Reklama

Do tej agencji reklamowej o wdzięcznym nazwisku najsłynniejszego artysty świata dostałem się skuszony wizją firmy, jaką przedstawił mi jej szef w półtoragodzinnym przemówieniu bez łyk

Do tej agencji reklamowej o wdzięcznym nazwisku najsłynniejszego artysty świata dostałem się skuszony wizją firmy, jaką przedstawił mi jej szef w półtoragodzinnym przemówieniu bez łykania śliny z nawiasami kwadratowymi w zdaniach podrzędnie złożonych.

Reklama

Kiedy oszołomiony wyszedłem z jego biura wytapetowanego jakimiś dyplomami z wynegocjowaną mizerną pensją, doszedłem do wniosku, że nie potrafiłbym tej rozmowy streścić nawet w pojedynczym zdaniu prostym. Nie potrafiłbym w ogóle o niej powiedzieć cokolwiek. Tacy ludzie bez wątpienia powinni pracować przy konstruowaniu maszyn szyfrujących. W reklamie marnują się bezapelacyjnie.

Oczywiście miałem nadzieje, że moja sytuacja finansowa zmieni się po krótkim czasie i tak przepracowałem ponad dwa lata. W tym okresie zmienił się szef, jak się okazało, również ze zdolnościami do maszyn szyfrujących. Był specjalistą od tak zwanej logiki rozmytej.

Nasze rozmowy finansowe były zdecydowanie krótsze, zero-jedynki, krótkie porównania, kilka nawiasów zwykłych, brakowało kropki nad i. Było mi żal zostawiać firmę, w której spotkałem dwóch znakomitych kompanów zdolnych przy ognisku na mojej działce – po wypaleniu całego drwa – spalić drzwi od domku i niepotrzebne ozdobne balustrady.

Takich kumpli nie znalazłem do tej pory.

Na sam koniec uraczyłem najlepszych kumpli teorią o mojej niezachwianej inklinacją do niskich pensji i częstych zmian pracy.

– Gęba panowie, to wina po prostu gęby. Zastanawiam się nad tym kilka lat i jeśli to nie Bozia daje mi znaki abym w końcu rzucił to podłe rzemiosło na rzecz, czegoś tam, to musi być gęba.
– Co ty pleciesz, jaka gęba. Gęba ci się nie zamyka ale to nie powód…- przerwałem koledze jak to miałem w zwyczaju i powiedziałem.
– Wyraz twarzy panowie. Mam nietypowy wyraz twarzy. Chyba przyznacie mi rację, że gdybym miał twarz Sandry Bullock to bym dostał pracę wszędzie.
– Zatrudnił bym cię na wszystkie etaty jakie były by możliwe – odpowiedział drugi kolega nie wiedzieć czemu mający przezwisko związane z tak obecnie popularną hipoterapią. Drugi kolega nie posiadał ksywki ale ja w duchu nazywałem go Legionistą bo w przypływie sinusoidalnie napadającej go depresji chciał wstąpić do Legii Cudzoziemskiej myśląc, że strzelanie z broni dużego kalibru uleczy jego zakochaną duszę.
Na szczęście obeszło się bez detonacji.
Wyśmiawszy moją misterną teorię „gęby” uścisnęli mi szczerze dłoń i zapewnili, że będą mnie odwiedzać regularnie:

– Wiemy chuju gdzie mieszkasz – powiedział pierwszy kolega a drugi dodał: Spierdalaj do domu i przysyłaj na gie-gie raporty, co i jak, ok? W sobotę jest impreza, zadzwonimy.

Powinienem był uciekać, postawiwszy swe pierwsze kroki w nowej firmie już wtedy kiedy nad wejście do gabinetu szefa ujrzałem krzyż wielkości kowalskiego młota. Nie żebym oceniał ludzi po ozdobach jakie sobie wieszają. Po prostu ten symbol przypominał mi znaczki jaki robi ktoś, kto nie umiejąc pisać – musi się podpisać.

Wysoka pensja i wiodąca rola "art directora", który firmę – nazwijmy ją R – mam zawieść na szerokie oceany grafiki reklamowej: to było zdecydowanie to. Kolumb reklamy, Kopernik graficznej galaktyki – tak zacząłem w duchu o sobie myśleć.

Jako Kopernik, odkryłem nie bez zdumienia, że firma jest na wskroś nowatorska. Pokój grafiki wyglądał dokładnie jak w stadninie koni. Umieszczone w podobnych boksach ogiery i klacze oddzielone od siebie wysokimi – z litej płyty paździerzowej – taflami z umieszczonymi na ich końcu poidełkami w kształcie komputerowych monitorów. Żadnego wierzgania, tupania kopytkami i ihahachów nie było mowy usłyszeć poza sporadycznym rżeniem, co niektórych. Stadnina w doskonałej harmonii przygotowana do gonitwy.

W osobnym małym boksie z zamykanymi drzwiami siedziały dwa super ogiery: Kopernik i PI. PI przypominał wzór na obwód koła, równie niezrozumiały i skomplikowany w swej doskonałości. Kopernik po dwóch dniach dał za wygraną nie wiedzieć jak zmieścić się ze swym teleskopem w małym pomieszczeniu, w którym miejsca starczyło zaledwie na statyw. Więc zaczął badać nieboskłon za pomocą lornetki, co róż rozlegulowywanej przez przyjaciół stadniny zwanych tam "klientami".

Najczęściej oglądał firmament reklamowych galaktych przez jej odwrócone okulary. PI pocieszał KoKopernika, który zaczął się jąkać, bo czarna dziura wydawała mu się wyjątkowo blisko księżyca, który zawsze dodawał mu otuchy i wspomagał wyobraźnię swym prawie namacalnym na odległość rąk wyglądem. Ukrywał czasami łzy na myśl o pracy w obserwatorium, co najmniej astronomicznym, zdając sobie sprawę, że znalazł się w stadninie dla źrebaków.

Po raz drugi KoKoPernik zdziwił się nie na żarty, bo był wtedy najedzony, że pokaźny zbiór koni w stadninie nie służy do wyścigów, konie przecież nie mogły się poruszać. Patrzyły w świecące poidełka a z ich tyłków co chwila wyskakiwały rzeczy, które zamawiali do swych kolekcji "klienci" – wielbiciele koni nieporuszających się.

Spotkania z wielbicielami koni nieporuszających się odbywały się w pokoju naczelnego koniuszego, który przywdziewał na te okazje najlepsze z garniturów, na których KoKopernik się nie znał, ale wiedział jedno, że skoro jeździł srebrnym mercedesem klasy S, swoje srebrzyste garnitury na pewno nie nabywał w "cetrum taniej odzieży z niemiec", holandii czy anglii. I pachniał jakimś Farenhaitem, czy czymś równie, że się tak wyrażę „splendornym”.

Ten zapach chyba mieszał w głowach przyjaciołom koni nieporuszających się, bo połowa rzeczy jakie generowali ze swoich nienagannie uczesanych i pomalowanych głów było dla KoKoPernika nie zrozumiała jak wzór na obwód koła, jak PI, siedzący obok niego nonszalancko odziany w sweter sprzed wieku, równie jak "klienci" oddalony od niego kiedy spoglądał przez odwróconą lornetkę na tę drogę mleczną z ciemnym kleksem po środku, który kojarzył mu się nieodmiennie z czarnym dupskiem wrzechświata pierdzącego w jego kierunku czymś co nazywano "pomysłami klientów".

– Ryba proszę Państwa to jak wiadomo najlepsza rzecz dla człowieka. Zaintonowała prezes wielkiej firmy, kobieta w szpilkach sięgających do stolika na ciasteczka. Może to na nią się zapatrzył, jak sięgała do swojej aktówki nachylając się głęboko po tabelki i wykresy, ale wybaczcie to wcięcie w tylnej części kobiecej fizjognomi, to był jego słaby punkt.

– Zamawiamy morze ulotek, kalendarzy, plakatów, wizytówek, bilbordów… Zalejemy konkurencje rybami wydrukowanymi na ozdobnym papierze. Proszę Państwa czy 300 000 sztuk ulotek nie powoduje na waszych twarzach uśmiechu?

– Po pierwsze wizerunek, dobry imadż to podstawa, ludzie muszą przestać nas widzeć jako morskie odkurzacze a zacząć wcinać rybki, myśląc, że to takie zdrowe, mimo iż niektóre odławiamy w ściekach. Tym drodzy państwo zajmą się ludzie od przypraw. – Proponuje tańczące ryby, dużo różu, jakieś nośne hasło, oczekuje stu, dwustu propozycji, na początek.

Słuchał, projektował, skrobiąc jakieś znaczki paznokciem na dłoni. Do dziś ma te hieroglify na ręcach nie mogąc dojść co to był za szyfr. Prezes schylała się po notatki, ileż ona miała w tej skórzanej teczce. Morze notatek. Brakowało tylko świątecznego karpia.

W zaprojektowaniu wspaniałego dizajnu rybnej korporacji miała pomagać muzyka puszczana przez PI, miał to głównie ułatwiać wielki subwófer miarowo ugniatający w jego mózgu pomysły.

Zaczął palić, to też miało pomóc. Cała stadnina, jak w zegarku, opuszczała boksy, udając się w określonych przez głównego koniuszego czasie, do miejsca zwanego dymoteką. Nie pomagała dymoteka, nie pomagał subwófer, który jak po oceanicznych falach przesuwał się po komputerowym biurku.

Ryby w jego wydaniu zaczęły robić się jakieś sine, albo wogóle znikały z projektów co "klient" uważał za niedopuszczalne i niezgodne z wcześniej ustalonymi zasadami.

– Jak sprzedajemy ryby, do cholery, to nie możemy pokazywać żółwi, czy tak? Ja sprzedaje gitary a wy mi tu operę pokazujecie? Ostatnia szansa panowie. Czy wy wogóle kończyliście jakieś szkoły?

Wątpliwości zawisły w morzu pomysłów jak zgniły plankton. W nim to zaczęły się taplać żółwie i koniki morskie. Ryby pozdychały i grubą warstwą leżały na dnie.

KoKopernika pożarł rekin, który wyskoczył zza subwófera. Wysrał go gdzieś w jakiejś kałuży poza stadniną – zaledwie po miesiącu.

Reklama

36 KOMENTARZE

  1. Dobry wieczór
    Droga przez mękę – współczuję. Prymitywna dosłowność – ulubiona forma przyjaciół nieporuszających się koni – doprowadza do szału również odbiorców.
    Jakiś czasu wpadła mi w oko reklama pewnej marki samochodu, a wpadła dlatego, że tuż po informacji odczytanej niezwykle seksownym męskim głosem: “Już trzy miliony Europejczyków jeżdżą samochodem XXX””, wchodziła Aretha Franklin refrenem: “Chain, chain, chain/ Chain of fools”. I do dziś nie wiem, co to było. Prowokacja? Jeśli tak, to czyja? Dawno to wprawdzie było, ale bez przesady, nawet wtedy paru Polaków mówi murzyńskim dialektem, nie mówiąc już o tym, że spot był ewidentnie zagraniczny.
    Pozdrawiam serdecznie

    • To była jazda na ślepym wierzchowcu.
      Pożyteczne doświadczenie. Nikomu nie polecam ale pożyteczne.
      Zresztą nigdy się nie wie gdzie się wyląduje.
      Na początku jest gładziutko, słodko, wysoka pensyja, stanowisko… Mogłem spierdalać jak ten krzyż zobaczyłem… Ale jakoś tak człowiek pełznie do “niebezpiecznego” jak ćma do lampy.
      No i na humor to brać – to podstawa.
      pozdrawiam

  2. Dobry wieczór
    Droga przez mękę – współczuję. Prymitywna dosłowność – ulubiona forma przyjaciół nieporuszających się koni – doprowadza do szału również odbiorców.
    Jakiś czasu wpadła mi w oko reklama pewnej marki samochodu, a wpadła dlatego, że tuż po informacji odczytanej niezwykle seksownym męskim głosem: “Już trzy miliony Europejczyków jeżdżą samochodem XXX””, wchodziła Aretha Franklin refrenem: “Chain, chain, chain/ Chain of fools”. I do dziś nie wiem, co to było. Prowokacja? Jeśli tak, to czyja? Dawno to wprawdzie było, ale bez przesady, nawet wtedy paru Polaków mówi murzyńskim dialektem, nie mówiąc już o tym, że spot był ewidentnie zagraniczny.
    Pozdrawiam serdecznie

    • To była jazda na ślepym wierzchowcu.
      Pożyteczne doświadczenie. Nikomu nie polecam ale pożyteczne.
      Zresztą nigdy się nie wie gdzie się wyląduje.
      Na początku jest gładziutko, słodko, wysoka pensyja, stanowisko… Mogłem spierdalać jak ten krzyż zobaczyłem… Ale jakoś tak człowiek pełznie do “niebezpiecznego” jak ćma do lampy.
      No i na humor to brać – to podstawa.
      pozdrawiam

  3. O jeszcze jeden któremu się pomyliło
    Jak chcecie Bareya żeby żółwie uchodziły za ryby to sobie idźcie do ASP. Reklama ma sprzedawać, a nie być wyrazem artystycznych możliwości autora. Popatrzcie sobie na niemieckie reklamy środków higienicznych i czystości domowej, emitowane w tv. Czyż nie są piękne w swojej prostocie przekazu? Niemieckie Frau und Fraulein jeżdżące na szmacie i odnajdujące w tym sens swojego życia. To jest to panie kolego! Po serii tych reklam wiem już skąd u Niemców ten pęd do robienia porządków w Europie i czystości, w tym rasowej. Z reklam Panie dzieju.

    Albo taka Żanet Kaleta w radiowej Trójce. Po wysłuchaniu tej reklamy to ja mam ochotę sobie z tego laktacytu drinka przyrządzić. To jest siła przekazu.
    Weźcie więc przykład z dobrej szkoły, a nie jakieś tam Bennetony zbereźne, wizje, metafory.

    • Nic mi się nie pomyliło Panie canned head
      Jam tylko opisał zabawną historię – z perspektywy zabawną – która uzmysłowiła mi, że ludziska sztampą myślą (wielokrotnością powtórzeń emisyjnych, że gówno może się w czekoladkę zmienić) i dlatego z reklamą nic wspólnego chcieć nie chce bo przeciętny Kowalski rozgniata mi jaja swoimi pomysłami bielszej bieli od najbielszej bieli w tamtym roku i w tamtym roku itp. itd. (nie wspominając o kosztach reklamy za którą płacimy – w sprzedawanym produkcie). Kuriozalne to dla mnie i tyle. Schematyczne, androgyniczne w formie gdzie nie wiadomo kto kogo tak naprawdę dyma.
      A Żanet Kaleta faktycznie robi kobietom dobrą markę powtarzając w kółko i naobkrętkę, że się trzeba szlifować detergentami po każdym spotkaniu z facetem i nie tylko.
      Nic mi się nie pomyliło, za długo w tym “pracuję”.
      Jak jakiś facet logo Macintosha wymyślił to się ludziska śmiały, że kiep i nieuk bo jabłko jakieś pokazuje nie związane nijak z komputerami a tu masz pan. I o to mi chodziło czyniąc reklamy ryb w których ryb nie ma ale nijak mnie zrozumieć nikt nie mógł bijąc jednocześnie brawa dla jabłuszka Macintosha. pozdrawiam

      • I o to chodzi! Reklama produktu bez produktu
        Widziałam takie dwie. Jedną w Polsce – pewnego banku, który właśnie wchodził na nasz rynek: wiolonczelistka, rzeźbiarz (chyba) i ktoś tam jeszcze, każdy podczas swoich codziennych zajęć i dyskretne logo banku w rogu ekranu. Drugą widziałam za granicą, bo u nas nie można reklamować papierosów. W tej reklamie papierosów w ogóle nie było, a spot był uroczy, zmysłowy, subtelny, taka mgiełka z cudowną muzyką; nazwa papierosów w formie zawoalowanej, bo całość była wariacją na temat ciętego jedwabiu (cut silk – silkcut). Dzieło sztuki po prostu, choć produkt zabójczy. A może właśnie dlatego.

        • Ach żeby tak wszyscy byli wrażliwi jak Graz
          Jak sobie umownie podzielimy reklamy na łopatologiczne i artystyczne, to gołym okiem widać, że te pierwsze zdecydowanie dominują w mediach. I to jest rezultat tego o czym napisałem wyżej: reklama ma sprzedawać a nie zachwycać, zachwycać ma produkt. Zdarzają się perełki, które i cieszą oko i ucho a przy okazji sprzedają produkt. Takie “dziełka” z reguły załapują się na jakieś nagrody na najlepszą reklamę.

          Niestety dla menedżera, nawet jeżeli po godzinach słucha Bacha i czyta Prousta, w ostatecznym rachunku liczy się wzrost sprzedaży. Stąd smutny Bareya, a my do zrzygania jesteśmy katowani laktacytopodobnymi spotami reklamowymi.
          Subtelność przekazu jest, z punktu widzenia jego efektywności, dosyć ryzykowna. Bo odczucia przeciętnego odbiorcy komunikatu reklamowego, który nie załapie o co biega, mogą spowodować u niego po pierwsze primo dyskomfort: “ktoś tu robi ze mnie wała”, “o co tu k..a chodzi”,” o znowy cuś ynteligenty wymyśliły co ja tego nie rozumiem” i po drugie primo, w efekcie negatywnie nastawić do producenta i produktu. Tako przynajmniej piszą w mądrych książkach.
          Tedy rybę trza reklamować rybą i wmawiać że pachnie i smakuje, ale za to już perfumy Diora to proszę bardzo – metafora mile widziana. Bo bogaty nawet jak głupi jak but, to on się do tego nie przyzna, bo mu w towarzystwie nie wypada.

          • Więcej wiary w ludzi!
            Konsumenci naprawdę nie są aż tak durni. Kto nie zakuma za pierwszym razem, obejrzy jeszcze i jeszcze raz, a o to przecież chodzi między innymi

      • Yyyyy tak…
        Jak przeczytasz mój tekst z przymrużeniem oka to będziemy w domu.

        U mnie w firmie kolega, który społecznie udziela się jako grafik (z całkiem niezłym skutkiem) i projektuje ulotki, kalendarze, plakaty i takie tam, przeżywa katusze, kiedy jego projekty poddawane są ocenie pracowników na zasadach demokratycznego głosowania. Cała koncepcja czy wizja idzie w pizdu, kiedy oglądacze seriali udzielają mu wskazówek jak ich zdaniem TO powinno wyglądać. Mnie frajdę sprawiają nie tyle jego udane projekty, ile komentarze “znafcuf”.
        Pozdrawiam

  4. O jeszcze jeden któremu się pomyliło
    Jak chcecie Bareya żeby żółwie uchodziły za ryby to sobie idźcie do ASP. Reklama ma sprzedawać, a nie być wyrazem artystycznych możliwości autora. Popatrzcie sobie na niemieckie reklamy środków higienicznych i czystości domowej, emitowane w tv. Czyż nie są piękne w swojej prostocie przekazu? Niemieckie Frau und Fraulein jeżdżące na szmacie i odnajdujące w tym sens swojego życia. To jest to panie kolego! Po serii tych reklam wiem już skąd u Niemców ten pęd do robienia porządków w Europie i czystości, w tym rasowej. Z reklam Panie dzieju.

    Albo taka Żanet Kaleta w radiowej Trójce. Po wysłuchaniu tej reklamy to ja mam ochotę sobie z tego laktacytu drinka przyrządzić. To jest siła przekazu.
    Weźcie więc przykład z dobrej szkoły, a nie jakieś tam Bennetony zbereźne, wizje, metafory.

    • Nic mi się nie pomyliło Panie canned head
      Jam tylko opisał zabawną historię – z perspektywy zabawną – która uzmysłowiła mi, że ludziska sztampą myślą (wielokrotnością powtórzeń emisyjnych, że gówno może się w czekoladkę zmienić) i dlatego z reklamą nic wspólnego chcieć nie chce bo przeciętny Kowalski rozgniata mi jaja swoimi pomysłami bielszej bieli od najbielszej bieli w tamtym roku i w tamtym roku itp. itd. (nie wspominając o kosztach reklamy za którą płacimy – w sprzedawanym produkcie). Kuriozalne to dla mnie i tyle. Schematyczne, androgyniczne w formie gdzie nie wiadomo kto kogo tak naprawdę dyma.
      A Żanet Kaleta faktycznie robi kobietom dobrą markę powtarzając w kółko i naobkrętkę, że się trzeba szlifować detergentami po każdym spotkaniu z facetem i nie tylko.
      Nic mi się nie pomyliło, za długo w tym “pracuję”.
      Jak jakiś facet logo Macintosha wymyślił to się ludziska śmiały, że kiep i nieuk bo jabłko jakieś pokazuje nie związane nijak z komputerami a tu masz pan. I o to mi chodziło czyniąc reklamy ryb w których ryb nie ma ale nijak mnie zrozumieć nikt nie mógł bijąc jednocześnie brawa dla jabłuszka Macintosha. pozdrawiam

      • I o to chodzi! Reklama produktu bez produktu
        Widziałam takie dwie. Jedną w Polsce – pewnego banku, który właśnie wchodził na nasz rynek: wiolonczelistka, rzeźbiarz (chyba) i ktoś tam jeszcze, każdy podczas swoich codziennych zajęć i dyskretne logo banku w rogu ekranu. Drugą widziałam za granicą, bo u nas nie można reklamować papierosów. W tej reklamie papierosów w ogóle nie było, a spot był uroczy, zmysłowy, subtelny, taka mgiełka z cudowną muzyką; nazwa papierosów w formie zawoalowanej, bo całość była wariacją na temat ciętego jedwabiu (cut silk – silkcut). Dzieło sztuki po prostu, choć produkt zabójczy. A może właśnie dlatego.

        • Ach żeby tak wszyscy byli wrażliwi jak Graz
          Jak sobie umownie podzielimy reklamy na łopatologiczne i artystyczne, to gołym okiem widać, że te pierwsze zdecydowanie dominują w mediach. I to jest rezultat tego o czym napisałem wyżej: reklama ma sprzedawać a nie zachwycać, zachwycać ma produkt. Zdarzają się perełki, które i cieszą oko i ucho a przy okazji sprzedają produkt. Takie “dziełka” z reguły załapują się na jakieś nagrody na najlepszą reklamę.

          Niestety dla menedżera, nawet jeżeli po godzinach słucha Bacha i czyta Prousta, w ostatecznym rachunku liczy się wzrost sprzedaży. Stąd smutny Bareya, a my do zrzygania jesteśmy katowani laktacytopodobnymi spotami reklamowymi.
          Subtelność przekazu jest, z punktu widzenia jego efektywności, dosyć ryzykowna. Bo odczucia przeciętnego odbiorcy komunikatu reklamowego, który nie załapie o co biega, mogą spowodować u niego po pierwsze primo dyskomfort: “ktoś tu robi ze mnie wała”, “o co tu k..a chodzi”,” o znowy cuś ynteligenty wymyśliły co ja tego nie rozumiem” i po drugie primo, w efekcie negatywnie nastawić do producenta i produktu. Tako przynajmniej piszą w mądrych książkach.
          Tedy rybę trza reklamować rybą i wmawiać że pachnie i smakuje, ale za to już perfumy Diora to proszę bardzo – metafora mile widziana. Bo bogaty nawet jak głupi jak but, to on się do tego nie przyzna, bo mu w towarzystwie nie wypada.

          • Więcej wiary w ludzi!
            Konsumenci naprawdę nie są aż tak durni. Kto nie zakuma za pierwszym razem, obejrzy jeszcze i jeszcze raz, a o to przecież chodzi między innymi

      • Yyyyy tak…
        Jak przeczytasz mój tekst z przymrużeniem oka to będziemy w domu.

        U mnie w firmie kolega, który społecznie udziela się jako grafik (z całkiem niezłym skutkiem) i projektuje ulotki, kalendarze, plakaty i takie tam, przeżywa katusze, kiedy jego projekty poddawane są ocenie pracowników na zasadach demokratycznego głosowania. Cała koncepcja czy wizja idzie w pizdu, kiedy oglądacze seriali udzielają mu wskazówek jak ich zdaniem TO powinno wyglądać. Mnie frajdę sprawiają nie tyle jego udane projekty, ile komentarze “znafcuf”.
        Pozdrawiam