Reklama

Dzisiejszy świat z perspektywy dziewiętnastowiecznej chałupy olęderskiej z okolic Nowego Tomyśla wygląda zupełnie inaczej. Siedzi sobie człowiek przed takim drewnianym domostwem, praży się na słońcu wgapiając w budynek inwentarski z tzw. tremplem i zerkając kątem oka na stodołę, w której parkował gustowny wóz skrzyniowy (dla niezorientowanych ówczesne BMW), i od czasu do czasu opowiada grupce turystów o czasach, kiedy to Niemcy przyjeżdżali do Polski żeby się dorobić (mowa w tym wypadku o wieku XVIII i XIX). Proszę sobie wyobrazić, zjawia się taki chłop (przeważnie niemiecki), dostaje kawałek ziemi, której Polak raczej by nie ruszył (zresztą zdaje się cierpieliśmy wówczas na niedobór ludności), karczował i/lub odwadniał ją i pomnażał swój (oraz feudała) majątek. W efekcie z jednej taczki i kilku tobołków dobytku robiła się całkiem zasobna chałupa. Oczywiście mój opis jest bardzo uproszczony. Człowiek ten w przeciwieństwie do swojego polskiego odpowiednika miał większą motywację do pracy chociażby w związku z tym, iż wsie osadników lokowano na prawie holenderskim. Chłop nie był więc przywiązany do ziemi, dostawał swoje pole w wieloletnią, później nawet wieczystą, dzierżawę i wszystko, co wypracował „ponad” było jego. Zaiste piękne czasy pokazujące, że Niemiec zawsze sobie poradzi jak nie przymierzając Angela Merkel, przy okazji wyborów do Parlamentu Europejskiego, wyprowadzająca prosperującego jeszcze Opla z bankruta, jakim stał się General Motors.

Reklama

Wracając jednak do tematu mojego słodkiego lenistwa, nie muszę chyba tu dodawać, że w tych pięknych okolicznościach przyrody (obok jezioro, drzewka, dyskretny zapaszek owiec „garażowanych” w stajni, do najbliższych sklepów około dwóch, trzech kilometrów, do stacji kolejowej, a właściwie budynku stacji, jakieś pięć kilometrów), w jakich przyszło mi spędzić ostatnich pięć dni, byłam poza zasięgiem „szarej sieci” (w niektórych kręgach znanej jako Internet) oraz innych środków masowego przekazu (gazet, telewizji), co prawda można było posłuchać radia, pytanie tylko po co? Żeby sobie ciśnienie podnieść?

Zaraz, zaraz, o czym to ja miałam? Aaa…opalam się właśnie na ławeczce i dopada mię „smys”, że Donaldu Tusku nabawił się Kataru (tak, wiem, że mam zboczonych znajomych, którzy molestują mnie polityką nawet na wakacjach) i przypomniałam sobie jak jeszcze przed wyborami i tuż po (nie dalej jak dwa miesiące temu) kreślono wizje gazowców (nikt nie zastanawiał się wówczas nad tym, że polskie stocznie nie mają doświadczenia w budowie tak dużych jednostek tego typu) wypływających na szerokie wody Morza Bałtyckiego (oczyma wyobraźni przez chwilę widziałam je nawet na spokojnej tafli jeziora Lednickiego) po gaz katarski dla naszego Gazoportu, który nawiasem mówiąc jeszcze nie powstał. Zwyczajna kiełbasa wyborcza i to niestety nie niemiecka a polska, bo czym się różni działanie Angeli Merkel od działań Donalda Tuska, za którego rządów podpisano niekorzystną dla Polski umowę gazową z Katarem i rzucono gawiedzi zanętę w postaci rzekomego inwestora dla stoczni (wiem, wiem, trudno obie sytuacje porównywać, ale jednak dokonam tej karkołomnej próby)? Ano skutecznością, nasz inwestor był, ale się zmył i nikt nic nie wie, a Angela sprawę załatwiła raz a dobrze (chociaż pewnie też zapłaciła wysoką cenę).

Nie żebym się specjalnie przejęła (bardziej zajmował mnie wówczas fakt braku drewnianych grabi w stodole oraz nadprogramowa łopata), czy była zaskoczona tym, że katarskich pieniędzy nikt nie zobaczył (to niestety do przewidzenia było) jednakowoż odkryłam, że mam coś wspólnego(!) z szefem naszej Rady Ministrów, a mianowicie problem kataru jest mi znany od co najmniej kilku lat. Chociażby ze względu na nieco krzywą przegrodę nosową zmagam się z tą upierdliwą, jak jasny gwint przypadłością przez cały rok. Niestety nie mam tu dla premiera oraz stoczniowców specjalnie dobrych wieści, mimo usilnych starań i wypróbowania naprawdę wielu metod (od okutania się szalem tak, że wyglądałam jak połączenie szalikowca z Muzułmanką z zamotaną w kwef, przez rozmaite mazidła i wazeliny po tabletki), od kilku lat, częściej mam, większy lub mniejszy, katar niż jestem od niego wolna i ostrzegam nie ma nic gorszego niż zbolałe, przesuszone i podrażnione zatoki na kacu, a w przypadku Gdyni i Szczecina, o ile ktoś czegoś nie zrobi („zrobić” – czasownik dokonany obcy naszym politycznym elitom), przewiduję całkiem solidnego kaca dla nas wszystkich (grono bezrobotnych zasili spora grupa ludzi, co w obecnej sytuacji gospodarczej chyba dobrze nie wróży) i tym to optymistycznym akcentem kończę swoje powakacyjne luźne rozważania na temat kataru i Kataru…

Reklama

20 KOMENTARZE

  1. Witam. Też spędziłem urlop
    w podobnych okolicznościach przyrody, tyle że chałupa, obora i stodoła były polskie, modrzewiowe. Mnie ten coroczny już wyjazd uspokaja i od nowa uczy cierpliwości, może dlatego z oceną Grada poczekam do końca sierpnia, a może nawet i do września.
    pozdrawiam

    • To też teoretycznie było polskie…
      Akurat chałupa w której przebywałam za dnia robiąc za przewodnika (bo nocleg był we dworze)była z roku 1823, ale wsie te lokowano przeważnie na początku XVIII wieku, a więc w czasie gdy tereny te należały do Rzeczpospolitej Obojga Narodów.

  2. Witam. Też spędziłem urlop
    w podobnych okolicznościach przyrody, tyle że chałupa, obora i stodoła były polskie, modrzewiowe. Mnie ten coroczny już wyjazd uspokaja i od nowa uczy cierpliwości, może dlatego z oceną Grada poczekam do końca sierpnia, a może nawet i do września.
    pozdrawiam

    • To też teoretycznie było polskie…
      Akurat chałupa w której przebywałam za dnia robiąc za przewodnika (bo nocleg był we dworze)była z roku 1823, ale wsie te lokowano przeważnie na początku XVIII wieku, a więc w czasie gdy tereny te należały do Rzeczpospolitej Obojga Narodów.

  3. Zawsze miałem katar chroniczny. To choroba zawodowa
    związana z 20-letnią pracą w lodzie, grzaniem się na maksa i smaganiem wiatru po grzbiecie. Od czasu jak przez cały rok i w lato i w zimie, na dzień dobry i dobranoc myję nogi w umywalce, zawsze w zimnej wodzie – katar przegrał ze mną i stracił się raz na zawsze.

  4. Zawsze miałem katar chroniczny. To choroba zawodowa
    związana z 20-letnią pracą w lodzie, grzaniem się na maksa i smaganiem wiatru po grzbiecie. Od czasu jak przez cały rok i w lato i w zimie, na dzień dobry i dobranoc myję nogi w umywalce, zawsze w zimnej wodzie – katar przegrał ze mną i stracił się raz na zawsze.

    • Zapewne też by pracowali…
      świadczy o tym chociażby fakt, że potem w tych wsiach na tych samych zasadach gospodarzyli także Polacy czy pewna liczba Czechów (nie wiem jak sobie radzili w porównaniu z Niemcami czy Holendrami). Nie ulega jednak wątpliwości, że technologię, styl budownictwa rodem z Niderlandów z niemieckimi naleciałościami przynieśli ze sobą osadnicy z zachodu (chociażby typ wiatraka, który jest widoczny na zdjęciu nie bez przyczyny nazywa się holender).
      Ludzi tych osadzano na wyjątkowo trudnym terenie (nie tylko w Wielkopolsce, ale także w innych regionach), głównie na terenach podmokłych, także zalesionych.

    • Zapewne też by pracowali…
      świadczy o tym chociażby fakt, że potem w tych wsiach na tych samych zasadach gospodarzyli także Polacy czy pewna liczba Czechów (nie wiem jak sobie radzili w porównaniu z Niemcami czy Holendrami). Nie ulega jednak wątpliwości, że technologię, styl budownictwa rodem z Niderlandów z niemieckimi naleciałościami przynieśli ze sobą osadnicy z zachodu (chociażby typ wiatraka, który jest widoczny na zdjęciu nie bez przyczyny nazywa się holender).
      Ludzi tych osadzano na wyjątkowo trudnym terenie (nie tylko w Wielkopolsce, ale także w innych regionach), głównie na terenach podmokłych, także zalesionych.