Reklama

Zachęcony zbawiennym przykładem kolegów, postanowiłem napisać parę słów na temat „fajny film ostatnio widziałem”. W telewizji.

Zachęcony zbawiennym przykładem kolegów, postanowiłem napisać parę słów na temat „fajny film ostatnio widziałem”. W telewizji. A konkretnie w ubiegłą sobotę wieczorem TVN zaserwowała nam niezły dramat „Prestiż”, z elementami steampunkowymi i metafizycznymi. W tym miejscu, zgodnie z dobrym obyczajem netykiety, wstawiam znak ostrzegawczy:

Reklama

                                                 UWAGA, SPOILER!

         Poniżej znajdują się szczegóły dotyczące fabuły i zakończenia utworu.

Właściwie film zaczęła oglądać Pani Quackie, która gustuje w fabułach osadzonych w dziewiętnastym wieku lub w fin-de-siecle, ja się przypętałem przypadkiem. Temat dwóch współzawodniczących iluzjonistów – każdy z całą grupą popleczników, ze specjalnym „inżynierem” dbającym o techniczną stronę trików – wydał mi się początkowo mało interesujący, jako że nie przepadam za pokazami iluzji. Po obejrzeniu filmu nie przepadam jeszcze bardziej; mam nadzieję, że do przeszłości należą już sztuczki ze znikającym kanarkiem, kiedy „znikająca” klatka składa się na płasko razem z lokatorem, a iluzjonista tryumfalnie prezentuje publiczności rodzeństwo właśnie zmiażdżonego ptaka jako jego samego.

Jak zapewne rozumiecie, sceny występów, przeplatające się z widokami zza kulis, gdzie iluzjoniści przygotowują swoje numery, nie interesowały mnie zbytnio. Z czasem jednak współzawodnictwo obu panów – Robert „Wielki Danton” Angier (Hugh Jackman) i Alfred „Profesor” Borden (Christian Bale) – zaczęło mnie wciągać. Obie postacie dość czytelnie różnią się charakterem i pochodzeniem – elokwentny efekciarz i zakamuflowany arystokrata Angier kontra milczkowaty, z kamienną twarzą, pochodzący z gminu Borden (zapewne scenarzysta nieprzypadkowo wybrał nazwisko kojarzące się ze słynną oskarżoną o morderstwo Lizzie Borden). Zawiązaniem akcji niewątpliwie jest śmierć żony Angiera podczas próby wydostania się z więzów i olbrzymiego akwarium wypełnionego wodą – ponieważ węzeł na oplatających ją sznurach zawiązał Borden, on też jest obciążany faktyczną odpowiedzialnością za jej śmierć.

Jednak osią całej fabuły niewątpliwie jest sztuczka, nad którą pracuje Borden, a której sekret usiłuje mu wykraść Angier – „Transported Man”, czy też, jak moglibyśmy dzisiaj przetłumaczyć, „Człowiek Teleportowany”. Borden jako „Profesor” rzuca małą, kauczukową piłeczką, odbijającą się od sceny, przechodzi przez drzwi umieszczone na jednym jej krańcu i w tej samej chwili wychodzi przez drugie drzwi, znajdujące się o szerokość sceny od pierwszych, aby złapać piłeczkę. Angier na różne sposoby próbuje powtórzyć ten numer, jednak Borden demaskuje go. Ostatecznie „Wielki Danton” rusza do Stanów Zjednoczonych, aby prosić o pomoc wielkiego wynalazcę – Nikolę Teslę (doskonała, mimo że mało ekspresyjna rola Davida Bowiego).

Tesla po początkowych niepowodzeniach w końcu prezentuje Angierowi machinę, która wśród efektownych, przeskakujących wyładowań… wydaje się nic nie robić. W końcu wychodzi na jaw, że co prawda nie teleportuje ona ludzi, ani przedmiotów, ale za to tworzy w pewnej odległości ich repliki. To pozwala Angierowi odnieść sukces po powrocie do Londynu, a dodatkowo wplątać Bordena w intrygę, która zaprowadzi tego ostatniego na szafot.

Co bystrzejsi czytelnicy zapewne zauważyli już problem, z którym musi uporać się w swojej sztuczce „Wielki Danton”: jeżeli mamy do czynienia z powieleniem, a nie teleportacją, co zrobić z „oryginałem”? Rozwiązanie jest przeraźliwe – w centrum replikatora znajduje się zapadnia, a pod nią – pełne wody, szczelne, samozamykające się akwarium, w którym topi się każdy kolejny „oryginał”, podczas gdy „kopia” zbiera burzliwe oklaski na drugim końcu widowni. Pomijając już moralne aspekty takiego rozwiązania, wydaje mi się to mało prawdopodobne psychologicznie: kto dobrowolnie zgodziłby się zginąć w męczarniach, nawet wiedząc, że zastąpi go doskonała, identyczna kopia?

Ale o tym właśnie jest ten film: o poświęceniu w imię – być może szalonej – idei. Poświęca się jej najpierw żona Angiera, decydując się na występ z nowym, niebezpiecznym węzłem. Całe życie poświęca jej Borden, którego tajemnicą jest brat bliźniak, udający „teleportowanego”, a na co dzień kryjący się pod charakteryzacją jako „inżynier Fallon” (bracia zresztą zamieniają się tożsamościami, co daje interesujące, choć mało pozytywne efekty, jeżeli chodzi o żonę jednego i kochankę drugiego z nich). Poświęca się jej wreszcie Angier, w sposób opisany wyżej.

Na koniec jednak naszła mnie zupełnie inna refleksja. Otóż esencją fabuły jest kwestia jednego z bohaterów: “Nikogo nie obchodzi ten, który znika. Liczy się ten, który pozostaje”. Ta prawda każe wynajętemu sobowtórowi Angiera celebrować owacje na scenie, kiedy sam iluzjonista siedzi pod nią. To dlatego bracia Bordenowie wymieniają się tożsamością Alfreda – żeby chociaż w połowie cieszyć się uznaniem widowni. To dlatego wreszcie tak niewielu z widzów filmu – którzy przecież wiedzą, że maszyna Tesli nie „transportuje”, a „kseruje” – zastanawia się w finale, co dzieje się z „oryginałem” Wielkiego Dantona, kiedy z drugiej strony sali pojawia się „kopia”.

Jak celne to i prawdziwe stwierdzenie, świadczy również nasza scena polityczna, na której ci sami gracze wymieniają się rolami od 20 lat – znikając od czasu do czasu za kulisami, zmieniając nazwę partii, żeby pojawić się w blasku świateł jako „nowa jakość”, a czasem nawet zebrać owacje. Efekty, a może właśnie ich brak, widzimy i czujemy wszyscy. Co z kolei prowadzi mnie nieuchronnie do wniosku jakże często przytaczanego przez pewnego Kota: „Spuścić klasę polityczną z wodą w kiblu i posypać kretem”. Tak, żeby się już nie replikowała, a przynajmniej nie w obecnym kształcie.
 

Reklama

8 KOMENTARZE