Reklama

 

Czasem rozmawiał ze swoją małą dziewczynką na poważne tematy. Ona była jeszcze naiwnym prawie-dzieciakiem, ale niekiedy zaskakiwała go przenikliwością i mądrością. Te rozmowy miały swoją kolej przeważnie nocą, gdy leżeli przytuleni, mała trzymała mu głowę na piersi i czuli się akurat tego dnia nasyceni – nigdy nie osiągnęli etapu, kiedy seks uprawia się z wyrachowania lub wręcz obowiązku.

Reklama

– Znowu się chujom nie podoba wyrok Trybunału Europejskiego. Kłóciliśmy się dzisiaj o to pół dnia w pracy – mała wypala lekko zirytowana, bo wspomnienia i minione nastroje na moment całkiem realnie do niej powracają. Ma wysoki, bardzo kobiecy głos i poirytowane komentarze wyśpiewane takim głosem brzmią nieco rozbrajająco.

– Miałaś nie przeklinać. Jaka była umowa? – zwraca uwagę Piotr. – Dawaj dupę. Pięć klapów na maksa i ci się odechce – grozi, choć nie wykonuje żadnego ruchu, bo dobrze mu z głową małej na piersi. Zawsze to kochał i będzie kochał.

Mała chichoce. Kiedyś na jego krytyczne uwagi o przeklinaniu sama zaproponowała karę cielesną za każdy eksces z użyciem niecenzuralnego słownictwa. I dostała od Piotra solidne lanie raz czy dwa. Ale Piotr nie nadawał się na surowego egzekutora. Fajnie było przełożyć małą przez kolano, zadrzeć koszulkę i podziwiać krągłą dupkę, ale tą dupkę stanowczo żal było uderzyć, ta dupka nadwała się do wielu innych czynności, lecz bić jej Piotr nie potrafił.

Wracają do przerwanego wątku.

– Chodzi ci o ten przypadek krzyża w szkole publicznej, gdzieś w Skandynawi czy na Zachodzie, i zaskarżenie przez jakąś kobietę? – upewnia się Piotr, który sporadycznie miewa kontakt z mediami.

– Właśnie… O to mi chodzi i o całą tą dyskusję, że krzyż to element kultury europejskiej. Te CHUJE by chciały, żeby krzyże wisiały na każdym kroku, nawet w urzędowych kiblach – podkreśla mała, która wychowała się w katolickiej rodzinie, jest córką górala z Podhala, i w jej domu krzyże wiszą prawie wszędzie, choć w toaletach Piotr ich nie zauważył.

Wyciąga szybko rękę, wślizguje ją pod koszulkę i mocno szczypie małą w tyłek. Siniak murowany.

– Ała – skarży się jego dziewczynka, podskakując z bólu.

– Doigrałaś się.

Mała trochę się wierci, potem wtula się w niego mocniej i jest zgoda. Można kontynuować temat.

Piotr się zastanawia i powoli przedstawia swoją opinię. Trochę zbacza z tematu w stronę innych kwestii, którymi chce się niewprawnie, acz szczerze podzielić z ukochaną.

– Wiesz, to jest kwestia wiary. Jak ktoś nie czuje się pewny, że wierzy, to zasłania się jakimś symbolem. Czy najlepszym kibicem piłkarskim jest koleś, który obwiesza się emblematami swojej drużyny? – pyta retorycznie i w tym samym momencie krzywi się, bo argument wydaje mu się naciągnięty i nie trafiający w sedno. – Ja uważam, że nauczanie religii jest mało skuteczne. Ono nie prowadzi do prawdziwej wiary. Ilu jest prawdziwie wierzących w tym kraju? Na pewno nie dziewięćdziesiąt procent jak twierdzą czarni. Mnie od kościoła odstraszają własnie oni, ich arogancja, unikanie ludzkiego, potocznego języka, puste rytuały…

– No, kościół bez NICH byłby dużo lepszy – podchwytuje mała. Mówi to ze specyficznym naciskiem, aby Piotr wiedział, że przez „nich” rozumie określenie, za które została skarcona.

– Głupstwa gadasz, nie istniałby bez nich. Zawsze jacyś kapłani sa potrzebni. Ale nie książęta tylko ludzie pośród nas, z rodzinami, z autorytetem. A nie jakieś chuje…

– Dawaj dupę – śmieje się mała i próbuje go uszczypnąć. Żadnej delikatności – ściska palcami z całej siły. Krwiak objawi się zapewne jutro w całej okazałości.

– Mnie się na przykład nie podobają pogrzeby – kontynuuje po chwili Piotr. – Co prawda byłem tylko na kilku, ale pogląd sobie wyrobiłem.

– A co ci się nie podoba, misio?

– Rytuał mi się nie podoba. Odhumanizowany jest. Pogrzeb to traumatyczne przeżycie, ból, strata, a tu urzędas w czarnych barchanach czy…

– …moherach – mała wyłapuje ironię, podchwytuje i chichoce.

– No, nie przerywaj, bo to niegrzecznie – droczy się Piotr.

– Mnie się wydaje, że jak sobie ktoś nie wyobrazi śmierci na krzyżu, nie poczuje jak to jest dźwigać go w upale, wśród szyderstw czy podziwów tłumu, to nie ma co chodzić na pogrzeby. I na śmierci trzeba się znać. I na miłości. I na starości. – Piotr czuje, co chce powiedzieć, ale jak to wyrazić w syntetycznej formie?

Mała coś mruczy. Nie wiadomo, czy znaczy to coś w rodzaju „stary, zaczynasz pierdolić” czy „ciekawie gadasz, misiek, rozwiń wątek”. Piotr zakłada, że chodzi o to drugie i zaczyna długą historię. Nie jest ona mocno skoncentrowana na zarysowanym temacie. Piotr chce małej opowiedzieć parę ważnych epizodów ze swojego życia. Chcą się poznać lepiej. Nigdy nie będzie tak, że nie można się poznać lepiej. Więc sączy swoją opowieść, mała nie wydaje się śpiąca, może uda się opowiedzieć i to i owo. Mała jest go bardzo pewna i uwielbia również wszelkie historie o jego poprzednich miłościach i przygodach seksualnych. Tych aspektów więc Piotr też nie ukrywa, gdy coś mu się komponuje w opowieści. Różne sceny z życia stają mu przed oczyma, gdy opowiada.

 

 

 

 

 

 

Piękna mama Piotra jest w ciąży. Piotr oczywiście rozumie, co to znaczy. Będzie miał wkrótce brata albo siostrę.

– Jak byś chciał, żeby nazywał się twój braciszek? – pyta go ktoś. To nie pierwszy raz – takie przepytywanie. Piotr już sobie zdążył wyrobić pogląd na sprawę.

– Piotruś – odpowiada rezolutnie.

– A gdyby się urodziła dziewczynka, to jak powinna mieć na imię?

– Piotrusia – jest już na tyle duży, że rozróżnia żeńskie i męskie odmiany imienia.

– Dziewczynki mają inne imiona. Na przykład Małgosia, Marysia….

– Nie, Piotrusia i już – ucina chłopiec. A gdy go dalej męczą w tym temacie, czuje się nagle zagrożony i leją się łzy.

– Piotrusia, ja chcę Piotrusię. Innej dzidzi nie chcę.

Piotr ma wśród zabawek drewniane klocki. Takie z naklejonymi na każdej ściance fragmentami obrazków. Można odtworzyć całe obrazki układając klocki we właściwy sposób obok siebie. Sześć różnych obrazków. Ale Piotr robi teraz coś innego, przestrzenną konstrukcję. Układa trzy klocki, na nich kładzie czwarty. Potem zastanawia się, robi tą konstrukcję nieco wyższą, więcej klocków używa.

– Co budujesz, Piotrusiu? Co to jest?

– To domek dla Piotrusi. Musi być duży – jakże się mu dłuży czekanie na narodziny rodzeństwa.

Nie ma ani brata ani siostry. Coś mu tłumaczyli, że do aniołków poszedł, albo go aniołkowie zabrali. Mają trochę poważne miny, gdy tłumaczą.

– A co to są aniołkowie? Czemu Piotrusia do nich poszła? Kiedy do mnie przyjdzie?

Rozmowa.

– Jakbyś nie chodziła na skróty, przez te dziury w płocie, tobyś nie poroniła dzieciaka – mówi babcia ostro. Mama coś jej tłumaczy, spokojniej. Przeczy. Potem rozmawiają już podniesionym głosem. Piotr nie rozumie. Ale pamięta, że chodził z mamą na skróty i przełazili przez ceglany mur, w którym była wielka dziura. Mama przekładała z trudem nogę a potem stojąc okrakiem podawała rękę Piotrowi, który wskakiwał szarpnięty w górę na mur i zeskakiwał. To była za każdym razem ekscytująca przygoda.

– Mamusiu, a jakbyśmy nie chodzili przez mur, to by aniołki nie zabrały Piotrusi? – pyta później.

– Aniołki nie dlatego ją zabrały – mówi mama.

Potem , gdy Piotr jest starszy, ojciec przy stole podczas rodzinnego spotkania opowiada o białej trumience, ubieraniu ciałka, pogrzebie. Jest nawet zdjęcie białego zawiniątka. Ale co to jest? Czy to Piotrusia? Piotr nie wie. Jakoś go ciekawość nie ciągnie do zadawania pytań. Zerka i zajmuje się czymś innym. To opowiadanie w niewiele zmienionej postaci powtarza się co jakiś czas przy towarzyskiej okazji. Ojciec zwykle jest po kielichu, gdy o tym opowiada. Matka zazwyczaj milczy. Nie wiadomo, czy ją ten temat denerwuje bardzo, czy tylko trochę. Piotr czasami z nudów przegląda rodzinne albumy. Dwa zdjęcia białego zawiniątka nie są w nich wklejone tylko włożone luzem między strony. Nic ciekawego, Piotr szybko przekłada kartkę.

Piotr jest już uczniem. Idą z Mirkiem na wycieczkę. Młoda suczka kolegi, Pusia, biegnie za nimi. Niedobrze. Jeszcze się zgubi. Odpędzają ją patykami, kamieniami. Wrzeszczą. Nic nie pomaga. Pusia mija ich bokiem i pędzi drogą przed nimi, znika im z oczu.

– Co za głupi, nieposłuszny pies – stwierdza Mirek – chyba trzeba powiedzieć Adasiowi.

Wracają w stronę bloku, pukają, dzwonią do drzwi kolegi, ale nie ma nikogo. Dają za wygraną i kontynuują przerwaną wycieczkę. Oddalili się już sporo od domu, gdy słychać za zakrętem jakiś skowyt, psie zawodzenie, przeraźliwe, bolesne. Ogarnia ich przerażenie. Mirek nie chce dalej iść. Chce wracać.

– Chodź, zobaczymy tylko z daleka, co się stało, tylko do zakrętu – namawia bez przekonania Piotr.

Idą powoli, niechętnie, serca biją. Skowyt coraz cichszy.

Widzą Pusię z daleka, leży nieruchomo, choć czasem drgnie jeszcze, flaki ciągną się od ciała, dziwnie różnokolorowe. To akurat widać dokładnie.

Zakręcili się i uciekli. Zieleni na twarzy, zbrzydzeni widokiem. Nie wrócili zaraz do domu, obeszli dziurami, niewygodnymi przejściami zakręt, na którym leżała Pusia i wyszli na drogę dostatecznie daleko, aby nierówności terenu i dystans zasłoniły miejsce, gdzie leży. Nie chcieli wracać za wcześnie do domu, bo jak tu powiedzieć koledze, że z Pusią koniec. Wieczorem Mirek opowiedział rodzicom, co się stało i to oni zawiadomili rodzinę Adasia. Adaś podobno płakał przez kilka dni. A do nich nie odzywał się przez dobry miesiąc. Winił ich za śmierć Pusi.

– Specjalnie żeście ją ze sobą zabrali. Jesteście skończone dranie.

Umierały prababcie, stare ciotki, Piotr o tym słyszał, ale rodzice nigdy nie zabierali go na pogrzeby. A to, że zimno i się przeziębi, a to, że daleko trzeba jechać, a to, że wrażliwy i po co ma przy tym być i się denerwować. Piotr znał i pamiętał prababcie. Dla jednej biegał do sklepiku po papierosy. Dawniej sprzedawcy życzliwi byli ludziom i na sztuki papierosy sprzedawali. Prababcia dawała mu pieniądze: – leć Piotruś, kup mi pięć sportów, tylko takich niewykruszonych. Więc Piotr zawsze prosił o niewykruszone. Reszty z pieniędzy starczało na parę landrynek. Krzywdy nie miał.

Druga prababcia była mistrzynią żurku. Robiła go w butelkach po occie czy oleju, sypała do nich szarą mąkę, zalewała wodą, do tego jeszcze jakieś szaramary tajemne. Cała okolica przychodziła do prababci po ten żurek i na ploty. Znaczy baby przychodziły, czasem też dzieciaki przysyłały, to się mógł Piotr nieśmiało przyglądać starszym chłopcom i dziewczynkom.

– Sąsiadko kochana, ten żurek od pani to najprzedniejszy. Nikt takiego nie ukisi. Co też sąsiadka do niego daje, że taki smakowity? – pytały retorycznie, a prababcia się śmiała wysokim głosem. – A ma się swoje sekreta po matce, zdradzić nie mogę. A sąsiadka to mi, proszę, butelkę zwróci, bo już nie mam w czym nastawiać.

I prababcia jakiś swój grosz miała z tego żurku i szacunek u sąsiadek.

Prababcie odeszły po cichu, ani się Piotr obejrzał, a już ich nie było.

cdn

 

Reklama

16 KOMENTARZE