Reklama
Mija jutro równe 15 lat od niezwykle ważnego wydarzenia.
 

 
15 lat temu ten kraj wyglądał trochę inaczej. 15 lat temu moje rodzinne miasto wyglądało zupełnie inaczej. Na zapuszczonych po dziesiątkach lat komunizmu ulicach swobodnie hasał sobie duch młodego kapitalizmu. Pal sześć kradzione miliony, ja tam nie znam nikogo, kto by taki milion ukradł, znam za to paru, którzy pierwszy milion wyorali i dniami, i nocami, i dobrymi pomysłami. To już nie był siermiężny początek polskiej demokracji, to już było prawdziwe królestwo szczęk i łóżek polowych. To były już setki kolegów próbujących sprzedawać swoje umiejętności na wolnym rynku – komputerów przybywa, specjalistów też, ale wolniej. To już był wielki, jak na polskie warunki, biznes sprzedający reklamy w komercyjnych radiach (a może radiu?) i telewizji. W Krakowie, gdzie szalał RMF (ktoś pamięta może – „- Ja mówię Ci – słuchaj! – Nie! – Ja mówię Ci – słuchaj! – Nie! Nie!” I kilka wystrzałów:D) z okazji święta, a także z okazji premiery nowego filmu Roberta Zemeckisa – odbył się bieg, bodajże nazwany Biegiem Niepodległości, ale głowy nie dam. Czemu bieg, to zrozumiałe, w końcu nagrodą były wejściówki do kina na Forresta Gumpa. Wejściówki dla młodzieńca biednego jak mysz kościelna, to była nagroda warta głębokiego pochylenia się nad problemem.
 
Tak tedy, wyciągnięty z łóżka przez jednego z kolegów, udałem się z samego rana pod siedzibę komercyjnego radia na Kopcu, aby zająć strategicznie dobrą pozycję przed rozpoczynającym się biegiem. Nie żebym był jakimś wybitnym sportowcem, ale przecie właśnie bieganie i strzelanie były moimi popisowymi konkurencjami w corocznym konkursie „Sprawni jak żołnierze” 😀 (rzucanie granatem mi nie szło zdecydowanie). Więc miałem jakieś tam szanse na sukces i późniejsze, nieśpieszne przeżuwanie sobie kulturalnych owoców kultury fizycznej. Kole południa tłok się zrobił niemiłosierny, najwyraźniej nie tylko my wiedzieliśmy o tym, co się na kopcu dziać będzie. W końcu ruszyła komisja zapisująca zawodników, nawet jakieś numerki dostaliśmy. Jeszcze kilka godzinek, para z ust bucha kilkuset ludkom, napięcie rośnie. kopiec Kościuszki 1994W końcu – bam, ruszamy. Biegniemy, biegniemy, droga z kopca wije się wśród ogródków działkowych, podgniłych gruszek, niewiadomo przez kogo pozrzucanych z drzew. Niby jesteśmy w czołówce, ale bieganie w ciepłej kurtce najwyraźniej nieco się różni od tego, z czym zazwyczaj mieliśmy do czynienia. Kiedy dobiegamy do Salwatora, nikt nas jednak nie ratuje, płuca zaczynają powoli odmawiać posłuszeństwa. To był jednak błąd, takie wcześniejsze przychodzenie. Ale zaraz, co to się dzieje? Część biegaczy mknących przed nami minęła już przystanek, jednak jakaś zorganizowana grupka rozglądając się dokoła jak szpiedzy z krainy deszczowców chyłkiem wsiada do nadjeżdżającego tramwaju (jeden lub dwa, teraz nie pomnę, pamięć jednak zawodna :D). Ze wszystkich rzeczy na tej ziemi nie lubię być po stronie robionych w trąbę, i tym razem również uznałem że pojazd ma pojemność wystarczającą, bym po dobiegnięciu na miejsce zastał tam kolegów z tramwaju, którzy może na razie są w biegu za mną, ale tramwaj jednak będzie pod kinem szybciej. Bo tak się składało, że tramwaj tej linii prosto pod kino podążał. Krótka dyskusja z kolegą, zakończyła się trudną moralnie decyzją – wsiadamy. Bo zza naszych pleców wychylało się coraz więcej zawodników, którzy nie dość że decyzję podobną podejmowali, to wyraźnie taki plan właśnie miało na myśli startując z majestatycznie za nami wznoszącego się Kopca. Wsiadamy, bo czas już ostatni, motorniczy wydał sygnał dźwiękowy – pora ruszać. Dopychamy stojących przed nami, trochę miejsca się jednak znajdzie.
 
Do dziś się zastanawiam, co by było gdybym wtedy nie wsiadł do tramwaju. Jedno jest pewne – do kina bym nie poszedł, choć może przeznaczenie znalazłoby inną drogę. Nie poszedłbym, bowiem zgodnie z przewidywaniami, ekipa tramwajowa dojechała na metę wyścigu ładne pół Tramwaj linii 1 na Salwatorzegodziny przed grupą zawodników, którzy używali jedynie nóg. Całe pół godziny spędziliśmy z kolegą wciśnięci za drzwi kina, w holu, gdzie cała ekipa oczekiwała na zakończenie „sportowej” rywalizacji – by nie stracić miejsca w pierwszej pięćdziesiątce, tłoczyliśmy się wszyscy na kupie. Twarz przy twarzy, nos przy nosie, zapach przy zapachu. Czego się jednak nie robiło dla darmowego biletu do kina. Chociaż ten bilet okazał się jednak w sumie mało ważny. Oczywiście film był dobry, z tendencją do bardzo dobry, co tylko pomogło całej sytuacji, ale powtarzam – to nie film był najważniejszy.
 
Najważniejsze były oczy. Oczy, które od czasu do czasu miałem okazję zobaczyć zza głowy mojego kolegi, i zza głowy koleżanki posiadaczki tych oczu. Oczy jakich zapewne pełno, ale te oczy były wyjątkowe. Co konkretnie było wyjątkowego w tych oczach, to szczerze mówiąc tak do końca po piętnastu latach nie bardzo pamiętam, ale jedno jest pewne. To były wyjątkowe oczy, to była wyjątkowa chwila. Człowiek młody był, atmosfera się zrobiła sympatyczna. Przebolało się nieśmiałość, odezwało się, oczy spojrzały, zatrzymały. Potem się trochę oczy zmarszczyły, ale taKino Wandak wiecie, jak się oczy marszczą przy uśmiechu. Potem było już tylko bardziej, człowiek się złapał na tym, że wcale już mu nie zależy na tym filmie. Że patrzy z niepokojem, czy przypadkiem biegacze, ci prawdziwi rzecz jasna nie pojawiają się na horyzoncie (no w zasadzie to horyzontu zdecydowanie nie było widać, co najwyżej drugą stronę ulicy, ale rozumiecie w czym rzecz). Że patrzy na zegarek, jak ten czas popyla. Bo przecież jak przyjadą, jak ten tłum ruszy, to nie będzie jak pogadać dalej. Znikną oczy w tłumie, jak zaczniemy się przepychać i zasiadać. A to rzeczywiście byłoby już w tym momencie niefart znaczny. W końcu te oczy jakoś tak przyciągają, jakoś tak kuszą. I oto nadchodzi ten moment, cichnie ten głos, który tak się perlił w uszach, trzeba się odwrócić, cześć powiedzieć. To już koniec, czarna rozpacz zaćmiewa umysł – ruszamy.
 
Ale co to – siedzimy w środku, foteliki pod nami, niebo gwiaździste nad nami, a obok – obok oczu właścicielka. To był naprawdę dobry film, a przy okazji był to najlepszy seans na jakim byłem. W każdym razie jeszcze wychodząc umówiliśmy spotkanie na wieczór. Wszystko gra. Albo może zagrać, a w takiej sytuacji to tak jakby grało, w końcu w duszy gra.
 
Minęło piętnaście długich lat, od tamtej pory widziałem już te oczy gdy się śmieją na tysiące sposobów, gdy płaczą na setki, i gniewają zawsze na ten jeden, który też jest świetny. Widzę te oczy u moich córek, niekiedy widuje nawet kiedy śpię. Najlepsze w nich jest jednak to, iż mimo, że widziałem je już tyle razy, te oczy ciągle jeszcze mnie zaskakują, a nie mogę się nimi znudzić. Jeżeli te oczy teraz patrzą na to zdanie – to niech oczy wiedzą – to było dobre 15 lat, nie zamieniłbym ich na inne.
Reklama

22 KOMENTARZE