Reklama

Motto: „Albo my ich albo oni nas, dlatego nie ma, że nudne”.

Motto: „Albo my ich albo oni nas, dlatego nie ma, że nudne”. Gdy zaszła taka polityczna potrzeba, nawet redaktor Lis wszedł na genealogiczne drzewo i wcale nie sam akt był przełomem. Najciekawsze było tłumaczenie redaktora, w którym zawarł oczywistości, zanim te zostały zniesione przez medialne: „obrzydliwe grzebanie w genach”. Lis usprawiedliwiając lustrację Rajmunda Kaczyńskiego przede wszystkim napisał, że to żadna lustracja, ale normalna próba charakterystyki ludzi, którzy się przecież wychowywali w konkretnych warunkach i czerpali wzorce od konkretnych ludzi. Takie przejrzenie na oczy jest przezabawne, bo oto nagle wystarczył jeden Rajmund Kaczyński, żeby Lis odkrył psychologiczną Amerykę. Jeszcze dalej poszedł redaktor Stasiński, on uznał badanie dziadków Protasiuka przy pomocy IPN, za budowanie portretu psychologicznego „samobójcy”. Cieszą mnie te przełamane lody, w szlachetniejszej i otwartej części Polski, w Rzeczpospolitej Fajnej Nienarodowej. Postęp zawsze cieszy, niechby nawet w RFN. Lis dopiero się uczy, dlatego jeszcze nie może wiedzieć, że nie tylko ważne jest kim był ojciec, dziadek, mama, nawet wujek, w życiu konkretnego człowieka, ale ważne jest w jakim środowisku człowiek się wychowywał. Innymi słowy lustracji powinno podlegać wszystko, całe otoczenie, cała szkoła życia. Rozumieli ten banalny mechanizm starożytni Egipcjanie, konfucjańscy Chińczycy, filozoficzni Grecy, strategiczni Rzymianie. Do struktury społecznej, z podziałem na przynależność środowiskową doprowadzili Hindusi, tworząc swoje kasty, a w średniowieczu ciekawy epizod „wychowawczy” pokazali Turcy. Tytułowi janczarzy, których należy tłumaczyć jako „nowe wojsko”, są idealnym punktem wyjścia dla kolejnego odcinka sagi Artymowiczów i nie tylko.

Reklama

Ostatnio czytam tyle „profesjonalnych” felietonów, że odruchowo będę się trzymał schematu: teza, rozwinięcie, zakończenie. Paweł Mikołajewicz Artymowicz jest ofiarą domu rodzinnego i środowiska, w jakim się wychowywał. Postawiłem tezę i mało mnie obchodzi jego ciężki los, bo w ten sposób tłumaczy się każdego szaleńca, czy każdą miernotę – trudne miał dzieciństwo. Pępowinę da się odciąć, ale trzeba tego chcieć. Przedstawiałem już członków rodziny Artymowicza i ich życiowy dorobek, ale jeden fragment uporządkuję i doprecyzuję, ponieważ w tej chwili dysponuję wiedzą, nie poszlakami, w tym zupełnie nową wiedzą. Paweł Mikołajewicz Artymowicz jest niezwykle ciekawym przypadkiem janczara, jego korzenie sięgają wsi Augustowo, która to wieś ma wszelkie cechy, nazwijmy to nardowo-rodowej siedziby. Do dziś istnieją w Polsce wioski, gdzie zamieszkują w przeważającej większości mniejszości narodowe, zbudowane na kilku, kilkunastu rodach. Na przykład Łemkowie, bardzo często w ten sposób organizowali sobie życie, po tym jak zostali wypędzeni ze swoich ukochanych gór. Identycznie było i dalej jest we wsi Augustowo, gdzie znaczącą cześć mieszkańców stanowią Białorusini i do niedawna taki tam obowiązywał obyczaj jak u Karguli. Do żeniaczki tylko ze swojakami. W takich okolicznościach dziadek Pawła Mikołajewicza Artymowicza, Białorusin Stefan, syn bardzo pobożnego Ignacego, wziął sobie za żonę Walentynę Onacik, białoruską chłopkę. Ze świętego związku narodził się czystej krwi Białorusin Mikołaj Artymowicz, ojciec Pawła Mikołajewicza Artymowicza. Wspomniałem o bardzo pobożnym Ignacym Artymowiczu, pradziadku Pawła Mikołajewicza, który życie poświęcił, między innymi odnawianiu cerkwi na Podlasiu. Jak podają źródła historyczne uczciwy był i poważanie miał wśród Białorusinów i Polaków. Niestety był też ostatnim z tej gałęzi Artymowiczów, którym należy się szacunek. Czasy chwały minęły, gdy tylko przyszła szaleńcza ideologia.

Do wybuchu II Wojny Światowej, Białorusini z Augustowa, Bielska Podlaskiego i całego obszaru skupionego na Podlasiu, praktycznie nie angażowali się politycznie, za to dbali o swoje narodowe tradycje i byli w tym prawdziwymi endekami. Od 1941 nastąpił przełom, a po 1944 przełomowe, pełne degradacji zjawisko osiągnęło swój „złoty wiek”. Zaangażowaniu części białoruskich mieszkańców Podlasia w nowy „porządek” zaproponowany przez NKWD, zmiotło nie tylko kulturową odrębność białoruską, której zawdzięczamy Niemena, ale okaleczyło relacje polsko-białoruskie. Jeśli ktoś ma wątpliwości co do mojej wiedzy, poświęciłem temu sporo czasu, odsyłam do http://www.ipn.poczytaj.pl/index.php?akcja=spis_tresci&ksiazka=24337 Sam przeczytałem jedynie fragmenty z tej pozycji kopalnia wiedzy, kto mam ochotę za jedyne 20 złotych może wiedzieć więcej. Napisałem, że Białorusini angażowali się i wpisywali w działania NKWD, a nie polskich komunistów i nie popełniłem żadnego błędu. Wyjaśnienie „spisku” jest dość proste, ZSRR prowadził masową sowietyzację Białorusinów i po wkroczeniu do Polski, w roku 1944 bolszewicy nie widzieli żadnej różnicy między podbitym Białorusinami zamieszkującymi Białystok z okolicami i resztą Białorusinów. Masowo były tępione wszelkie przejawy narodowej odrębności, czym się zajmowało NKWD, jeszcze przed końcem wojny. Białorusini mieli do wyboru cztery możliwości: przeprowadzkę do Białoruskiej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej, obojętność, dołączenie do opozycji, dołączenie do aparatu władzy radzieckiej. Ród Artymowiczów i ród Ochników znalazł się w samym środku sowietyzacji, ale w przeciwieństwie do większości Białorusinów mieszkających na terenie Polski, którzy wybrali obojętność, oba te rody zaangażowały się w działania ZSRR i NKWD. Trzeba wyraźnie podkreślić, że komunistyczni działacze białoruscy zachowywali się bardzo podobnie do żydowskich działaczy, oni się czuli funkcjonariuszami ZSRR na terenie Polski, do samej Polski nie czuli żadnego sentymentu, tym bardziej respektu.

Dziadek Pawła Mikołojewicza Artymowicza był komunistycznym aktywistą, członkiem komisji skrutacyjnej tępiącej wszelkie przejawy oporu wobec komunistycznych planów. O nim było już sporo, odsyłam do poprzednich tekstów, a tym razem przedstawię niemniej ciekawe losy rodu Onacików. Niestety nie udało mi się ustalić stopnia pokrewieństwa między babką Pawła Mikołajewicza Artymowicza, Walentyną Onacik i Janem Onacikiem, prawdziwą kanalią i bandytą, niemniej bez cienia wątpliwości, obie postaci wyrastają z jednego rodowego pnia i tego samego regionu. Paweł Mikołajewicz Artymowicz, wspominał coś o ciotecznym dziadku, który przeszedł piekło wojenne i Auschwitz, jak zwykle nie podał żadnych konkretów, ale bajdurzył od czapy. Paweł Mikołajewicz Artymowicz sam używa swoich przodków do budowania własnego wizerunku wyrozumiałego internacjonalisty, który nie ma pretensji do Niemców, że mu ścigali dziadka i w swoim stylu używa kija, tylko z jednego końca. Na nieszczęście Artymowicza kij ma dwa końce i ciotecznych dziadków nie brakuje. Wkleję dwa cytaty, jeden z krynicy wiedzy, drugi z wstępu do książki Jana Onacika. Bohaterstwa tu niewiele, bandytyzmu sporo. Mnie wzięło, jak na widok Grodzkiej, nie po artykule z Wikipedii, ale po wstępie do książki, Czytelnikom pozostawiam osobiste wrażenia i odruchy:

Cytat pierwszy: „Jan Onacik (ur. 2 września 1921, zm. 3 października 1988 w Białymstoku) – funkcjonariusz MBP. Pochodził z chłopskiej rodziny białoruskiej, miał wykształcenie niepełne średnie; należał do PPR i PZPR. Funkcjonariusz sowieckiej milicji w Bielsku Podlaskim i Grodzisku 1939–1941. Od 13 października 1941 do 17 marca 1943 żołnierz Wojsk Specjalnego Przeznaczenia NKWD, a od 20 marca 1943 do 22 sierpnia 1944 członek sowieckiej dywersyjno-rozpoznawczej grupy desantowej NKGB na Białostocczyźnie. Od 12 czerwca 1945 do 1 lutego 1946 pełnił obowiązki naczelnika Wydziału do Walki z Bandytyzmem WUBP w Białymstoku, od 1 lutego 1946 do 1 czerwca 1947 był naczelnikiem Wydziału V WUBP w Białymstoku, od 1 czerwca 1951 do 3 października 1954 – szefem WUBP w Opolu, od 25 września 1954 do 18 maja 1955 – szefem Wojewódzkiego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego we Wrocławiu, od 15 września 1956 do 1 stycznia 1957 – kierownikiem Wojewódzkiego Urzędu do spraw Bezpieczeństwa Publicznego w Bydgoszczy, od 1 stycznia 1957 do 15 stycznia 1958 – I zastępcą komendanta ds. bezpieczeństwa (SB). Zwolniony ze służby w MO 30 czerwca 1958.”

Cytat drugi, z książki Jana Onacika, „Pod szczęśliwą gwiazdą”: „Urodziłem się na Białostocczyźnie, tu rosłem, uczyłem się ojczystej mowy, tutaj spędziłem chociaż biedną, lecz po swojemu szczęśliwą młodość. W dniu wybuchu wojny 1939 roku nie miałem jeszcze ukończonych osiemnastu lat i w kampanii wrześniowej udziału nie brałem. Dla mnie wojna zaczęła się dwudziestego drugiego czerwca 1941 roku, kiedy armia hitlerowska po opanowaniu całej prawie Europy napadła na Związek Radziecki. Zostałem rzucony w wir wojny i porwany jak maleńka słomka przez wezbrane fale potężnej rzeki. Uciekałem przed faszystami niemieckimi na wschód. Na Białorusi Wschodniej wstąpiłem jako ochotnik do Armii Czerwonej, by walczyć w jej szeregach o wolność swojej Ojczyzny. Z Armią Czerwoną też przemierzyłem pola i lasy Białorusi, Ukrainy, Rosji.”

Po tym zderzeniu cytatów widać, czym jest wychowanie w konkretnej rodzinie, w konkretnym środowisku i jak te wzorce przechodzą na młodych janczarów. Nie wiem co innym rzuciło się w oczy, ale mnie dysonans…., jaki dysonans, przepaść między życiorysem Jana Onacika i apoteozą jaką napisał na własny temat. Doskonała ilustracja działań Pawła Mikołajewicza Artymowicza, który zachowuje identyczne proporcje i genetyczną ciągłość. Paweł Mikołajewicz Artymowicz prawdopodobnie nie potrafi inaczej, został wychowany na członka „nowej armii. Nie trudno sobie wyobrazić jakie bajki opowiadali mu dziadkowie i nie były to potajemnie przekazywane szeptanki, o tym, że w Katyniu zabijał Stalin rękami NKWD. Wręcz przeciwnie, dzielni ochotnicy Armii Radzieckiej i stalinowskiego aparatu komunistycznego, opowiadali o niemieckiej zbrodni i kłamstwach polskich endeków z AK. No i co przypomina, widok znajomy ten? Czy polityczne zaangażowanie i polityczne interpretacje tragedii smoleńskiej, w wykonaniu Pawła Mikołajewicza Artymowicza, nie są tragikomiczną analogią, kontynuacją wielkiej politycznej mistyfikacji i kłamstwa założycielskiego? Katyń zastąpiony Smoleńskiem, NKWD MAK-iem, AK-owcy, „ludem smoleńskim”. Setki pytań padło pod adresem Pawła Mikołajewicza Artymowicza i takich zwyczajnie puszczonych w eter: „Czy on w to wierzy, czy jemu za to płacą?”. Dla mnie odpowiedź w jednym z aspektów jest jednoznaczna, Paweł Mikołajewicz Artymowicz z całą pewnością wierzy, fanatycznie wierzy, bo Paweł Mikołajewicz Artymowicz jest janczarem wychowanym w systemie „wartości” przekazanym przez dziadków i rodziców. Biedota intelektualna będzie się unosić moralnie, ale to są zabawne, desperackie próby podważania odwiecznego porządku. Paweł Mikołajewicz Artymowicz jako wychowanek „nowej armii” miał tylko jedną szansę, by wyrwać się z sekty – dezercja. Nie zrobił tego, stchórzył i dziś jest wiernym żołnierzem. Nieważne kim jest dziadek, babcia, wujek, ciotka, Pawła Mikołajewicza Artymowicza? Owszem, ale wtedy i tylko wtedy, gdyby Paweł Mikołajewicz Artymowicz był wyrodny. On wyrodny nie jest, on jest krew z krwi, kość z kości, gen w gen.

Reklama

2 KOMENTARZE

  1. Opowieść taksówkarza
    Kilka dni temu ją słyszałam. Taksówkarz, w wieku przed 60-tką, mówił o swoim ojcu: Proszę pani, ojciec mówił dużo i od dawna, ale ja go nie słuchałem, bajdurzy stary, niestworzone historie opowiada, dopiero niedawno zacząłem czytać i zrozumiałem, co on przez całe życie chciał mi przekazać. Ojciec był oficerem wojska, aresztowany w 1951, zwolniony w 1956. Ojciec Cimoszewicza pagony mu zrywał…

  2. Opowieść taksówkarza
    Kilka dni temu ją słyszałam. Taksówkarz, w wieku przed 60-tką, mówił o swoim ojcu: Proszę pani, ojciec mówił dużo i od dawna, ale ja go nie słuchałem, bajdurzy stary, niestworzone historie opowiada, dopiero niedawno zacząłem czytać i zrozumiałem, co on przez całe życie chciał mi przekazać. Ojciec był oficerem wojska, aresztowany w 1951, zwolniony w 1956. Ojciec Cimoszewicza pagony mu zrywał…