Reklama

 Mało jest miesięcy, w których mamy tak dużo rocznic jak we wrześniu. No dobrze, jak się mocniej zastanowimy, to wcale nie tak mało.

 Mało jest miesięcy, w których mamy tak dużo rocznic jak we wrześniu. No dobrze, jak się mocniej zastanowimy, to wcale nie tak mało. Tak się jednak złożyło, że w tym roku to właśnie wrześniowe rocznice są najmocniej nagłośnione, głównie dlatego, że są albo okrągłe ( 70 lat od wybuchu II wojny światowej, 20 lat od utworzenia rządu Mazowieckiego ), albo pierwsze. Do tych drugich, czyli pierwszych zalicza się rocznica rozpoczęcia kryzysu, o której sporo mówiono parę tygodni temu. Kryzys ma już rok, przez ten rok z kryzysem walczono, uchwalając kolejne plany ratunkowe i pakiety stymulacyjne. Walka była kosztowna, więc żeby móc ją sfinansować powiększano w wielu krajach deficyty oraz podaż pieniądza, co nie jest niczym nowym, bo wiele razy w historii bywało, że próbowano wpływać na gospodarkę, pompując w nią pieniądze.

 
Przekonanie o tym, że pieniądz jest bogactwem, albo że przynajmniej może bogactwo tworzyć, jest bardzo popularne, choć nie ma nic wspólnego z rzeczywistością. Gwałtowne zmiany podaży pieniądza zawsze prowadziły tylko do zniekształcenia rynkowych cen, ewentualnie do napompowania lub pęknięcia bańki spekulacyjnej, nigdy do trwałego rozwoju gospodarki. Mimo to naiwna wiara w cudowne możliwości "złotego dotyku" jest stara jak świat – wierzył w nie Midas, wierzyli królowie Hiszpanii, wierzyli też merkantyliści i dopiero w osiemnastym wieku klasycy ekonomii, tacy jak Adam Smith, obalili ten pogląd, wykazując, że bogactwo tworzy się pracą, a nie przywożeniem kruszców z Nowego Świata, czy dodrukiem papierków. Niestety, w dwudziestym wieku klasyczną ekonomię "obalił" Lord Keynes, którego poglądy na rolę i wpływ pieniądza na gospodarkę były bliższe raczej Midasowi i merkantylistom, niż Smithowi. Keynes wprawdzie nie uważał nigdy podaży pieniądza za cel sam w sobie, uważał ją jednak za środek do wydobycia gospodarki z kryzysu i osiągnięcia "pełnego zatrudnienia", które było równie ważnym elementem teorii keynesowskiej, jak "mnożnik inwestycyjny", o którym już pisałem. Keynesizm zakłada, że wzrost podaży pieniądza powoduje jednoczesny spadek stóp procentowych, co z kolei zwiększa ekspansję kredytową i wpływa tym samym na wzrost "globalnego popytu". Do tej pory wszystko jest w porządku, dalej jednak Keynes zakłada, że wzrost "globalnego popytu" doprowadzi do wzrostu "globalnej podaży" i właśnie do osiągnięcia "pełnego zatrudnienia". Tutaj teoria bierze w łeb i to aż w dwóch miejscach. Po pierwsze dlatego, że opiera się na fałszywym dogmacie, mówiącym, że popyt stwarza podaż. Teoretycznie powinno być wprawdzie tak, że im więcej osób chce kupić lodówkę, tym więcej lodówek wyprodukują przedsiębiorcy, w praktyce życie wygląda jednak inaczej. Dlaczego? Z powodu czasu.
 
Czas potrzebny na to, żeby "zgłosić popyt" na lodówkę to parę chwil, druk pieniędzy potrzebnych, by zwiększyć ten popyt również zajmuje niewiele czasu. W każdym razie znacznie mniej, niż wyprodukowanie odpowiednich materiałów, złożenie z nich gotowego towaru, wysłanie ich do hurtowni znajdującej się często gdzieś na drugim końcu świata i z hurtowni do sklepu. Proces produkcyjny jest po prostu czasochłonny i nawet jeśli zostanie mocno przyspieszony, to i tak nigdy nie dorówna prędkością drukowi pieniądza, zwłaszcza, że teraz drukuje się wpisując cyferki w komputerze. Dlatego popyt nie stwarza podaży, w każdym razie nie może stworzyć jej natychmiast i automatycznie, w taki sposób można stworzyć jedynie inflację i tutaj właśnie teoria barona Keynesa bierze w łeb po raz drugi. Brakuje w niej bowiem inflacji – Keynes wylicza kolejne "kroki" od dodruku do "pełnego zatrudnienia", ale nigdzie po drodze nie wspomina o wpływie tego dodruku na wzrost cen. Sądził bowiem, że skoro podażą pieniądza zwiększymy podaż dóbr i zatrudnienie, to inflacja nie pojawi się tak długo, jak długo będą one "niepełne". Dopiero w warunkach "pełnego zatrudnienia" rosnąca ilość pieniądza zacznie wypychać ceny do góry. Problem w tym, że zatrudnienie mogło być "pełne" w PRL, ale nie w normalnej gospodarce rynkowej. W takiej gospodarce, nawet jeśli rząd będzie stosował zalecenia Keynesa, zawsze znajdą się ludzie, którzy stale lub chwilowo nie mają pracy, bo albo nie chcą pracować, albo ich firma właśnie padła, albo zrezygnowali ze starej pracy i szukają nowej, itd. Osiągnięcie na stałe "pełnego zatrudnienia" jest praktycznie niemożliwe, podobnie jak popyt, który automatycznie stwarza sobie podaż. Nie każdy popyt i nie od razu doprowadzi do wzrostu podaży, a nadwyżka popytu nad podażą oznacza właśnie inflację, którą Keynes zlekceważył, tworząc sobie nierealne założenia o "sztywności cen".
 
Co to oznaczało w praktyce? W praktyce oznaczało to, że w państwach, które praktykowały keynesizm występowały jednocześnie i inflacja i bezrobocie. Nie były one wprawdzie szczególnie duże ( choć w wielu przypadkach były większe niż np. w RFN, gdzie kierowano się zaleceniami Erharda, nie Keynesa ), ale jednak były, co przeczyło założeniom Lorda. Założeń próbowano bronić tworząc teorie, mówiące o tym, że większa inflacja jest konieczna, by bezrobocie było mniejsze. Przez jakiś czas faktycznie tak było, ale w latach siedemdziesiątych doszło do jednoczesnego wzrostu cen i bezrobocia, co określono mianem stagflacji i czego keynesiści nie potrafili w żaden logiczny sposób wytłumaczyć. Wytłumaczenie znalazł za to Milton Friedman, który stwierdził, że jeśli ilość pieniądza w obiegu zwiększa się szybciej, niż ilość dóbr, to doprowadzi to do wzrostu inflacji. Pogląd ten nazwano ilościową teorią pieniądza, choć nie była to żadna teoria, było to stwierdzenie niezaprzeczalnego faktu. Faktu, z którego Friedman wyciągnął słuszny wniosek, że za pomocą dodruku nie zwiększy się podaży dóbr, zatem polityka monetarna powinna mieć na celu nie "stymulowanie" gospodarki, ale stabilizowanie cen. Ceny zaś będą najbardziej stabilne wtedy, gdy bank centralny będzie utrzymywał podaż pieniądza na stałym poziomie, równym mniej-więcej średniemu wzrostowi PKB w ostatnich latach. W ten sposób w czasie dobrej koniunktury nie dojdzie do zbyt dużego wzrostu inflacji, a w czasie spowolnienia i kryzysu do deflacji. I niestety tu Friedman się myli ( zdaje się zresztą, że sam wycofał się z tego poglądu ). Myli się dlatego, że poziom cen zależy od ilości pieniądza w obiegu, a nie każdy pieniądz może w obieg trafić.

 

Przykładem może być choćby obecny kryzys – Fed wydrukował mnóstwo pieniędzy, czy to przez zakupy obligacji od banków na otwartym rynku, czy to przez bezpośredni zakup obligacji od rządu. Czy wpłynęło to na wzrost inflacji? Nie, ponieważ większość tych pieniędzy trafiła do banków, by wzmocnić ich "płynność" i by nakręcić od nowa akcję kredytową. Pierwszy cel został zrealizowany, ale drugi już nie, bo większym problemem od braku "płynności" stał się brak zaufania między bankami i niechęć do udzielania zbyt wielu pożyczek po pęknięciu ostatniej bańki. Oprócz tego ludzie stali się bardziej oszczędni, co z kolei sprawia, że inflacji nie powodują pieniądze wpompowane w gospodarkę w ramach "planu Obamy". Nie powodują, bo nie trafiają w obieg. Na razie. Taka sytuacja nie będzie trwać wiecznie, mało tego, ona już się kończy. Deflacja może bardzo szybko ustąpić miejsca inflacji tak wysokiej jak ta w latach siedemdziesiątych – wystarczy wspomnieć, że banki z USA przechowują setki miliardów dolarów na nadobowiązkowych rezerwach w Fed – jeśli te pieniądze trafią do systemu bankowego, a potem do klientów, to inflacja jest murowana. Na razie jednak inflacji nie ma. Gdyby stosowano się do zasady Friedmana, mówiącej, że podaż pieniądza ma być stała, też by jej nie było. Wtedy nie byłoby jednak także wcześniejszej bańki nieruchomościowej, ani groźby stagflacji w przyszłości, tak więc zasada ta nie jest zła. Mimo to nie jest najlepsza, bo pomija fakt, że czasem ludzie wolą oszczędzać niż wydawać i że poziom cen zależy nie tylko od urzędników banku centralnego, ale także od tego jak zachowują się banki, przedsiębiorcy i konsumenci.

Reklama

Co w tej sytuacji powinien w ogóle robić bank centralny? Powinien przede wszystkim dbać o stałą wartość pieniądza, bo tylko stabilny pieniądz dobrze służy gospodarce. Tu warto sobie zadać pytanie z czego wartość pieniądza wynika? Ano z tego, do czego pieniądz został stworzony. Tanie wino jest tworzone w celach spożywczych i "rozrywkowych", więc jego wartość zależy od tego, czy da się je jakoś wypić ( koneserzy twierdzą, że tak ) i od wrażeń, jakich po wypiciu dostarczy. Pieniądz z kolei jest przede wszystkim środkiem wymiany, zatem jego wartość zależy od jego wymienialności na dobra, czy na inne waluty. Złoty w czasach PRL nie był wymienialny praktycznie ani na jedno, ani na drugie, więc o jego wartości trudno było mówić. Dziś da się go wymienić, a więc jego wartość bardzo wzrosła. Co powinien robić bank centralny, by tę wartość utrzymać? Powinien wyznaczyć cel inflacyjny i "widełki" ( np. +/-1% ) do jakich inflacja może się odsunąć od celu. NBP tak zrobił. Po drugie, powinien dbać o to, by stopy procentowe były wyższe niż poziom inflacji. Po trzecie powinien podporządkować swoją politykę tym dwóm celom i żadnym innym. Tylko wtedy uda się zapobiec pompowaniu potężnych baniek i zapewnić gospodarce stabilny pieniądz. W przeciwnym razie będziemy mieli midasizm, który w teorii jest może bardzo dobry, ale w praktyce kończy tak jak sam król Midas.

Reklama

14 KOMENTARZE

  1. Kiedyś ludzie posługiwali się wekslami
    jak pieniądzem. Na przykład:
    – Jest tak: Friedmann ma weksel Szapira z żyrem Glassa, rewindykator
    jest Barmsztajn… On daje dwadzieścia procent, franko loco towar
    jest Lutmana, tylko ten towar jest zajęty przez Honigmanna z powodu
    weksel Reuberga. Za ten weksel Reuberga można dostać gwarancję od
    jego teścia Rozencwajga, tylko on jest przepisany na Rozencwajgową, a
    Rozencwajgowa jest chora…
    Czemu weksle wyszły z mody?

      • Ważne było
        czy Rozencwajgowa wytrzyma do licytacji.
        Sam pomysł weksla, czyli bezwarunkowego przyrzeczenia zapłaty nie był zły. Dziś także odzyskanie pieniędzy z weksla jest podobno łatwe, o wiele łatwiejsze, niż należność wynikająca z faktury, nawet gwarantowanej umową. Tylko trudny jest ten cały słownik związany z wekslem. Innych przeciwwskazań chyba nie ma. A jak by to usprawniło obieg gospodarczy.

        • “Sam pomysł weksla, czyli
          “Sam pomysł weksla, czyli bezwarunkowego przyrzeczenia zapłaty nie był zły”

          A dlaczego “nie był”, skoro nie jest? Teraz też można posługiwać się wekslami i niektórzy to robią. Może nie jest on bardzo modny, ale jest.

        • weksel jest
          surogatem pieniądza. Zapis, że jest “bezwarunkowym przyrzeczeniem zapłaty” oznacza ni mniej ni więcej, że egzekwowanie weksla jest oderwane od czynności zasadniczej i sąd (co do zasady) nie docieka czy ktoś wykonał (dostarczył, sprzedał, wyprodukował itd) usługę czy rzecz tylko nakazuje płacić za weksel w jego terminie.
          Natomiast problem z używaniem weksla jako środka płatniczego w powszechnym obrocie, jest “osoba banku centralnego”. W przypadku pieniędzy “państwowych” emitentem jest (najczęściej) bank narodowy. W przypadku weksla osoba fizyczna lub firma. A one nadal, mimo wszystko, mają mniejszą wiarygodność emisyjną.

          W obrocie gospodarczym weksle są jedną z podstawowych metod zabezpieczeń lecz nie płatności.

          rzl

          ps. to tak bardzo z grubsza

  2. Kiedyś ludzie posługiwali się wekslami
    jak pieniądzem. Na przykład:
    – Jest tak: Friedmann ma weksel Szapira z żyrem Glassa, rewindykator
    jest Barmsztajn… On daje dwadzieścia procent, franko loco towar
    jest Lutmana, tylko ten towar jest zajęty przez Honigmanna z powodu
    weksel Reuberga. Za ten weksel Reuberga można dostać gwarancję od
    jego teścia Rozencwajga, tylko on jest przepisany na Rozencwajgową, a
    Rozencwajgowa jest chora…
    Czemu weksle wyszły z mody?

      • Ważne było
        czy Rozencwajgowa wytrzyma do licytacji.
        Sam pomysł weksla, czyli bezwarunkowego przyrzeczenia zapłaty nie był zły. Dziś także odzyskanie pieniędzy z weksla jest podobno łatwe, o wiele łatwiejsze, niż należność wynikająca z faktury, nawet gwarantowanej umową. Tylko trudny jest ten cały słownik związany z wekslem. Innych przeciwwskazań chyba nie ma. A jak by to usprawniło obieg gospodarczy.

        • “Sam pomysł weksla, czyli
          “Sam pomysł weksla, czyli bezwarunkowego przyrzeczenia zapłaty nie był zły”

          A dlaczego “nie był”, skoro nie jest? Teraz też można posługiwać się wekslami i niektórzy to robią. Może nie jest on bardzo modny, ale jest.

        • weksel jest
          surogatem pieniądza. Zapis, że jest “bezwarunkowym przyrzeczeniem zapłaty” oznacza ni mniej ni więcej, że egzekwowanie weksla jest oderwane od czynności zasadniczej i sąd (co do zasady) nie docieka czy ktoś wykonał (dostarczył, sprzedał, wyprodukował itd) usługę czy rzecz tylko nakazuje płacić za weksel w jego terminie.
          Natomiast problem z używaniem weksla jako środka płatniczego w powszechnym obrocie, jest “osoba banku centralnego”. W przypadku pieniędzy “państwowych” emitentem jest (najczęściej) bank narodowy. W przypadku weksla osoba fizyczna lub firma. A one nadal, mimo wszystko, mają mniejszą wiarygodność emisyjną.

          W obrocie gospodarczym weksle są jedną z podstawowych metod zabezpieczeń lecz nie płatności.

          rzl

          ps. to tak bardzo z grubsza