Reklama

Pan Ignacy Lajkonik szedł skrawkiem odgarniętego chodnika pomiędzy dwiema równoległymi zaspami, jedną od strony domów, drugą od ulicy i narzekał w myślach na ocieplenie klimatu –

Pan Ignacy Lajkonik szedł skrawkiem odgarniętego chodnika pomiędzy dwiema równoległymi zaspami, jedną od strony domów, drugą od ulicy i narzekał w myślach na ocieplenie klimatu – kiedy usłyszał wołanie o pomoc. Stanął na palcach i rozejrzał się ponad czubkami śnieżnych kop. Od strony ulicy stała niewysoka pani, szczelnie okutana szalem i wołała w jego kierunku – Halo! Proszę pana! Czy mógłby mi pan pomóc przejść? Wysiadłam z samochodu i zorientowałam się, jakie tu zaspy! Bardzo proszę… Pan Ignacy westchnął, wyciągnął z kieszeni płaszcza składaną saperkę, jednym ruchem rozłożył ją i zaczął kopać.

Po kwadransie otarł pot z czoła, wytarł z niego dłoń i podał ją pani, która cierpliwie czekała, aż w śnieżnej ścianie pojawi się przejście.
– Proszę bardzo – powiedział pan Lajkonik – Może pani przejść… Być może nie suchą stopą, ale zrobiłem, co się dało.
– Bardzo dziękuję – powiedziała pani – Swoją drogą, dobrze by pan zrobił, gdyby rozwiązał pan jedną dotychczas nierozwiązaną sprawę. I panu też by to dobrze zrobiło… A teraz wybaczy pan, przyjacielu, muszę zdążyć na spotkanie – I weszła prosto w drzwi z napisem „E. Clairvoyant SA. Konsulting, doradztwo, prognozowanie”, podczas gdy pan Ignacy stał wśród zasp i powoli stygł, zastanawiając się, co też mogła mieć na myśli.

Reklama

Tymczasem pani pokazała się w oknie kamienicy z wspomnianym szyldem, zobaczyła, że pan Lajkonik stoi jeszcze tam, gdzie stoi, uniosła nieco ironicznie brew i znacząco wskazała palcem na poprzedni akapit. No tak, to już była jakaś podpowiedź. Pan Ignacy uspokoił oddech, zamknął oczy i… po chwili już wiedział, dlaczego całkiem przecież nieznajoma pani użyła słowa „przyjacielu”. Toć właśnie tak zwracał się do niego pan Dariusz Barnaba Szeherezad, człowiek przyjazny, ale tajemniczy. No a jego – Szeherezada – zwyczaj niekończenia rozpoczętych myśli i działań był przecież nierozwiązaną sprawą! Pan Lajkonik uśmiechnął się do siebie i do tajemniczej nieznajomej (a ona – chociaż o tym nie wiedział – odpowiedziała uśmiechem) i poszedł szybkim krokiem w kierunku mieszkania pana Szeherezada.

Drzwi do klatki były uchylone, więc pan Ignacy wszedł do środka, prawie wbiegł po schodach i zapukał do drzwi. Poprzedniego dnia słuchał sobie suity „Aladdin” Carla Nielsena, która jeszcze grała mu w uszach, więc nic dziwnego, że zapukał do taktu: papapapa pa pam! – Otwarte! – rozległ się ze środka głos pana Szeherezada, więc Lajkonik śmiało wszedł do środka i… zamarł wpół kroku. Na środku stolika z mahoniu stała błyszcząca wypolerowanym mosiądzem lampa, doskonale znana miłośnikom orientalnych opowieści. Z jej dzióbka unosił się ciężki, fioletowy dym, przechodzący w postać pana Darka Szeherezada! Obaj panowie patrzyli na siebie, całkowicie zaskoczeni, a żaden z nich nie był w stanie wydobyć z siebie głosu.

Pierwszy doszedł do siebie gospodarz. – Witaj, przyjacielu – powiedział łagodnie i zmaterializował się do końca. – Myślałem, że to kto inny, mamy taki sygnał z Alą… Odwrócił się, sięgnął po lampę, i pospiesznie schował ją do rzeźbionej szafki, stojącej obok. Pan Ignacy dostrzegł, że mimo smukłego wyglądu szafka miała zadziwiająco solidne drzwi i zamek, który pan Szeherezad starannie zamknął małym kluczykiem, a potem odwrócił się ku gościowi. – No dobrze – rzekł zrezygnowanym tonem – Teraz, drogi przyjacielu, znasz już moją największą tajemnicę. Tak, jestem dżinem. Ale nie obawiaj się, czasy się zmieniają. Nie grożę już nikomu ścięciem, nie rozdaję królestw ani nie stawiam pałaców… Już pewnie wiesz, dlaczego tak sobie cenię pozytywne emocje ludzi – to właśnie tym się żywię, chociaż herbatę też lubię wypić – dla smaku…

Pan Lajkonik odzyskał głos. – Ale dlaczego zamieszkałeś akurat tutaj? – zapytał. Gospodarz chwilę zastanawiał się nad odpowiedzią, a potem przywołał na twarz swój słynny, zniewalający uśmiech – Tylko tutaj ludzkie emocje mają jeszcze naturalny smak. Tutaj radość jest pełna, kiedy ją smakujesz, szczęście jest naprawdę gorące, a kiedy między dwojgiem ludzi pojawia się miłość… – Tradycyjnie pan Szeherezad nie dokończył myśli, ale jego czarne oczy nabrały rozmarzonego wyrazu, który mówił więcej niż słowa. Szybko się jednak otrząsnął i spojrzał bacznie na gościa.
– Teraz wiesz już wszystko i coś trzeba będzie z tym zrobić. Pan Ignacy cofnął się o krok. – Nie bój się przyjacielu, przecież powiedziałem, że czasy się zmieniają – uśmiechnął się gospodarz. – Jesteś czwartą osobą, która odkryła moją prawdziwą tożsamość; wszyscy żyją i dobrze się mają. Proponuję standardową umowę – trzy życzenia za zachowanie wszystkiego w tajemnicy. Pomyśl chwilę, a ja pójdę po herbatę…

Kiedy pan Szeherezad wrócił z rzeźbioną tacą, na której tradycyjnie stały czarki z herbatą, czajniczek, cukier, przyprawy… Ale to już znamy! Do rzeczy, narratorze! Jednym słowem, pan Lajkonik już wiedział, czego sobie życzy. Wypili herbatę, delektując się smakiem i aromatem, a potem pan Ignacy wyłuszczył rozmówcy swoje życzenia. Pan dżin (bo niby dlaczego dżinowi nie miałoby się należeć tytułowanie per „pan”?) przy każdym z nich kiwał głową, a kiedy pan Lajkonik skończył mówić, znów się uśmiechnął. Tym razem jednak był to zachwycony uśmiech kogoś, kto docenia uczucia stojące za słowami. – Zgoda! – powiedział tylko, a pan Ignacy ruszył przygotować się do spełniania życzeń. Wrócił więc do domu, spakował pospiesznie walizkę, przebrał w letnią marynarkę, lekkie spodnie i sandały i stanął na środku pokoju. – Pierwsze! – powiedział głośno i wyraźnie.

Świat nie zawirował i w ogóle nie stało się nic, co przypominałoby efekty specjalne z filmów, towarzyszące teleportacji, więc pan Lajkonik poczuł się nieco zawiedziony. Ale szybko mu to minęło, ponieważ – dokładnie tak, jak się umówił z panem dżinem – stał przed drzwiami okazałego hinduskiego domu, a gdzieś daleko, w porannej mgle, wschodziło słońce. Pan Ignacy nacisnął staromodny żelazny przycisk, rozległ się przytłumiony dźwięk dzwonka; już po chwili wielkie drzwi uchyliły się nieco i wyjrzała zza nich nieufna twarz służącej. Wszelako po krótkiej rozmowie pan Lajkonik został wpuszczony do środka, a po kilku minutach do wielkiego hallu wpadła zaspana jeszcze i niedowierzająca pani Chandra. Spojrzała na pana Ignacego, przetarła oczy, uszczypnęła się w dłoń, jakby próbując obudzić ze snu, po czym bezradnie zapytała: – Ale jakim cudem?… Pan Lajkonik uśmiechnął się tylko, podszedł do niej i przytulił, a ona objęła go i przycisnęła do siebie.

Następne kilka dni spędzili razem – chodzili na spacery pod koronami bauhinii, banianów i palm, pojechali na wycieczkę na słoniach, odwiedzali zabytkowe budowle, w tym słynny Taj Mahal („Wiesz, że zbudował ją cesarz Szachdżahan na cześć swojej ukochanej żony?”) i cieszyli się sobą. Pani Chandra osobiście doglądała kuchni, a pan Ignacy próbował nowych przypraw i sosów, i obżerał się indyjskimi specjałami za wszystkie czasy. Czas mijał im szybko i w końcu nadszedł dzień pożegnania. Pan Lajkonik poprosił panią C., żeby stanęła na środku pokoju, zawiązał jej oczy ozdobnym indyjskim szalem, a potem głośno klasnął w dłonie, a cicho szepnął – Drugie… I oto powiało chłodem, a przed panią Chandrą pojawiło się coś niebywałego. Pan Ignacy rozwiązał szal, a potem słuchał tylko ochów i achów, ponieważ w gorących Indiach ludzie nieczęsto mają okazję zobaczyć lodową rzeźbę, a jeszcze jeżeli ma ona kształt „Słoneczników’ Van Klocka!

Wieczorem tego samego dnia pan Ignacy spakował walizkę, wszystkie pamiątki i prezenty do osobnego wielkiego wora, pożegnał się czule z panią Chandrą (która nadal nie mogła wrócić do Polski ze względu na nierozwiązane do końca sprawy spadku), wyszedł z domu, złapał taksówkę i kazał się zawieźć… do banianowego gaju nieopodal. Taksówkarz patrzył na niego trochę dziwnie, nieczęsto bowiem zdarzało mu się wieźć pasażera w ciepłym płaszczu i futrzanej czapce, ale nie powiedział ani słowa ponad to, co zazwyczaj mówią taksówkarze. Pan Lajkonik stanął pomiędzy drzewami, zaczekał, aż taksówka odjedzie, po czym pełnym głosem powiedział – Trzecie! Tym razem zmiana nie była przyjemna – z ciepłego indyjskiego wieczoru przeskoczył prosto w siarczystą polską zimę. Padający śnieg zawiewał z boku i usiłował wcisnąć się między szalik a czapkę, a mróz podzwaniał z lekka zębami pana Ignacego. Na szczęście o jakieś sto metrów stamtąd paliło się światło w oknie domku, do którego też pan Lajkonik skierował swoje kroki, jakkolwiek spowalniany przez bagaż.

Wszedł na dobrze znany ganek, zadzwonił do drzwi. Świąteczny gwar, który dał się słyszeć ze środka, na moment przycichł, a pod drzwiami rozległo się zdziwione warczenie. Po chwili szczęknęła zasuwa i w drzwiach pojawiła się kobieca sylwetka.
– Przybieżeli do Betlejem pa-ste-rzee! – zaintonował pan Lajkonik.
– Jezus, Maria! Ignacy? – zawołała kompletnie zaskoczona pani Monika, a zza niej wyłonili się równie zdziwieni pozostali domownicy, w tym mąż pani Moniki, przemiły pan Tadeusz, ich dwie córki, Zosia i Grażyna, a na samym końcu Karol. Z Pauliną! U ich nóg pałętał się skuczący cicho ze szczęścia Pciuch, czyli pies i obrońca domu, który pasjami uwielbiał pana Lajkonika i to z wzajemnością.
Pan Ignacy obejrzał się za siebie z komiczną powagą, popatrzył w lewo, potem w prawo. Odwrócił się znowu do siostry. – Co do dwóch pierwszych, nie jestem pewien – powiedział uroczyście – Ale co do siebie, jak najbardziej. Jam ci jest!

No a potem wszystko potoczyło się już jak zwykle przy Wigilii. Połamali się opłatkiem, pożyczyli sobie najserdeczniej, jak umieli, a potem zasiedli wszyscy do stołu, przy którym dodatkowe nakrycie przydało się w sam raz i jedli, aż im się uszy trzęsły. Karpia smażonego i w szarym sosie, kapustę z grzybami, ziemniaki, śledzia po kaszubsku, węgorza wędzonego (własny połów pana Tadeusza!) i… tyle dań, ile było trzeba do liczby jedenaście. A kto po tym wszystkim miał jeszcze siłę i miejsce w środku, powitał z zachwytem przepyszne łazanki z makiem i rodzynkami, z których pani Monika słynęła w całym powiecie. Po wigilijnej kolacji prześpiewali pół śpiewnika kolęd, a potem Zosia wymknęła się, żeby sprawdzić, co jest pod choinką. I tu doperow okazało się, jak przydatny jest wór, z którym przybył pan Ignacy, i jak wiele radości się w nim mieści!

A autor zostawił w tym miejscu całą rodzinę, wycofał się cichutko i zaczął życzyć wszystkim Czytelnikom spokojnych Świąt, takich, żeby wystarczyło czasu i dla wszystkich bliskich, i dla siebie (w tym również na nacieszenie się prezentami!), szampańskiej zabawy na Sylwestra, a na cały Nowy Rok – zdrowia i cierpliwości, bo rzeczywistość potrafi wystawiać ją na doprawdy zadziwiające próby – i całkiem niestruchlałej mocy, żeby sobie z tą rzeczywistością poradzić!

 

___________

Tekst chroniony prawem autorskim (wszystkie części cyklu o p. Lajkoniku). Opublikowany w witrynie www.kontrowersje.net oraz na blogu www.madagaskar08.blog.onet.pl . Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie i przedruk tylko za zgodą autora.

Reklama

16 KOMENTARZE

  1. Funkcja “Teleportuj” mi nie działa
    Też tak macie?

    Do stołu gotowego wigilijnego się chciałam szybko przemieścić, a tu kicha, kłopot techniczny.

    No, to uszka wytwarzam sama. Ciasto wyrobione, stoi pod ciepłym przykryciem, żeby przestało być gumowate i dało się cieniutko wywałkować.

    Choinkę zaraz przyniosę, stoi pod folią (żeby się nie kurzyła) w składziku; jak raz ubrana, taka przez lata jest, zawsze gotowa.

  2. Funkcja “Teleportuj” mi nie działa
    Też tak macie?

    Do stołu gotowego wigilijnego się chciałam szybko przemieścić, a tu kicha, kłopot techniczny.

    No, to uszka wytwarzam sama. Ciasto wyrobione, stoi pod ciepłym przykryciem, żeby przestało być gumowate i dało się cieniutko wywałkować.

    Choinkę zaraz przyniosę, stoi pod folią (żeby się nie kurzyła) w składziku; jak raz ubrana, taka przez lata jest, zawsze gotowa.

  3. Ba ale fascynacji orientem nie podzielam.
    Skandynawowie ładnie grają też o swoich stronach. W tej części suity Karelia w rytm biegnącego kłusem konika słychać dźwięk dzwonków przy saniach.

    http://www.youtube.com/watch?v=AIois3Gaegk&feature=related

    U nas też jest ładnie. Na rogu Początkowej i Zapomnianej stoi mały drewniany domek. Poczerniały ze starości, ozdobiony wycinaną laubzegą ornamentyką, skomplikowanymi kratkami balustradami, wieżyczkami. Sosny w ogrodzie ocieniają go, płot się pokrzywił, zimą śnieg zasypuje go po same okna, latem bluszczyk kurdybanek (Glechoma hederacea L.) układa w gęsty kobierzec. Jest tam więcej takich domków.
    Te wille, jak wójt podaje,
    Są w stylu “świdermajer” (KIG)
    Niech pan Lajkonik pokaże to pani Chandrze. Nasze komary nie roznoszą malarii.

    • To jest bardzo słuszna koncepcja,
      wszak Polacy nie gęsi. Z tym, że do bezszmerowej wizyty u p. Chandry (obiecałem wszak, że się spotkają w okolicach świąt) potrzebny był mi jakiś niezły środek transportu, stąd dżin, a jeszcze z panem Sz. miałem swoje porachunki – stąd cały wątek orientalny. Teoretycznie mógłbym zamiast dżina zamontować złotą rybkę, jakby bliższą kulturowo, ale raz, że wtedy musiałbym Lajkonika wysłać na ryby, a to mi się nie bardzo uśmiecha(ło) – to nie ten typ, a dwa, że ładnie mi się domykało stylistycznie – dżin i miejsce docelowe teleportacji.

      Mam nadzieję, że kiedyś pani C. wróci do Polski i będzie okazja niejedno jej pokazać.

      Komary jak dla mnie mogą wejść w głęboki niż demograficzny. Na parę lat.

  4. Ba ale fascynacji orientem nie podzielam.
    Skandynawowie ładnie grają też o swoich stronach. W tej części suity Karelia w rytm biegnącego kłusem konika słychać dźwięk dzwonków przy saniach.

    http://www.youtube.com/watch?v=AIois3Gaegk&feature=related

    U nas też jest ładnie. Na rogu Początkowej i Zapomnianej stoi mały drewniany domek. Poczerniały ze starości, ozdobiony wycinaną laubzegą ornamentyką, skomplikowanymi kratkami balustradami, wieżyczkami. Sosny w ogrodzie ocieniają go, płot się pokrzywił, zimą śnieg zasypuje go po same okna, latem bluszczyk kurdybanek (Glechoma hederacea L.) układa w gęsty kobierzec. Jest tam więcej takich domków.
    Te wille, jak wójt podaje,
    Są w stylu “świdermajer” (KIG)
    Niech pan Lajkonik pokaże to pani Chandrze. Nasze komary nie roznoszą malarii.

    • To jest bardzo słuszna koncepcja,
      wszak Polacy nie gęsi. Z tym, że do bezszmerowej wizyty u p. Chandry (obiecałem wszak, że się spotkają w okolicach świąt) potrzebny był mi jakiś niezły środek transportu, stąd dżin, a jeszcze z panem Sz. miałem swoje porachunki – stąd cały wątek orientalny. Teoretycznie mógłbym zamiast dżina zamontować złotą rybkę, jakby bliższą kulturowo, ale raz, że wtedy musiałbym Lajkonika wysłać na ryby, a to mi się nie bardzo uśmiecha(ło) – to nie ten typ, a dwa, że ładnie mi się domykało stylistycznie – dżin i miejsce docelowe teleportacji.

      Mam nadzieję, że kiedyś pani C. wróci do Polski i będzie okazja niejedno jej pokazać.

      Komary jak dla mnie mogą wejść w głęboki niż demograficzny. Na parę lat.