Reklama

Ilu się zrodziło koryfeuszy
Poza szumem lasu śpiewem kosa
Biczem błyskawicy w czasie burzy
Gdy trawę chłosta stopa bosa…

Jeden zagnieździł się za westybulem
Tchnieniem dłoni o strunę skromnie
Naruszając ciszę – nieprzytomnie
Wodzi wzrokiem za swym chórem

Reklama

Drugi zawisł nad ansamblem
I skraplał potem wspaniałości
Nuty instrumenty szanownych gości
Bryzgał naokoło artystycznym jadłem

Trzeci wtopił się w cztery ramy
Czerwienią zachwycał wytworne damy
Aksamitem rozbudzał tkliwe uczucia
Skłaniał do myśli i konceptów snucia…

Wiele jeszcze posążków przyuważysz
Połykaczy ognia ulicznych komediantów
Oświeconych rolą teatralnych aspirantów
Ujrzysz dziwactwa o jakich nie marzysz

Wiele tego i niewiele symultanicznie
Do pepiniery idziesz obmyty pragnieniem
Za głosem i widokiem rozlicznym
Wracasz z takim samym łaknieniem

Teraz inaczej zdaję się świat być osadzony
Na podstawach bardziej szklistych
Na cokole w środku krain mglistych
Stwarzasz kogoś czy jesteś tworzony?

Nim wieczna kreacja dobiegnie końca
Zgasną światła zniknie morze zgasną słońca
Zniknie szum lasu śpiew kosa zniknie burza
Zostanie tylko przestrzeń nieduża…

Wypełniona ostatnim ludzkim echem
Jak już wiatry lizać zaczną kości
Wypełniona z łapczywym oddechem
Samotność spita z rogu obfitości.

Reklama