Reklama

Jakoś tak rok temu rozpętano burzę wokół scenariusza nowego filmu o Westerplatte.

Jakoś tak rok temu rozpętano burzę wokół scenariusza nowego filmu o Westerplatte. Dyżurni patrioci, odcinający kupony od bohaterstwa innych, z reguły obcych im ludzi, zawyli z oburzenia, że skandal, że profanacja, że pamięć bohaterów.
Mnie jak zwykle w takich przypadkach, kiedy dyżurni patrioci zabierają głos, skłoniło to do stanięcia murem za scenarzystą i reżyserem. Rzecz rozbiła się praktycznie o trzy sprawy:
1. W scenariuszu przedstawiono scenę, w której mjr Sucharski chce poddać Westerplatte już 2 września i czyni się aluzje do jego rzekomego homoseksualizmu.
2. Scenariusz zawiera scenę sikania polskich żołnierzy na portret marszałka Rydza – Śmigłego.
3. W jednej ze scen żołnierze broniący Westerplatte latają na golasa.
Jazgot dyżurnych patriotów podzieliła część internautów i jak zwykle TVN 24, która przez dwa dni tradycyjnie wałkowała temat do zrzygania. Linia podziału przebiegała w tradycyjny dla polskiego gówienka sposób tzn. patriotyzm vs wolność słowa i wolność twórczego spojrzenia na historię Polski. Tertium non datur.

Gdzieś nieśmiało zabrał głos jeden z polskich scenarzystów, że to co można wyczytać w scenariuszu, a to co będzie można zobaczyć na ekranie po zmontowaniu filmu w wersji ostatecznej, to często dwie różne sprawy. Faktycznie. W życiu miałem w rękach dwa scenariusze. Czyta się to jak instrukcję obsługi pralki. „X robi to, Y przechodzi do drzwi mówiąc: możecie mnie pocałować w dupę , a Z siedzi i nic nie mówi”. Zdania lub sceny wyrwane z kontekstu scenariusza mogą być odebrane w znacznie bardziej ułomny sposób niż zdania wyrwane z kontekstu artykułu czy książki. Sens poszczególnym scenom nadaje bowiem, oprócz całego kontekstu, obraz, w tym gra aktorów prowadzonych mniej lub bardziej nieudolnie przez reżysera. Pamiętam wypowiedź Martina Sheena, który po przeczytaniu części scenariusza Czasu Apokalipsy (a to aktor wszak, dla którego scenopisy to chleb powszedni) zapytał o co tu – kurwa – chodzi?
Tedy pomyślałem, że nasi dyżurni jak zwykle nie przeczytali, nie poczekają na skończone dzieło, żeby się po nim przejechać, tylko korzystają z okazji, żeby po raz kolejny udupić grupę ludzi zaangażowanych w produkcję, nie oglądając się na nic. Doraźne zbijanie kapitału politycznego w imię zasady: cel uświęca środki.

Reklama

Ja tymczasem z utęsknieniem czekam na kolejnie objawienie się filmu wojennego nie robionego w stylu „Kaliny Czerwonej” czy „Kierunku Berlin”, ale zrobionego na miarę „Kanału” Wajdy. Nieśmiało miałem nadzieję, że być może ponowne podjęcie tematu obrony Westerplatte, pozwoli uniknąć patosu polskich filmów wojennych lat 60. i 70., nachalnej martyrologii i mesjanizmu, głupawo-romantycznego umierania z pieśnią za ojczyznę na ustach. Czekam na film o podłym losie żołnierzy, którzy targani są różnymi wątpliwościami, namiętnościami, zwykłym ludzkim strachem, nikczemnością czy wznoszą się na wyżyny nadludzkiego wręcz bohaterstwa w skrajnych sytuacjach. Takim filmem był moim zdaniem „Kanał”. Ale nie obraziłbym się gdyby skrojono film na miarę niemieckiego „Stalingradu” – choć w tym wypadku jednak zalatuje za bardzo Hollywood.

Tymczasem minął rok od rozróby i okazało się, że pomimo wycofania się jednego czy dwóch sponsorów film „się kręci”. Gdy jednak zobaczyłem kto zagra mjr-a Sucharskiego zeszło ze mnie powietrze. Otóż w rolę kontrowersyjnego dowódcy Westerplatte wcieli się ni mniej ni więcej tylko Bogusław Linda. Tak jak lubię tego aktora za role z lat 70. i 80., tak po „Psach”, w każdej roli ten dobry aktor, mam wrażenie, że gra Franzem Maurerem. Tak było i w „Panu Tadeuszu”, którego obejrzałem na DVD, po pół roku zmuszania się. W scenach z ks. Robakiem partie wokalne aktor cedzi przez zęby tak, że w końcowej scenie brakuje mi tylko kultowego już: „co ty kurwa wiesz o zabijaniu.” Nie byłoby to zresztą pozbawione sensu, biorąc pod uwagę losy Jacka Soplicy, a i młodzież zaganiana do kina miałaby trochę radości.

Mam więc wrażenie, że czeka nas kolejne „dzieło” na miarę „Ogniem i Mieczem”. Zasada zatrudniania popularnych i ślicznych aktorów do głównych ról (że przypomnę Izabelę Scorupco czy Aleksandra Domogarova), to nie jest metoda na robienie dobrego filmu. Nie chcę krakać, ale wsłuchując się w wypowiedzi reż. Pawła Chochlewa (zdaje się, że ma w dorobku 1 film jako reżyser) mam obawy co do ostatecznego efektu. Obym się mylił i będę wówczas uroczyście odszczekiwać. Sądzę jednak, że tak jak czekam na spełnienie przez TVP misyjnej roli, tak długo będę czekał na dobry polski film o wrześniu. I tylko na koniec nadzieja, że reż. Chochlew nie pójdzie śladem tfurcuf z Hollywood i w przeciwieństwie do autorów „Braci Bielskich” i pokaże film oparty na faktach, a nie bajkę, zwłaszcza jeżeli postacie będą drętwe i grane bez „jaj” (jak w „Twierdzy Szyfrów” czy „Czasie Honoru” made in TVP).

Póki co Westerplette broni się nadal…samo.

Reklama

2 KOMENTARZE

  1. marne szanse
    Państwa które mają marną teraźniejszość muszą sobie wymyślić wspaniałą przeszłość.
    Przeszłość w odróżnieniu od teraźniejszości, można kształtować dowolnie, bo kto się odważy sprawdzić jak było?
    Sprawdzanie wymaga mnóstwa odwagi do walki z mitami narodowymi, a efekt udanej próby jest smutny – mit obalony i jak tu nie zapłakać.
    Dlatego nie widzę szans na powstanie “prawdziwego” filmu o Westerplatte. Takie filmy mogą sobie kręcić tylko państwa nażarte i zadowolone.

  2. marne szanse
    Państwa które mają marną teraźniejszość muszą sobie wymyślić wspaniałą przeszłość.
    Przeszłość w odróżnieniu od teraźniejszości, można kształtować dowolnie, bo kto się odważy sprawdzić jak było?
    Sprawdzanie wymaga mnóstwa odwagi do walki z mitami narodowymi, a efekt udanej próby jest smutny – mit obalony i jak tu nie zapłakać.
    Dlatego nie widzę szans na powstanie “prawdziwego” filmu o Westerplatte. Takie filmy mogą sobie kręcić tylko państwa nażarte i zadowolone.