Reklama

W każdej instytucji większej niż warsztat samochodowy Pana Zenka istnieją rejestr umów, rejestr faktur, tworzy się tzw. ścieżki akceptacji wydatków. Zanim choćby złotówka zostanie komukolwiek przelana niezbędna jest akceptacji zarówno merytoryczna jak księgowa. W obrębie kont tworzy się subkonta tak, żeby zagwarantować przejrzystość i utrudnić ewentualne malwersacje. Tworzy się kontrolę wewnętrzną, obowiązuje zasada, ze pracownicy pilnują się nawzajem. Czy taki system działał w krakowskim Sądzie Apelacyjnym? Z pewnością. Dlaczego zawiódł? Po prostu doszło do zblatowania wszystkich ze wszystkimi.

Przypomnijmy mechanizm działania. Centrum Zakupów dla Sądownictwa zlecało firmie zaprzyjaźnionego rolnika sporządzanie analiz dotyczących rożnych aspektów funkcjonowania wymiaru sprawiedliwości. Kwoty zleceń były tak dobierane, by nie trzeba było ogłaszać przetargów. Ponieważ rolnik jak to rolnik, nie zna się na sądownictwie więc zwracał się do kogoś kto taką wiedzę posiada. Otóż zupełnym przypadkiem zlecenia trafiały do prezesa Sądu Apelacyjnego Krzysztofa (ciągle jeszcze) Sobierajskiego. Ten kwitował odbiór 8 tysięcy za umowę, resztą zlecenia dzieliły się pozostałe zaangażowane w sprawę osoby – m.in. dyrektor Centrum, główna księgowa, rolnik spod Krakowa.

Reklama

O co w sumie tyle krzyku, w każdej organizacji pozarządowej takie numery odchodzą. Robi tak Juras, robi Kataryna, robi Rózia Rzeplińska i Komorowska też. Różnica polega na tym, że sposób wyprowadzania pieniędzy znany z organizacji pozarządowych zastosowano w Sądzie. W ten sposób płynnie sądownictwo przeszło do organizacji pozarządowych. Może zresztą zawsze tam było, wszak Sądy istnieją głównie po to, żeby sędziowie mieli pracę.

Myślę, że to nie koniec sprawy. Pięć osób spędzi najbliższe Święta Bożego Narodzenia zajadając się pysznym salcesonem za pieniądze podatników. Tylko Pan Sobierajski spędzi Święta na łonie rodziny. Jego chroni immunitet, a koledzy tak łatwo nie zgodzą się na tymczasowe aresztowanie. Zapewne między jednym, a drugim kęsem salcesonu pomyśli sobie rolnik z Przybysławic pod Krakowem: "a dlaczego ten prosiak jeszcze łazi, jak ja tu garuję" i bynajmniej nie będzie miał na myśli prezesa TK. Może się zrobić ciekawie, gdy rozpocznie się wyścig o małego świadka koronnego (Małym świadkiem koronnym jest sprawca, który wraz z innymi osobami współdziałał w popełnieniu przestępstwa, a który organom ścigania ujawnił niezbędne informacje dotyczące okoliczności jego popełnienia. W takim przypadku sąd obligatoryjnie orzeka nadzwyczajne złagodzenie kary).

Tym co zadziwia to kompletne nieliczenie się z odpowiedzialnością sprawców procederu. Powie Juras, potwierdzi Kataryna, że lipne ekspertyzy mogą być obie lipne, ale muszą fizycznie istnieć. Nawet stworzone metoda kopiuj – wklej ściągnięte z Wikipedi, ale muszą istnieć. Tak, tak, choć trudno w to uwierzyć sędzia Sobierajski brał pieniądze za lipne ekspertyzy, których nawet nie chciało mu się pisać. Głupota? Nie sądzę, przekonanie o bezkarności. Wiadomo póki prokuratura była niezależna żaden prokurator nie poważyłby się podnieść ręki na prezesa Sądu Apelacyjnego, gdyby spróbował już by mu przełożeni pokazali, że "lepszej kasty" się nie tyka.

Niestety dla sędziego Sobierajskiego spełniło się proroctwo byłego prezesa Orlenu Jacka Krawca: przyszły oszołomy i zrobiły kocioł. Można było oczywiście napisać ekspertyzy już po wyborach fałszując daty. problemem była jednak skala. Pan sędzia miał zarobić prawie milion złotych co przy cenie jednej ekspertyzy wynoszącej ok. 8.000 zł daje astronomiczną ich liczbę do napisania (ponad sto).

Słyszymy, że wysokie zarobki sędziów są niezbędne, aby byli niezawiśli i uczciwi, podobnie niezbędny jest ich stan spoczynku. Cóż, zarobki prezesa Sądu Apelacyjnego to jakieś 15.000 zł netto. Teoretycznie powinno wystarczyć na życie, nawet jakby ktoś miał jakieś kosztowne hobby, jak nie przymierzając sędzia Sądu Najwyższego Moraczewski, o którym z uznaniem mówił jego kolega też sędzia, że jest "bykiem rozpłodowym". Mimo to pokusa okazał się zbyt silna. Skoro można bez ryzyka, jak sądzono ukraść milion to dlaczego tego nie zrobić. Wszak mieć dodatkowy milion, a nie mieć to dwa miliony różnicy.  

Cóż będzie się działo, na początek sąd dyscyplinarny musi się zgodzić na skrócenie nazwiska sędziego do jednej literki, bo na to, żeby go zacząć futrować państwowym salcesonem to za chińskiego boga się nie zgodzi. Wszak lepsza kasta nie idzie garować. Nigdy.    

Reklama