Reklama

Reklama

Pan Ignacy Lajkonik pacnął się w czoło, ale delikatnie, tak żeby nie zrobić sobie krzywdy. Wiedział bowiem z doświadczenia, że każdy, kto próbował zrobić krzywdę jemu, Ignacemu Lajkonikowi, miał do czynienia z panią Chandrą. Dość nieprzyjemnego czynienia, dodajmy. Pacnięcie nie zrobiło więc panu Ignacemu krzywdy, ale było słyszalne na tyle, by w kuchennych drzwiach (pan Lajkonik właśnie przyrządzał wieczorną mozzarellę z pomidorami i oliwą, doprawioną listkami oregano z dyżurnej doniczki na oknie – pycha! – którą zwykli byli jadać na wczesną kolację) pojawiła się głowa jego piękniejszej połowy.

– Co się stało? – zapytała spokojnie pani Chandra. Spokojnie, ponieważ zorientowała się, że pan Ignacy jest w kuchni sam, nie trzyma w dłoni ostrego narzędzia, tępego zresztą też nie, nie stoi przed nim butelka z trucizną, nie… słowem, że ani przypadkiem, ani z premedytacją nie jest w trakcie robienia sobie krzywdy. Ale pacnięcie było naprawdę głośne, a to oznaczało coś poważnego. – Stało się to – powiedział pan Lajkonik przez palce pacającej dłoni – że zapomniałem zrobić coś bardzo ważnego, co komuś obiecałem. Obiecałem i nie dotrzymałem. I jak ja teraz wyglądam? – jęknął. Po czym odsunął dłoń od czoła i kontynuował nieco spokojniej.

Pani Chandra usłyszała więc, jak to pożyczył od pewnego znajomego książki, rzadkiej urody: słownik slangu babilońskiego (polsko-klinowy i klinowo-polski), „Zarys monografii paplacza nadrzewnego” adiunkta Wietczynkiewicza, a nade wszystko ilustrowany atlas Pepperlandu, wydanie z 1963 roku, sprzed inwazji Smutasów. Dwie pierwsze potrzebne mu były do pracy nad różnymi zleceniami, ale trzecią pożyczył dla czystej przyjemności. Ze znajomym – panem Robertem René Awisem – widywał się zresztą rzadko i przede wszystkim na gruncie służbowym, kiedy jednak ten w jednym z listów zasugerował dość uprzejmie, że książki chciałyby może znów zobaczyć właściciela, pan Ignacy poczuł się wywołany do tablicy…

Traf chciał, że właśnie w chwili, kiedy – przepełniony żądzą czynu – wstawał, by spełnić swój bibliofilski obowiązek, do drzwi załomotała kuzynka Euforia z jakąś niecierpiącą zwłoki sprawą. Pan Lajkonik w pierwszej chwili tak się zdenerwował, że o mało co nie zakończyło się to czyimś zejściem i prawdziwymi zwłokami. Potem jednak – jako człowiek życzliwy innym – zainteresował się tym, co mówiła kuzynka, a zarazem całkowicie wyleciała mu z głowy kwestia książek. Teraz zaś, w kuchni, gdy polewał oliwą mozzarellę z pomidorami, gęsty płyn w pierwszej chwili ułożył się w kształt przypominający nadrzewnego paplacza w tańcu godowym. Panu Ignacemu skojarzyło się to ze wspomnianym zarysem monografii i niewiele było trzeba, żeby pacnął się w czoło i jęknął.

Pani Chandra podchodziła do takich zobowiązań równie poważnie jak jej mężczyzna, więc zdecydowanym ruchem odsunęła na bok talerz z włoskim daniem. „Ignacy, jedziemy!” Pan Lajkonik poderwał się z miejsca, oko mu błysnęło – jechać, działać, załatwiać – był w swoim żywiole… a w dodatku pojawiła się okazja wypróbowania najnowszego gadżetu, kupionego tuż przed wakacjami – samochodowej nawigacji wykorzystującej system GPS. Dawała ona kierowcy wskazówki głębokim, zmysłowym damskim głosem. Pani Chandra zastanawiała się nawet, czyby czasem nie pokazać, że jest o nawigację nieco zazdrosna, ale po dłuższym namyśle machnęła ręką (nie trafiając w nic po drodze, co oznaczało, że rzeczywiście nie przywiązuje do wypowiedzi nawigacji wielkiej wagi).

Spakowali książki i nawigację, zeszli na dół i wsiedli do samochodu. Pan Ignacy z namaszczeniem włączył urządzenie i umieścił je w uchwycie, umieszczonym na środku deski rozdzielczej. Kiedy już wszystko się włączyło i załadowało, wpisał adres pana Roberta i poczekał, aż na ekranie pojawi się trasa. Ruszyli z kopyta i wszystko szło pięknie i ładnie, dopóki nie dotarli do niedawno otwartej drogi ekspresowej. Wyglądało na to, że telewizyjna relacja z otwarcia owej trasy (z udziałem jakże licznych dygnitarzy) przyciągnęła dziesiątki, ba, setki chętnych, by wypróbować nową drogę na własnych oponach. Co więcej, wszyscy ci chętni przyjechali tam w tej samej chwili – i droga stała się ekspresowa tylko z nazwy. Pan Lajkonik wiercił się niespokojnie, ale korek, w którym utknęli, wcale nie chciał się rozładować od wiercenia na fotelu. Minuty mijały, aż uzbierał się z nich cały kwadrans i wtedy pani Chandra zlitowała się nad swoim ulubionym kierowcą. – Zobacz, może nawigacja coś ci podpowie – powiedziała.

Nasz bohater ożywił się. Poklikał i poszukał wśród licznych opcji nawigacji, a już po chwili… – Jest! – obwieścił triumfalnie – Nazywa się to „korkociąg”. Spróbujmy… I oto niebieska nitka trasy posłusznie zboczyła z zatłoczonej trasy, a pan Ignacy podążył za nią pierwszym możliwym zjazdem. Za oknem samochodu zapadał letni wieczór, robiło się coraz ciemniej, ale teraz przynajmniej jechali, zamiast bezproduktywnie stać w korku. Jeszcze zakręt w prawo, tak, a teraz drugim zjazdem z ronda, na rozwidleniu w lewo, 500 metrów, potem w tę wąską uliczkę i… byli u celu podróży. A przynajmniej tak stwierdził damski głos z głośniczka.

Pan Lajkonik wydawał się nieprzekonany. Stali na szerokim, żwirowanym podjeździe przed nowoczesną bramą z aluminium, na której środku w świetle reflektorów błyszczało logo producenta – układające się w napis „100-KERA”. – No nie wiem… – w głosie pana Ignacego brzmiało wahanie – Nigdy wcześniej nie byłem u Roberta, ale to nie wygląda jak domek, o którym opowiadał? – Najlepiej wjedźmy do środka i zobaczmy – ucięła wątpliwości jego piękniejsza połowa. Jakby w reakcji na te słowa brama drgnęła i zaczęła się odsuwać. Pan Lajkonik wrzucił pierwszy bieg i powoli wtoczyli się na obszerne podwórze z miejscami do parkowania. Na jednym z nich stał wielki, czarny samochód z ostro zakończonymi „skrzydłami” nad tylnym zderzakiem. – Oo, Chevrolet Impala! – rzucił zdziwiony pan Ignacy, który znał się cokolwiek na samochodach. – Nie wiedziałem, że ktoś tutaj ma takiego. Ale przecież nie Robert! Może to jakiś jego gość?

Wysiedli oboje. W przyćmionym świetle solarnych lamp wszystko wydawało się czarne, nawet mury secesyjnej willi, noszącej ślady gruntownej renowacji. Po żwirku, lśniącym jak kość słoniowa, dotarli do szerokich schodów z gustowną poręczą z kutego żelaza. Wspięli się na kilka stopni. Na masywnych dębowych drzwiach widniała mosiężna tabliczka, a napis na niej głosił: „Doktor Arpad Kula. Prywatna klinika chirurgii plastycznej” – No, to na pewno nie jest dom twojego Roberta – oceniła z lekkim przekąsem pani Chandra. – Na drugi raz, kochanie, ja cię poprowadzę – dodała – a nie żadna nawigacja…
Tymczasem drzwi uchyliły się, jakby ktoś z wnętrza odblokował elektryczny zamek. Pan Lajkonik pchnął drzwi, przepuścił piękną towarzyszkę przodem i wszedł za nią do środka.

Zza recepcyjnego kontuaru przywitała ich dziewczyna. Oszałamiająca burza rudych loków opadała jej na ramiona, a w klapę modnego żakietu, narzuconego na czarny golfik, wpięty był identyfikator z imieniem i nazwiskiem „Halina Ella”. – Proszę usiąść i zaczekać – zaprosiła panią Chandrę i pana Ignacego – pan doktor zaraz się pojawi.
– Ale myśmy nie byli… To znaczy, my nie do pana… Chyba zaszła jakaś pomyłka? – zająknął się pan Lajkonik.
– Tak? – zdziwiła się uprzejmie recepcjonistka. – Państwo Helsińscy, prawda?
– No właśnie że nie! – odpowiedzieli jednym głosem Ignacy i Chandra.
I wtedy właśnie w poczekalni zjawił się sam doktor.

Tęgi, wysoki mężczyzna o twarzy niczym księżyc w pełni, w białym kitlu narzuconym na ciemne ubranie uniósł dłoń. – Proszę państwa do mnie, zaraz sobie to wyjaśnimy – powiedział, uśmiechając się anemicznie. Posłuszni jego zapraszającemu gestowi, weszli do gabinetu i opadli na okazałe fotele z czarnej skóry. – Szanowni państwo, od kilkunastu lat prowadzę tutaj małą klinikę, znaną tylko wybranym. Specjalizujemy się w liposukcji i nieskromnie powiem, że biorąc pod uwagę obecną sytuację, odnieśliśmy znaczący sukces. Wydaje mi się więc nieco dziwne, że trafiliście państwo tutaj… przypadkiem? Pan Ignacy poczuł się w obowiązku odpowiedzieć. Wyjaśnił więc, nie wdając się w szczegóły, że jechali do znajomego, którego nigdy wcześniej nie odwiedzali, że doprowadziła ich tutaj nowa nawigacja i że nie ma pojęcia, dlaczego tak się stało. Doktor na te słowa jakby posmutniał. – Czy… czy na pewno nie chcecie państwo skorzystać z naszych usług? – upewnił się ostrożnie. Pan Lajkonik uniósł brwi. – Panie doktorze, nie wątpię, że jest pan znakomitym fachowcem, ale jakoś nie mamy takiej potrzeby. – No cóż – westchnął doktor Kula – w takim razie pozostaje mi pożegnać państwa, z nadzieją, że kiedyś jeszcze się zobaczymy…

Pan Ignacy Lajkonik podziękował uprzejmie, odwrócił się i już miał zamiar wyjść, kiedy zobaczył, jak pani Chandra, błądząca dotychczas wzrokiem po ścianach, gwałtownie blednie, a jej źrenice rozszerzają się. Podążył za jej spojrzeniem i poczuł, jak krew ścina mu się w żyłach. Na jednym z dyplomów, zaświadczających o lekarskich umiejętnościach pana doktora, zobaczył jego tytuł i nazwisko zapisane w skrócie. Gospodarz snadź wyczuł, co dzieje się w umysłach dwojga niezapowiedzianych gości, bo uśmiechnął się, tym razem pełnym uzębieniem, po czym pospieszył z zapewnieniami. – Ależ, szanowni państwo, proszę się uspokoić! Nic, ale to nic wam nie grozi. Od kiedy zmieniliśmy profil, zarabiamy tak dobrze, że zrezygnowaliśmy z wszelkiej innej działalności.
– Innej?!? – wybąkał pan Ignacy, nie ze wszystkim jeszcze przekonany.
– Och, teraz już nie musi pan udawać – żachnął się doktor. – Kiedyś mieliśmy tu punkt, hmm, powiedzmy, krwiodawstwa, ale to całkiem nieopłacalne, zostawiliśmy to innym instytucjom. Proszę mi wierzyć, liposukcja to teraz nasza JEDYNA specjalność.

Dochodzący do siebie bohaterowie pospiesznie ruszyli ku wyjściu. Panu Lajkonikowi w drzwiach zebrało się jednak na odwagę. Wzorem porucznika Colombo uniósł dłoń i zapytał gospodarza: – A właściwie jak to się stało, że wpadł pan na taki pomysł? –
– Naprawdę chce pan wiedzieć? – doktor wciągnął powietrze – to akurat było dość proste. Wzorowaliśmy się na jednym z ówczesnych rządów, który zatrudniał doskonałych fachowców od pi-aru.
– Nie rozumiem? – zdziwił się pan Ignacy.
– Przecież powiedziałem, to było proste – gospodarz pozwolił sobie na jeszcze jeden mrożący krew w żyłach uśmiech – wystarczyło zastanowić się, za co ludzie nas najbardziej nie lubią – a potem uczynić z tego naszą największą zaletę!

PS. Pan Lajkonik oddał w końcu znajomemu pożyczone książki – ale zrobił to przy zupełnie innej okazji…

______________

Tekst chroniony prawem autorskim (wszystkie części cyklu o p. Lajkoniku). Opublikowany w witrynie www.kontrowersje.net oraz na blogu madagaskar08.pl . Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie i przedruk tylko za zgodą autora. 

Reklama

16 KOMENTARZE

  1. Cześć L.
    A było nie korzystać z GiPSa. Ja nigdy nie korzystam i zawsze pobłądzę;-).
    A propos korków – stałem za Tobą Lajkoniku na tej obwodnicy – trzy ……a godziny, w przed tym czekałem na zapłacenie za przejazd autostradą 40 min,. Arghh.

    Nawet hiperprzestrzeń była zakorkowana:-)

    Z powrotem z wakacji trasa Wejcherowo – Włocławek – 7godzin (….. ….. …. – to były tzw dynamizatory wypowiedzi:-))
    Pzdr

    • Łe
      w takich przypadkach sugeruję zadzwonić, zajechać i przeczekać. Albo, jeżeli ze względów czasowo-przestrzennych jest to niemożliwe, wyjechać wcześniej – rozkładam ręce, bo obwodnica obwodnicy dopiero w planach.

      Co do tras i czasów, pamiętam, jak serdeczni przyjaciele z Poznania wpadli na nieplanowany nocleg – z Helu via Władysławowo do początku Trójmiasta jechali godzin sześć w szczycie zmiany turnusów.

      Pozostaje zaopatrzyć się w helikopter : (

      Aha, oczywiście droga ekspresowa, którą jechał pan Ignacy, to CAŁKIEM INNA droga, nie trójmiejska obwodnica. I w ogóle wszelkie podobieństwo osób i zdarzeń już Ty wiesz, co.

  2. Cześć L.
    A było nie korzystać z GiPSa. Ja nigdy nie korzystam i zawsze pobłądzę;-).
    A propos korków – stałem za Tobą Lajkoniku na tej obwodnicy – trzy ……a godziny, w przed tym czekałem na zapłacenie za przejazd autostradą 40 min,. Arghh.

    Nawet hiperprzestrzeń była zakorkowana:-)

    Z powrotem z wakacji trasa Wejcherowo – Włocławek – 7godzin (….. ….. …. – to były tzw dynamizatory wypowiedzi:-))
    Pzdr

    • Łe
      w takich przypadkach sugeruję zadzwonić, zajechać i przeczekać. Albo, jeżeli ze względów czasowo-przestrzennych jest to niemożliwe, wyjechać wcześniej – rozkładam ręce, bo obwodnica obwodnicy dopiero w planach.

      Co do tras i czasów, pamiętam, jak serdeczni przyjaciele z Poznania wpadli na nieplanowany nocleg – z Helu via Władysławowo do początku Trójmiasta jechali godzin sześć w szczycie zmiany turnusów.

      Pozostaje zaopatrzyć się w helikopter : (

      Aha, oczywiście droga ekspresowa, którą jechał pan Ignacy, to CAŁKIEM INNA droga, nie trójmiejska obwodnica. I w ogóle wszelkie podobieństwo osób i zdarzeń już Ty wiesz, co.

  3. A ten Rumun to chociaż legalny?
    Dzień dobry według zasług

    Są trzy stany skupienia pisarzy:
    – Stan wściekły: k…., czemu ja tego nie napisałem!
    – Stan stały: z żelaza i marmuru, stan stały na pomniku i na zakurzonej półce
    – Stan lotny: na końcu języka miałem tyle znakomitych zdań (o sobie), ale na śmierć
    bezpamiętną zapomniałem jeich zapisać potomnym!

    Pan się oczywiście wyłamuje z tego wcale nie uproszczonego schematu, i dobrze Panu tak z Czytelnikami, o czym zza światów zaświadczam.

    • Dzień dobry!
      Chociaż z opóźnieniem, ale się zgłaszam, jako że byłem po przeciwpałożnej stronie kraju i bez sieci. Pięknie dziękuję, mimo że z odcinka na odcinek coraz więcej wątpliwości co do tych stanów całkiem niezjednoczonych narasta.

      Rumun całkiem legalny, tym bardziej, że Siedmiogrodzianin, więc w zasadzie nie wiadomo, czy nie bardziej Węgier dwabratanek. Wie pan, jak to jest, jak inwestor z majątkiem przychodzi, to się go o pochodzenie nie pyta, chociaż czasem by wartało. A ten tutaj oświadczył w dodatku, że krwawicę będzie inwestował – i wystarczyło, żeby go przyjęli z otwartymi ramionami. A już czyją mianowicie krwawicę, nie spytali.

  4. A ten Rumun to chociaż legalny?
    Dzień dobry według zasług

    Są trzy stany skupienia pisarzy:
    – Stan wściekły: k…., czemu ja tego nie napisałem!
    – Stan stały: z żelaza i marmuru, stan stały na pomniku i na zakurzonej półce
    – Stan lotny: na końcu języka miałem tyle znakomitych zdań (o sobie), ale na śmierć
    bezpamiętną zapomniałem jeich zapisać potomnym!

    Pan się oczywiście wyłamuje z tego wcale nie uproszczonego schematu, i dobrze Panu tak z Czytelnikami, o czym zza światów zaświadczam.

    • Dzień dobry!
      Chociaż z opóźnieniem, ale się zgłaszam, jako że byłem po przeciwpałożnej stronie kraju i bez sieci. Pięknie dziękuję, mimo że z odcinka na odcinek coraz więcej wątpliwości co do tych stanów całkiem niezjednoczonych narasta.

      Rumun całkiem legalny, tym bardziej, że Siedmiogrodzianin, więc w zasadzie nie wiadomo, czy nie bardziej Węgier dwabratanek. Wie pan, jak to jest, jak inwestor z majątkiem przychodzi, to się go o pochodzenie nie pyta, chociaż czasem by wartało. A ten tutaj oświadczył w dodatku, że krwawicę będzie inwestował – i wystarczyło, żeby go przyjęli z otwartymi ramionami. A już czyją mianowicie krwawicę, nie spytali.