Reklama

Nieciekawe jest łażenie po górach w nocy.

Nieciekawe jest łażenie po górach w nocy. Odcinek od schroniska do obwodnicy bieszczadzkiej musieliśmy zejść przy latarkach nieoznaczoną ścieżką, którą ja znałem na pamięć a reszta też, na szczęście całkiem nieźle. To była jakaś godzinka. Potem maszerowaliśmy szosą, przemknęliśmy przez Ustrzyki, gdzie już się nie paliło żadne światło w oknach, bo dotarliśmy tam koło dwunastej albo i po. Przez wieś szliśmy już z wyłączonymi latarkami . Czasem szczeknął pies, czasem zadzwoniły z zimna zęby. Noc była gwiaździsta, pogodna, zimna jak cholera,bez księżyca. Byliśmy w ruchu więc bardzo nie marzliśmy, humory jakoś dopisywały. Wędrowaliśmy nieśpiesznie, do świtu było dużo czasu, nie chcieliśmy się po ciemku pchać w nieznaną trasę w góry, bez oznaczonych ścieżek. Zacząłem sobie uświadamiać ile ode mnie zależy i jakie wyzwanie podjąłem. Trochę pomarkotniałem.

Po drodze robiliśmy co jakiś czas przystanek na papierosa, minęliśmy śpiące Wołosate, odpoczywaliśmy w jakiś wiatach przydrożnych. W ostatniej wiacie pod Rozsypańcem byliśmy przed świtem. Nie było co robić. Próbowałem się zdrzemnąć na ławie z pnia drzewa, przykrywając nogi drugą kurtką ale było za zimno, żeby zmrużyć oko. Jakoś dotrwaliśmy do świtu, próbując się rozgrzać na różne sposoby. Ja unikałem tańczenia, bo już zdążyłem sobie na szutrówce, lekko pościerać nogi.

Reklama

O świcie ruszyliśmy na pasmo graniczne. Ścieżynka była nikła, chowała się w gęstej trawie. Nogi przemokły od rosy momentalnie. Nie uszliśmy daleko, przewidniło się i zobaczyliśmy pierwsze jagody. Ogromne, w dużej ilości, w jagodniku nietkniętym grzebieniem zbieraczki zawodowego jagodziarza. To nas trochę spowolniło. Takich jagód nie jadłem nigdy wcześniej i nigdy potem. Po chwili miałem sine całe ręce i usta. Inni nie wyglądali lepiej. No może poza Ireną, której prześliczne niebieskie oczy i „wielkie niebieskie oczy” pod białym t-shirtem zawsze przesłaniały ewentualną siność innych części ciała. W dole szarzała dolina po stronie Ukrainy. Opary zaczęły unosić się w górę i nagle znaleźliśmy się nad chmurami.

Wzeszło słońce. I ja bym to przegapił może. Zajęty jagodami, ucieszony pierwszymi promykami ciepła, tu i ówdzie po wschodniej stronie jesienny las pokazywał paletę barw od brązów i czerwieni , poprzez żółcie rozmaitego nasycenia i odcienia, po zielenie i seledyny – wszystko jeszcze lekko zamglone i nabierające wyrazistości.

– O rany, patrzcie – wykrzyknął stłumionym głosem Waldek. Obróciliśmy się ku gęstej, spienionej warstwie chmur po ukraińskiej stronie.

– O Boże – i ja wykrzyknąłem w podziwie.

Pięć naszych cieni rzucało słońce na chmury pod nogami a wokół każdego cienia wąskie ale pełnobarwne tęczowe łuki wyraziście się odbijały. Pięć cieni i pięć tęczy wokół naszych sylwetek. Cudo. Zamarliśmy. Mój cień miał kilometry, tęcza była ogromna .

Zjawisko nie trwało długo, chmury ruszyły w górę a my chcąc niechcąc w drogę.

– To znane zjawisko – powiedział Waldek. – Zaobserwowane w Alpach. Widmo brokenu.

Zrobiło się słonecznie i ciepło. Niebo przeczystego błękitu. Istna polska złota jesień. Zalegliśmy w trawie, zasnąłem w objęciach słońca na pół godziny, może godzinę. Potem ruszyliśmy dalej. Irena zaczęła narzekać na kolano i wkrótce odpadli z Witkiem, pewnie się gzili gdzieś na łonie przyrody, gdy my wędrowaliśmy ku przełęczy.

Niewiele pamiętam z tej trasy. Ścieżka się rwała, słupki graniczne były albo i nie było. Okresowo przy granicy wyrastał wysoki płot z kolczastej siatki, postawiony przez sowietów. W którymś momencie gdy przechodziliśmy blisko tej siatki po drugiej stronie dopadł do wbudowanej furtki wilczopodobny pies. Patrzył na nas z wywieszonym jęzorem. Nie wydał z siebie nawet warknięcia tylko ślepił na nas ciekawie. Pewnie pies pograniczników ale ich nie zobaczyliśmy. Gdzieś w okolicach Żydowskiego Beskidu słupki granniczne i ścieżka pożegnały nas na dłużej. Zgubiły się. Pojawiły się po prawej stronie jakieś polanki, jakieś drewniane ażurowe konstrukcje do suszenia siana – nazywa się je ponoć ostrewkami – co nas mocno zaniepokoiło, bo polska strona była absolutnie niezamieszkała więc skąd niby takie ślady aktywności człowieka. Niepokój przerodził się w lęk, gdy znaleźliśmy na ścieżce starą wilgotną gazetę wydrukowaną cyrylicą.

– O k…Jesteśmy w ZSRR! Wiejmy! – zauważył ktoś w panice. Momentalnie zakręciliśmy w lewo i ruszyliśmy biegiem w stronę, gdzie wydawało nam się, że jest Polska. Niedługo kłusowaliśmy, gdy wpadliśmy na ścieżce na jakiegoś autochtona. Dosłownie włościanin z historycznych płócien starej Rosji w zgrzebnej, szarej sukmanie, z siekierą za pasem, kosą i drewnianymi grabiami na ramieniu. W pełni uzbrojony słowiański chłop powstaniec ino kosa nie na sztorc postawiona. Zaczęliśmy pytać jak dojść do polskiej granicy. Pytaliśmy i po polsku i po rusku ale facet najwyraźniej zaniepokojony i nieswój, nic się nie odzywał tylko wolno się wycofał i czmychnął w las. Na to my w te pędy jeszcze szybciej w przeciwną stronę. Zatrzymaliśmy się zdyszani dopiero, gdy zobaczyliśmy pierwsze słupki graniczne i znaleźliśmy się po właściwej ich stronie . Była chwila nerwowego śmiechu, rozładowanie napięcia, jakieś żarty. Rzadko mi się zdarzała taka ucieczka pełna strachu aż do wyplucia płuc. Musieliśmy tam chwilę odpocząć, złapać oddech.

Potem może znowu pojawiła się siatka wzdłuż odcinków granicy, już nie pamiętam jak to wtedy było urządzone. Pamiętam, że doszliśmy do miejsca skąd widać było przełęcz i drewnianą wieżę pograniczników po radzieckiej stronie. Widzieliśmy ludzi na wieży wślepiających się w lornetki. Pewnie rozdzwoniły się telefony. I prędzej czy później sygnał trafił też do polskich WOPistów, że coś się dzieje po ich stronie granicy, jacyś niesforni obywatele zaleźli tam, gdzie zakazano. Pozwoliliśmy się podziwiać pogranicznikom przez chwilę, robiło się późno, daleka droga powrotna była przed nami więc pomachaliśmy im beztrosko i rozpoczęliśmy odwrót. To właśnie taki efekt – dotarłeś do celu i myślisz, że już nic złego się stać nie może.

Słupki graniczne różniły się. Polskie zwyczajne, byle jakie, z prostymi blaszanymi godłami wymalowanymi na biało-czerwono, rdzewiejące tam i ówdzie. Na radzieckich słupkach dumnie błyszczały duże tabliczki ze szlachetnego, nierdzewnego stopu metali. Wytłoczona była na nich bardzo wyraziście i głęboko płaskorzeźba z kulą ziemską, na niej skrzyżowany sierp i młot, nad kulą gwiazda pięcioramienna a wokół kłosy zboża i napisy w szesnastu językach – Proletariusze wszystkich narodów łączcie się. Nie wiem dlaczego szesnaście języków skoro republik było ponoć siedemnaście. Największy napis w centralnym miejscu pod kulą ziemską był oczywiście po rosyjsku, nad napisem rąbek słońca i rozchodzące się promienie. Te tabliczki bardzo nam się podobały. Były przytwierdzone do słupków czterema śrubami. Często niechlujnie i niestarannie. Po napotkaniu jednej , która była wyjątkowo słabo umocowana, na dwie chwiejące się śruby, Waldek niewiele myśląc szarpnął i oderwał ją od podłoża. Ogarnął nas nagle nastrój destrukcji i zaczęliśmy próby odrywania kolejnych tabliczek. W końcu nie mogliśmy być gorsi. Skończyło się na tym, że każdy z nas szedł po chwili z taką zdobyczną tabliczką głęboko schowaną w plecaku. Wędrowaliśmy spokojnie , niezaczepiani do momentu, gdy skończył się las. Ledwie wyszliśmy na łąki, połoniny, jakiś ruch się zaczął za nami i zobaczyliśmy, że goni nas radziecki pogranicznik w mundurze.

– Och, k….patrzcie ruski sołdat nas ściga.

CDN.

Reklama

34 KOMENTARZE