Reklama

Tego lata deszcz padał jakby ktoś tam w górze zapomniał zakręcić kran i woda wylewała się nad krawędziami kosmicznej wanny.

Tego lata deszcz padał jakby ktoś tam w górze zapomniał zakręcić kran i woda wylewała się nad krawędziami kosmicznej wanny. Ziemskie powodzie zabierały bez wyboru ludzkie, psie czy krowie istnienia i dobytek. Pociągi nie dojeżdżały do ostatnich stacji. Zamknięto mosty graniczne.

Utkwiłam w miejscu między krajem, który nie został jeszcze moim a tym, który przestał być mój, na przystanku, gdzie autobus przyjeżda raz na dobę i siedziałam na odrapanej ławce walcząc z sennością i zmartwieniem. Radio w pustym barze nieopodal podawało apokaliptyczne wiadomości o przekroczonych stanach alarmowych i niekorzystne prognozy pogody. Wbrew wszystkiemu słońce paliło na dalekim od wszelkich brzegów skrawku ziemi trawę: trawnik trawiła gorączka. Płowy pies przebiegł po nim skośnie i zniknął, jakby się tylko przyśnił.

Reklama

Człowiek z plastikową torbą zjawił się nie wiadomo skąd. Miał na nogach zimowe buty ze sztucznym futerkiem, pewnie było kremowe zanim nabrało ochronnej, szarej, przystosowanej barwy.

Poruszał się tym specjalnym sposobem jaki mają ludzie, którzy nie śpieszą się do pracy – bo nie mają pracy. Ani nie śpieszą się do domu. Nie mają innego domu niż ten, który się mieści w jednej reklamówce.

Usiadł obok mnie na ławce chociaż ławek było więcej. Wszystkie puste. Do odjazdu autobusu dwie godziny – senność przeszła jak po mocnej kawie. Zostało zmartwienie. Przyszło jeszcze jedno.

Popatrzyłam na niego akurat kiedy on na mnie spojrzał. Spojrzenia skrzyżowały się tak jak to bywa w filmach. W scenie, która jest kluczem akcji, następującej potem. Akcja, następująca potem, usprawiedliwia ruch ręki, odgarniającej kosmyk włosów. Zbliżenie kamery – tak, żeby oczy wypełniły cały kadr.

Mimo upału poczułam chłód. Jakby znikąd pojawiły się dzieci. Wykrzykiwały obraźliwe słowa. Wygrażały w obcym języku dorosłych. Schylały się po kamienie i pewnie obrzuciłyby nimi mężczyznę gdyby nie ja, turystka mimo woli, w tej chwili na etacie przypadkowego anioła stróża.

Dzieciarni znudziło się szybko. Odbiegła w stronę boiska.

Mężczyzna patrzył z czułością jak piłka, nie większa od monety, raz po raz próbuje zająć miejsce słońca na śmiertelnie niebieskim niebie.

Dzieci bywają okrutne, powiedziałam półgłosem zaskoczona, że nawiązuję rozmowę z obcym. Siedział, jakby nic się nie zdarzyło, reklamówka z oderwanym uchwytem na kolanach szeleściła monotonnie. Mruczały raz po raz przejeżdżające niezbyt ruchliwą ulicą samochody.

Mam nadzieję że nie dokuczają panu zbytnio, powiedziałam głośniej.

Z nieba lał się żar tak jak jeszcze tydzień temu strugi deszczu.
Która godzina? Prawie krzyknęłam, przestraszona własnym głosem.
Dworcowy zegar zaczął nagle ogłuszająco tykać.

Nic.

Kiedy echo idiotycznego pytania utonęło w jednostajnym wielościeżkowym półgłosie dnia, zajęłam się inspekcją własnego plecaka. „The Cider House Rules“ Irvinga, przeczytaną do ostatniej strony punktualnie z końcem podróży pociągiem. Jeans, szczoteczka do zębów, sweatshirt, trochę bielizny. Bułka z ziarenkami słonecznika w papierowej torbie, prowiant na drogę, zabrany z przyzwyczajenia – wiem, że w podróży niczego nie przełknę.

Jaka jest różnica między zawartością mojego plecaka i jego reklamówki?
Jaka jest różnica między twoją a moją podróżą?

Trwało dobry kwadrans zanim się odważyłam dotknąć ramienia głuchego sąsiada.

Jakby to było coś nieskończenie kruchego i cennego wziął bułkę w zadziwiająco czyste ręce po czym spojrzał na mnie zadziwiająco czystymi oczami.

Przestaliśmy być wtedy na tej ławce mężczyzną i kobietą. Byliśmy dwojgiem ludzi.

W tej chwili przyjechał autobus.

Stało się jasne, że gdziekolwiek pójdę, nie będę mogła uwolnić się od tego obrazu. Czas rozdarty na dwoje a pośrodku mydlana bańka, unosząca ze sobą kosmos. Między sekundami pokazała się twarz boga rzeczy błahych i odtąd wszystko, co było, przestało się liczyć. Pytania podobne do kamyków wpadły do wody ciszej niż westchnienie i nawet nie wywołały koncentrycznych fal. To co było przestało być ważne. Nawet to jedno bezsensowne odejście. Nawet ta jedna niezrozumiała śmierć. Wszystko znalazło się na swoim miejscu. Tylko niebo wzbiło się wyżej.
Ty patrz. A ja opowiem.

Siedziałam przy oknie i patrzyłam jak człowiek w zimowych butach odrywa z niezwykłym namaszczeniem kawałek po kawałku bułkę i rzuca gołebiom, które zmaterializowały się na przystanku jakby czekały na sygnał. Gołębie zamieniały się na moich oczach w szare okruchy.

Z trzaskiem, brzmiącym mimo szumu silnika jak eksplozja, pierwsza kropla deszczu spadła na zakurzoną szybę.

Reklama

6 KOMENTARZE

  1. gęba niewiele mówi
    Różnice klasowe w Polsce zacierają się w zaskakujących miejscach. W zeszłym roku byłem na konferencji naukowej, czyli wieczorem był typowy grill, kiełbasy na kiju i piwo.
    Pod koniec imprezy wlazła banda jakichś, na oko miejscowych.
    Czterech łysych typków w dresikach, i kudłaty herszt obwieszony skórzaną kurtką i złotymi łańcuchami, zapewne jakiś Cygan z branży samochodowej albo stręczycielskiej. Dorwali się brudnymi łapami do darmowego piwa, naszych kiełbas i naszych doktorantek.
    Na drugi dzień całą tą skacowaną bandę spotkałem na sali konferencyjnej. Cygan był profesorem od nanotechnologii a jego przydupasy miały po doktoracie co najmniej.

    • dawno
      sie juz tak, chlorze, nie usmialam 🙂

      Z gebami mialam podobnie, chociaz troche posrednio.
      Bo w Niemczech tez kradna rowery.
      Skoczylam na krotkie zakupy, postawilam rower pod oknem sasiadki i weszlam, zeby jej podac karton mleka.
      Kiedy wyszlam, pod oknem nie bylo ani rowera, ani moich zakupow.
      Sasiadka przypomniala sobie, ze ma stary holenderski (czyli latajacy) rower w piwnicy, troche nadgryziony przez korozje no i bez powietrza.
      28 zoll, czyli dla mnie co najmniej o numer za duzy, ale co tam.
      Akurat biegnie ulica facet w dresie.
      Sasiadka (dobrze po siedemdziesiatce) z daleka zabija go usmiechem.
      Dobry wieczor – zaszczebiotala, o ile mozna zaszczebiotac basem – czy moglby pan napompowac rower?
      Pan bierze bez slowa pompke, wyczarowana rowniez niewiadomo skad przez sasiadke, i zabiera sie do roboty.
      Christa, sasiadka, kontynuuje zaloty, bawiac pana najswiezszymi wydarzeniami z ulicy, lacznie z “moja” kradzieza. Pan zwraca mi uwage na koniecznosc zamykania roweru i poleca sprawdzic w polisie ubezpieczeniowej, czy mam szanse na jakies symboliczne odszkodowanie.
      – A! – przypomina sie sasiadce – Tu niedaleko mieszka taki grubas, co sie zna na ubezpieczeniach. On pracuje w ratuszu i ma zone Wietnamke.
      – Ten grubas – mowi pan – to ja. Odkad codziennie biegam schudlem jakies szesc kilo.
      A moja zona jest Japonka. Tego roweru nie da rady napompowac, bo wentyl jest /im Arsch.

      Zycze ci chlorze slonecznej niedzieli i dzieki za sprawozdanie z imprezy, dzieki ktoremu moja niedziela bedzie na sto pro sloneczna :))

  2. gęba niewiele mówi
    Różnice klasowe w Polsce zacierają się w zaskakujących miejscach. W zeszłym roku byłem na konferencji naukowej, czyli wieczorem był typowy grill, kiełbasy na kiju i piwo.
    Pod koniec imprezy wlazła banda jakichś, na oko miejscowych.
    Czterech łysych typków w dresikach, i kudłaty herszt obwieszony skórzaną kurtką i złotymi łańcuchami, zapewne jakiś Cygan z branży samochodowej albo stręczycielskiej. Dorwali się brudnymi łapami do darmowego piwa, naszych kiełbas i naszych doktorantek.
    Na drugi dzień całą tą skacowaną bandę spotkałem na sali konferencyjnej. Cygan był profesorem od nanotechnologii a jego przydupasy miały po doktoracie co najmniej.

    • dawno
      sie juz tak, chlorze, nie usmialam 🙂

      Z gebami mialam podobnie, chociaz troche posrednio.
      Bo w Niemczech tez kradna rowery.
      Skoczylam na krotkie zakupy, postawilam rower pod oknem sasiadki i weszlam, zeby jej podac karton mleka.
      Kiedy wyszlam, pod oknem nie bylo ani rowera, ani moich zakupow.
      Sasiadka przypomniala sobie, ze ma stary holenderski (czyli latajacy) rower w piwnicy, troche nadgryziony przez korozje no i bez powietrza.
      28 zoll, czyli dla mnie co najmniej o numer za duzy, ale co tam.
      Akurat biegnie ulica facet w dresie.
      Sasiadka (dobrze po siedemdziesiatce) z daleka zabija go usmiechem.
      Dobry wieczor – zaszczebiotala, o ile mozna zaszczebiotac basem – czy moglby pan napompowac rower?
      Pan bierze bez slowa pompke, wyczarowana rowniez niewiadomo skad przez sasiadke, i zabiera sie do roboty.
      Christa, sasiadka, kontynuuje zaloty, bawiac pana najswiezszymi wydarzeniami z ulicy, lacznie z “moja” kradzieza. Pan zwraca mi uwage na koniecznosc zamykania roweru i poleca sprawdzic w polisie ubezpieczeniowej, czy mam szanse na jakies symboliczne odszkodowanie.
      – A! – przypomina sie sasiadce – Tu niedaleko mieszka taki grubas, co sie zna na ubezpieczeniach. On pracuje w ratuszu i ma zone Wietnamke.
      – Ten grubas – mowi pan – to ja. Odkad codziennie biegam schudlem jakies szesc kilo.
      A moja zona jest Japonka. Tego roweru nie da rady napompowac, bo wentyl jest /im Arsch.

      Zycze ci chlorze slonecznej niedzieli i dzieki za sprawozdanie z imprezy, dzieki ktoremu moja niedziela bedzie na sto pro sloneczna :))

  3. gęba niewiele mówi
    Różnice klasowe w Polsce zacierają się w zaskakujących miejscach. W zeszłym roku byłem na konferencji naukowej, czyli wieczorem był typowy grill, kiełbasy na kiju i piwo.
    Pod koniec imprezy wlazła banda jakichś, na oko miejscowych.
    Czterech łysych typków w dresikach, i kudłaty herszt obwieszony skórzaną kurtką i złotymi łańcuchami, zapewne jakiś Cygan z branży samochodowej albo stręczycielskiej. Dorwali się brudnymi łapami do darmowego piwa, naszych kiełbas i naszych doktorantek.
    Na drugi dzień całą tą skacowaną bandę spotkałem na sali konferencyjnej. Cygan był profesorem od nanotechnologii a jego przydupasy miały po doktoracie co najmniej.

    • dawno
      sie juz tak, chlorze, nie usmialam 🙂

      Z gebami mialam podobnie, chociaz troche posrednio.
      Bo w Niemczech tez kradna rowery.
      Skoczylam na krotkie zakupy, postawilam rower pod oknem sasiadki i weszlam, zeby jej podac karton mleka.
      Kiedy wyszlam, pod oknem nie bylo ani rowera, ani moich zakupow.
      Sasiadka przypomniala sobie, ze ma stary holenderski (czyli latajacy) rower w piwnicy, troche nadgryziony przez korozje no i bez powietrza.
      28 zoll, czyli dla mnie co najmniej o numer za duzy, ale co tam.
      Akurat biegnie ulica facet w dresie.
      Sasiadka (dobrze po siedemdziesiatce) z daleka zabija go usmiechem.
      Dobry wieczor – zaszczebiotala, o ile mozna zaszczebiotac basem – czy moglby pan napompowac rower?
      Pan bierze bez slowa pompke, wyczarowana rowniez niewiadomo skad przez sasiadke, i zabiera sie do roboty.
      Christa, sasiadka, kontynuuje zaloty, bawiac pana najswiezszymi wydarzeniami z ulicy, lacznie z “moja” kradzieza. Pan zwraca mi uwage na koniecznosc zamykania roweru i poleca sprawdzic w polisie ubezpieczeniowej, czy mam szanse na jakies symboliczne odszkodowanie.
      – A! – przypomina sie sasiadce – Tu niedaleko mieszka taki grubas, co sie zna na ubezpieczeniach. On pracuje w ratuszu i ma zone Wietnamke.
      – Ten grubas – mowi pan – to ja. Odkad codziennie biegam schudlem jakies szesc kilo.
      A moja zona jest Japonka. Tego roweru nie da rady napompowac, bo wentyl jest /im Arsch.

      Zycze ci chlorze slonecznej niedzieli i dzieki za sprawozdanie z imprezy, dzieki ktoremu moja niedziela bedzie na sto pro sloneczna :))