Reklama

Wyspy Oceanu Spokojnego – plaża i pustka

Choć w rzeczywistości były to dwie rodzinne wyprawy, my połączymy je w jedną. Fidżi, Tonga, Vanuatu. Wszystkie trzy są położone za Australią i – choć niepodległe –w dużej części zależne od produktów i pomocy z potęg tamtego rejonu czyli Australii i Nowej Zelandii. Dotyczy to zwłaszcza Vanuatu, które bez subsydiów chyba nie byłoby w stanie samodzielnie funkcjonować. Jedynym „przemysłem” na wszystkich 3 wyspach jest turystyka, choć dużo słabiej rozwinięta niż w bliższych nam krajach. Wprawdzie w Fidżi trafiamy do willi (wiodący hotel na wyspie), w której mieszkał Prince Charles, ale cóż, może dla niego postarali się lepiej. Nam trochę przeszkadza mnóstwo schodów, koszmarnie zimna woda w basenie i TV z jednym programem (tak, wiem, nie dla TV tam pojechaliśmy) Zadziwia nas recepcjonista, mężczyzna lub kobieta ubrany(a) w kwiatowe wieńce. Syn mówi, że to facet, ja może też bym tak myślał, ale dyszkant, którym mówi i pewne wybrzuszenia w okolicach klatki piersiowego nie pozwalają mieć pewności. Nie rozwiążemy tego problemu do końca. Jest to też pierwsze i jedyne do tej pory miejsce na świecie gdzie taksówkarz odmówi przyjęcia od nas dolarów USA, bo „nie zna tej waluty”. Zupełnie jakbym słyszał NAJMĄDRZEJSZEGO z polskich prawników, mówiącego „nie widzę tej ustawy”. Jeden nie zna, drugi nie widzi, pytanie czy wykonywany zawód ich nie przerasta.

Reklama

Fidżi (nie licząc niepokoju spowodowanego niewiedzą czy mam mówić do rozmówców Madame czy Sir) jest oazą spokoju. Kajaki, pływanie, ocean bez fal, rekinów i meduz. Ceny posiłków orbitują, żywność też dowozi się z Sydney i Auckland.

To samo można powiedzieć o Tonga, choć tu olbrzymim minusem jest brak sieci hotelowej i zagospodarowanej linii brzegowej. Max dwugwiazdkowy hotel spełnia nasze skromne wymagania, w oceanie przekąpią się tylko dzieci korzystając z mało bezpiecznego skalnego zejścia, my natomiast zachwycimy się dwoma hitami naszego pobytu. Tongijczycy są bardzo dumni ze swojego państwa trwającego setki lat. Monarchii z elementami demokracji. Trafiamy do miejsca pradawnego „zgromadzenia parlamentarnego” gdzie każdy wódz mógł swobodnie zaprezentować swe poglądy i podziwiamy głaz. Tak, głaz, kawałek skały ważący pewnie tonę wysoki na 3, szeroki na 4 metry chroniący króla przed atakami zawistnych. Nikt nie miał prawa zajść króla od tyłu, a on prowadził obrady schroniony za skałą i z mieczem w ręce. Demokracja? Zaciekawiły mnie też rozmiary głazu. Nasz przewodnik popatrzył na mnie ze zdziwieniem i odpowiedział bardzo prosto: ”Nawet dziś Tongijczycy są bardzo wysocy, a legendy mówią że królowie imponowali posturą, mieli nawet do 2,5 METRA wzrostu”. Faktycznie, na ulicy widać mnóstwo mężczyzn ok 2 m i 120 kg wagi. Kobiety są niewiele mniejsze. po prostu olbrzymi. Gdy parę dni później będziemy w Vanuatu i rozmowa zejdzie na temat ulubionej gry wysp Pacyfiku – rugby, zniechęcony autochton powie, że oni z Tonga nie mają żadnych szans. Tamci są dwa przecież dwa razy więksi. Fakt, trudno zaprzeczyć.

Vanuatu, oprócz braku sukcesów sportowych, wyróżnia się jeszcze jedną asfaltową drogą dookoła wyspy, ciekawym wodospadem z miejscem do skoków dla miejscowej młodzieży (brrrr, jaka zimna woda) i dziczą gdzieniegdzie przerywaną farmami hodowlanymi ze znanymi nam koniem czy krową.

My tym razem mieszkamy w dziczy całkowitej, dwa „domki”, w których na 3 dni wysiądzie woda (przeszła burza) i zacznie się higieniczny dramat. Terenu należącego do Nowozelandczyków pilnuje miejscowy z żoną i trojgiem dzieci. Dzieci do szkoły nie chodzą, bo samochodu nie ma, zakaz jazdy busików, a do miasta 15 km jak nic. Żonę widzimy tylko z daleka, choć chyba bardziej z uwagi na zawstydzenie niż religijne wierzenia. Przyjeżdżając podwieźliśmy samochodem babcię, kto wie czy nie jechała nim pierwszy raz.

Mając auto, radziliśmy sobie dość dobrze, ale nawet dla nas wyprawy do miasta (obiad) były uciążliwe. Nie wyobrażam sobie jak tam żyją miejscowi BEZ samochodu. Do najbliższego sklepu 10 km jak obszył. Na miejscu mamy do dyspozycji spory basen, kajaki , znów bardzo trudne, kamieniste i pagórkowate zejście do wody. Dopóki w kranach jest woda, bawimy się dobrze, gdy studnie przestają działać już pod wieczór chcemy uciekać. Przyjdzie nam jeszcze wytrzymać 36 godzin. Nie polecam nikomu. Nie polecam też wizyt na sąsiednich wyspach. Żona naszego gospodarza pochodziła właśnie z takiej wysepki i przestrzegał nas, że tam ciągle panuje kanibalizm. Zachwycająca perspektywa….

Wreszcie Palau, położone bliżej Filipin, arena zaciekłych walk w czasie II wojny światowej miedzy USA a Japonią, okupowane przez Japończyków. Do dziś krzyżują się tu wpływy obu państw. Politycznie Palau jest stowarzyszone z USA, ale na wyspie dominują Japończycy. Podstawowym źródłem utrzymania jest tu przyroda i NURKOWANIE. Wszystkie firmy Scuba diving i snorkelling są opanowane przez skośnookich, co i nie dziwi skoro 90 % turystów przylatuje z Tokio. Naszym dzieciom w nurkowaniu też będą towarzyszyć trzy japońskie rodziny, a japoński nauczyciel scuba ma spore kłopoty z angielskim. Rzadko trafiają mu się Europejczycy czy Amerykanie.

Ja zaskakuje gospodarzy sayonara i arigato gozaimatsu, ale to wszystko co pamiętam z pracy w Polsce dla japońskiej firmy. No, jeszcze sushi.

Najważniejszym punktem wizyty jest zwiedzenie nieprzeliczonych wysepek, czasem dzikich a czasem już przygotowanych pod turystów (ognisko, kilka stołów, parę ław). Miejscowa młodzież, uciekając poza wzrok rodziców, chętnie tu przyjeżdża z namiotami na noce inicjując swoje (czy tylko?) życie. Niezwykłe wrażenie robi droga mleczna, czyli przybrzeżna część oceanu, osłonięta wyspami, gdzie konsystencja i kolor wody dużo bardzie przypominają mleko, a może nawet kefir. Dziwnie się w tym pływa, oj dziwnie. Na jednej z wysepek zjemy wigilijną kolację.Żeby sprawić nam przyjemność zrobią sałatkę z rzadka konsumowanych tu ziemniaków. My pewnie wolelibyśmy ryż, ale siedzimy cicho.25 stopni słoneczko dookoła turkusowa woda.Jak tu powiadają No stress in Palau.

Reklama