Reklama

    Włączył radio, sam się dziwiąc, że ograniczał się do odgłosów samochodu, pomińmy markę, przez właściciela nazywanego pieszczotliwie “rzęchem”, w

    Włączył radio, sam się dziwiąc, że ograniczał się do odgłosów samochodu, pomińmy markę, przez właściciela nazywanego pieszczotliwie “rzęchem”, w okresach większej tkliwości "złomem", a w zobojętnieniu na stan pojazdu – "rumplem". Powiedzenie, że stuki, piski, narzekania wydobywające się z maszyny jako jedynie zakłócało ciszę, byłoby znacznym nadużyciem w opisie. Po jezdni toczyło się wiele pudeł, dorównujących, ba,  przewyższających nawet ukochanego, lecz nie unikatowego “rzęcha”. "Jezdnia" to również naciąganie rzeczywistości, eufemizm nie oddający należycie ilości wyrw, dziur, progów, innych urozmaiceń umilających życie kierowcy. O: “droga“ – jest pojęciem szerszym i odpowiednio adekwatnym, tym bardziej, że drogowcy to coraz częściej owi kierowcy, nie budowniczy, którzy z tej drogi robią jezdnię. Idzie się pokusić o wniosek zgoła odwrotny – budowniczy zrobili z jezdni drogę, dodając, prócz tego, coś jeszcze, jak zwężenia bez ostrzeżenia, wykluczające się znaki nakazu skrętu w lewo przy jednoczesnym zakazem wjazdu i tym podobne – na próżno rozwodzić się nad wyobraźnią pomysłodawców wiadomych udogodnień. Trzeba zacisnąć zęby i zrobić miejsce, może być przy górnych jedynkach, na wysyczenie: “Polska w budowie”, a w płucach zostawić materiał na: “od kilku miesięcy odcinek dwóch kilometrów”, i, jeżeli powietrza starczy: “na drodze krajowej, głównego wlotu do jednego z większych miast”. 
    Więc. Włączył radio. Dziwne radio. Wcześniej ustawione na ulubioną stację, lub przynajmniej znośną, uparcie powracało do współczesnych szlagierów z dominującym, dwunutowym podkładem, obędzie się bez okrucieństwa – z czteronutowym, maglowanym w kółko do aksamitnego głosu śpiewaczki obwieszczającej, lub sylabizującej, że mamy się cieszyć z małych rzeczy. Przełączył dalej, utwór nie miał zamiaru opuścić radia mimo zmiany zakresu, jak natrętne reklamy z działu erotycznego jednego z portali internetowych. W końcu dotarł do upragnionego celu. Nastąpiła chwila ciszy. Trafił na audycje, której nazwy do końca nie usłyszał, ponieważ nie śledzi ramówki, coś w stylu ”Koncerty z pamięci”, ale doskonale można by ją nazwać – “Loża szyderców”. Trzech znawców muzyki słuchało konkretnego, wybranego utworu w różnych wykonaniach, odrzucało najgorsze, aż jedno wykonanie w finale wygrywało, z tym, że audytorium nie znało odgórnie, kto w tym momencie wykonuje dzieło. Ogólnie i w szczegółach zabawa przednia.
    Radio na tym zakresie charakteryzowało się przyciągającą, kameralną intymnością. Głos mówców był wyraźny, jakby osobisty i skierowany to słuchacza, nawet jak zwracał się to kogoś innego. Słychać było wszystkie sylaby, czuło się słowa płynące z głośników, “rrrr” – język walczący z podniebieniem, drgający w uniesieniu, “t’ – oparcie się o szkliwo i cofające się w oparzeniu, jak wskazanie, wstydliwa skarga. W tle cisza, tak głęboka, że zdominowała charczenie z niedoskonałości sygnału bądź urządzenia. To różnica z innymi stacjami dostrzegalna po paru sekundach, nie, wcześniej, od razu; z tłumu przechodzisz do pomieszczenia, gdzie jest kilka osób i zamykasz za sobą drzwi. Pozostawiasz korytarz pełen ludzi lub salę przepełnioną po brzegi – to stacje skandujące, napastliwe w tle, z wymuszonymi pauzami, nie dla uzyskania efektu, bo gdyby mogli, zapełniliby niechciane przerwy szumem – “juice by Sarah, juice by Sarah, juice by Sarah oh, Sarah’s got juice, Sarah’s got juice, ohhhhhhh Sarah”.
    Specjaliści pastwili się na wykonaniami 33 wariacji c-dur na temat Diabellego Beethovena. Jak to u kompozytora bywa w tego typu dziełach fortepianowych, rozrzucił na pięciolinii parę nut i powiedział: róbta co chceta – tak poskąpił swojej obecności, że mazurki Szopena to utwory programowe. W trakcie jazdy właściciel “rumpla” – nazwijmy go (właściciela, nie samochód) "obywatelem X" – zdążył usłyszeć parę wykonań i doświadczył taką rozpiętość wrażeń, opartych na kilku nutach, iż sprzęgło poddawało się bez oporów, kierownica gładko skręcała, drążek skrzyni biegów, zazwyczaj zbuntowany, był zadziwiająco posłuszny – od klasycznej harmonii i delikatności, po drapieżny romantyzm przechodzący w ckliwość, filuterną zalotność czy skrytą tajemniczość. Specjaliści spierali się. A może przy końcówce, znając Beethovena, lepiej zachować ostrożność niż płynąć z duchem, który on nie lubił, patrząc po jego koncertach?; nie zgodzę się, że wykonanie piąte odbiega od drugiego, bo poza samym zrozumieniem utworu widać tytaniczną pracę, niesamowity warsztat; prawie odebrało mi mowę jak szóstka zagrała ten fragment as-dur; tak, jednak nie zapominajmy o czwórce, w skromności ukryty potencjał. Słowem, podróż z mordęgi przeistoczyła się w całkiem przyjemną.
    Obywatel X, trochę z przypadku, trochę z chęci, jeszcze mniej z pragnienia, a na pewno nie z pożądania, udał się na występ zespołu Coma, który koncertował wraz z filharmonikami gdańskimi, czyli miały być grane utwory z aranżacją na orkiestrę symfoniczną. Przyjechał znacznie przed czasem, więc postanowił zasilić budżet pobliskiej restauracjokonajpy, lub puborestauracji, dziwne nazwy dlatego, że ceny były restauracyjne, a reszta knajpiana, mimo ładnego widoku na zachodzące, wieczorne, tym szlachetniejsze, że i weekendowe słońce, które zmęczone parunastogodzinnym czuwaniem na tej półkuli schowało się za pagórkiem (na mapie Polski – ponoć górą) aby dręczyć jeszcze mieszkańców na zachodzie. Ponadto niebo gdzieniegdzie przepierzone było przybielonymi skrawkami chmur, przyciemniające się wraz z odejściem patrona, a przyjściem jego następcy, już błyszczącym się srebrzyście. Pogoda była cudna. Jedynie chłodny, wrześniowy wiatr naprężał włoski na karku i innych odkrytych miejscach.
    Sumienie jest nieodzowną częścią molarnych dogmatów, niezbędnym elementem służącym powstrzymaniu się od niewłaściwych zachowań, czynieniu zła i rzeczy, które zwyczajowo i w sposób dorozumiany wadzą porządkowi społecznemu. Owo skomplikowane uczucie dopadło naszego bohatera, gdy śledził wzrokiem lodówkę, zapełnioną, prócz rozpuszczalnikami, także alkoholem, o ile, w hołdzie nauce, można nazwać tak płyny zawierające maksymalnie 6% etanolu. Prowadzę, pomyślał. Przeliczył, ile mniej więcej może być czasu do końca koncertu. Wyszło około trzech godzin. Sumienie znikło. W kolejce przyjrzał się uważniej, co bar (tego słowa brakowało) miał w tym asortymencie do zaoferowania. U góry lodówki w rządku stały – ubywały raczej, wraz z ubywającą kolejką – puszki Żywca (reklama z białośnieżną pianą, wodospad źródlanej wody, prawie jak piwo), poniżej niecierpliwił się Okocim (dorodne szyszki chmielu zmierzały do kadzi), obok Dębowe (złocisty nektar dojrzewał w dębowych beczkach), dalej Warka (unikalna receptura strzeżona przez pokolenia browarników) i Harnaś (Janosik w wykonaniu Agnieszki Holland), zaś między nimi wspomniany rozpuszczalnik. Taki wybór skutecznie zastąpił sumienie. Obywatel X odszedł od kolejki i postanowił poczekać na koncert rozkoszując się świeżym powietrzem.         

Reklama

21 KOMENTARZE