dodatek; facecik cmokał przez sen, wzdychał i kręcił się. Nic więc dziwnego, że w końcu się obudził, a jego pierwsze spojrzenie padło na pana Ignacego.

Z podziwu godnym refleksem zerwał się na równe nogi i przybrał postawę prosząco-obronną. W wyciągniętej dłoni trzymał kapelusz, wodził wzrokiem od pana Lajkonika do pani Chandry, a w końcu odchrząknął z wysiłkiem i ochrypłym głosem poprosił:
– Szefie, pan da parę złotych… mogą być złote… monety!
¬– Czy pan jest… czy pan jest leprechaunem? – zapytał niepewnie pan Ignacy
– A jaak! – zaśmiał się leprechaun, niewątpliwie mocno sfatygowany, wietrząc w tym pytaniu obietnicę sowitego datku.
– Ale… oryginalnym, irlandzkim leprechaunem? – wolał doprecyzować pan Lajkonik.
– Pewnie, że tak! No bo tak: tęcza jest? Jest. Ja jestem? Jestem! Na zielono? Na zielono. Tera tylko trochę grosza sypnąć… – zachęcająco potrząsnął kapeluszem karzeł.

Przeliczył się jednak, ponieważ pan Ignacy zmarszczył brwi i natarł na niego:
– Ależ jak to! Tak nie można! Co za strój, co za maniery! Przecież to urąga godności leprechauna!!! A poza tym – co z garnkiem złota na końcu tęczy?!? Natychmiast proszę się wytłumaczyć!
Leprechaun jakby się skurczył (o ile to możliwe), cofnął o pół kroku i wyraźnie zaczął kręcić:
– Eee, no był garnek, szefie, był, ale jakżem się z chłopakami na Euro wybrał, to i za przejazd trza było zabulić, i za piwo, i za mecz, a potem jeszcze za piwo, hotel, żarcie, piwo… A na koniec nasi przegrali, to jeszcze poszli my na piwo… I tyle tego Euro… – tu leprechaun machnął desperacko ręką – To tera gdzie tęcza, tam i ja, zbieram na nowy garnek. To jak – podniósł wzrok na pana Lajkonika z nową nadzieją – wrzuci mi pan co, szefie?

Pan Lajkonik poczerwieniał niebezpiecznie, i już, już wydawało się, że zamiast wrzucić jakiekolwiek środki pieniężne do kapelusza, nawrzuca raczej jego właścicielowi, i to słowami takimi, jakich jeszcze w tych opowiadaniach nie czytano, kiedy do sprawy wtrąciła się przytomnie pani Chandra. Dotychczas słuchała tylko, zdumiona, tej wymiany zdań, ale teraz uznała, że trzeba interweniować. Położyła więc dłoń na ramieniu pana Ignacego, który dzięki temu przypomniał sobie o jej obecności i o tym, co mu przystoi, a co – nie. – Jeżeli dobrze zrozumiałam – powiedziała spokojnie, zwracając się do leprechauna – dysponował pan pewnymi pieniędzmi, które pan przepuścił. Teraz chce je pan odzyskać, tak? – Zaczekała, aż karzeł zaczął gorliwie potakiwać, po czym wyjaśniła: – W Indiach w takim przypadku zwracamy się do Kubery, bóstwa opiekującego bogactwami. Może przemyślałby pan taką możliwość?

Leprechaun otworzył szerzej oczy, poślinił paluch i wystawił go w górę, jakby sprawdzając kierunek wiatru, wciągnął powietrze nosem, mruknął: „Oho, nad Gangesem leje!”, po czym zakręcił się w miejscu i – zniknął. Tęcza nad ich głowami zaczęła blaknąć, rozwiewać się i niknąć w oczach. A pani Chandra, nagle stropiona, odwróciła się do pana Lajkonika.
– No i nie wiem, czy dobrze zrobiłam. A on się pospieszył…
– Dlaczego nie wiesz? – nie zrozumiał pan Ignacy – Jeżeli dostanie pieniądze od tego… Kubery, to przecież dobrze. Najwyżej dziwnie to będzie wyglądać, indyjskie monety w irlandzkim garnku. Ale tym niech się martwią inni.
– Wiesz co, ale Kubera nie udziela nikomu swoich bogactw ot, tak – tłumaczyła cierpliwie pani Chandra – jak udzielił kredytu na wesele samemu Wisznu, to ten do dzisiaj spłaca odsetki!
– Aaa… – docenił powagę sytuacji pan Lajkonik – Czy myślisz, że ten leprechaun może o tym nie wiedzieć?
– Tak, właśnie tego się obawiam – pokiwała głową pani C. – pożyczy pieniądze, a co może dać jako zabezpieczenie? Tęczę?
– O rany, a jeżeli? – przeląkł się Ignacy – I nie spłaci pożyczki, tylko na przykład pójdzie na piwo?
– No cóż, wtedy… – westchnęła Chandra – wtedy, żeby obejrzeć tęczę, będziemy musieli pojechać do Indii.

_____________

Tekst chroniony prawem autorskim (wszystkie części cyklu o p. Lajkoniku). Opublikowany w witrynie www.kontrowersje.net oraz na blogu madagaskar08.pl . Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie i przedruk tylko za zgodą autora. 

Reklama

10 KOMENTARZE