Reklama

 Dawno temu, będzie to już ze trzy tysiące lat, starożytną Frygią rządził król Midas.

 Dawno temu, będzie to już ze trzy tysiące lat, starożytną Frygią rządził król Midas. Władca ten zapisał się w historii głównie dzięki wojnom prowadzonym z innymi państwami, ale większość ludzi zna jego imię nie z opracowań historycznych, lecz z mitów. Najsłynniejszy z nich opowiada o tym jak grecki Bóg, Dionizos, wdzięczny Midasowi za uratowanie przyjaciela, postanowił spełnić jedno życzenie króla. Jak wiemy, życzeniem był "złoty dotyk" – Midas chciał, aby wszystko czego dotknie zamieniało się w złoto. Dionizos spełnił prośbę, po czym zostawił biedaka samemu sobie. Nazywanie "biedakiem" człowieka otoczonego górami złota nie jest tutaj żadną przesadą, bo król zamiast wzbogacić się dzięki nowemu darowi, zbiedniał przez niego. Początkowo wprawdzie podobało mu się, że wszystko wokół niego staje się drogocennym kruszcem, ale to, co w danej chwili wydaje nam się dobre, w dłuższej perspektywie może okazać się zabójcze. W przypadku Midasa dłuższa perspektywa zaczęła się w momencie, gdy nasz bohater zgłodniał. Okazało się wtedy, że jedzenie, które pod wpływem kontaktu z ciałem króla staje się świecącym metalem, nie jest tak smaczne i przyswajalne przez organizm jak żywność "klasyczna".

Midasowi zajrzała w oczy śmierć głodowa, której w jakiś sposób ( nie pamiętam dokładnie w jaki ) uniknął, tracąc swój "cudowny" dar i ucząc się jednej, prostej prawdy, która mówi, że pieniądz nie jest bogactwem. Nie jest i nie chodzi tu o to, że jest on mniejszym bogactwem, niż jakieś inne dobro, ale o to, że nie jest nim w ogóle. Jeśli komuś wydaje się, że to kontrowersyjna teza, to się myli, teza nie jest kontrowersyjna i nie jest zresztą tezą, jest stwierdzeniem faktu. Bogactwem jest jedzenie, ubranie, samochód, dach nad głową i wszystko to, na co nasze pieniądze codziennie wymieniamy. A wymieniamy właśnie dlatego, że sam pieniądz nie czyni nas bogatszymi, on daje nam jedynie możliwość powiększenia naszego bogactwa, możliwość, którą możemy wykorzystać, albo nie. Wykorzystujemy ją zamieniając gotówkę na dobra i w tym momencie ktoś może mi przerwać i powiedzieć, że bardziej wzbogacimy się wtedy, gdy będziemy oszczędzać, niż wtedy, gdy będziemy wydawać. To prawda, ale dlaczego ludzie oszczędzają? Po to, by mieć na koncie jak najwięcej zer i by wydać zero, czy po to, by pieniądze zaoszczędzone wczoraj i dziś, wydać jutro, gdy będą starzy, chorzy, bądź gdy wyjadą na urlop? Zdecydowana większość ludzi oszczędza z tego drugiego powodu, bo oszczędzanie nie służy temu, byśmy mieli jak najwięcej pieniędzy, lecz temu, by nigdy nie zabrakło nam jedzenia, picia, paliwa w baku, prądu w przewodach, etc. Gromadzenie pieniędzy nie jest tu celem, lecz jedynie środkiem do osiągnięcia celu i w tym miejscu kłania nam się kolejna prawda: większość ludzi nie chce mieć dużo pieniędzy. I proszę teraz nie krzyczeć, że bredzę i nie pukać się w głowę, że każdy chciałby wygrać milion w totka, tylko zastanowić się po co ktoś tego chce? Na początku pewnie po to, by mieć, ale kiedy już taki szczęśliwiec wygra, to zaczyna się zastanawiać co zrobi z tymi pieniędzmi. Po zastanowieniu decyduje zazwyczaj, że wyda je na nowe auto, kupi za nie nowy dom, założy firmę, zrealizuje jakieś swoje marzenie, albo zabezpieczy swoją przyszłość – mówiąc krótko, że w jakiś sposób pozbędzie się tego miliona, wymieniając go na coś bardziej potrzebnego.

Reklama

Zdarzają się oczywiście osoby, które pieniędzy za nic nie chcą się pozbyć i które chcą je mieć dla samego mania, ale czy te osoby stają się przez to bogatsze? Nie. Są tak samo biedne jak Midas, czy jak królowie hiszpańscy, którzy nasprowadzali sobie w XVI wieku kruszcowych i kamiennych "bogactw" z Ameryki, chcąc napędzić nimi gospodarkę, a w rezultacie wywołali jedynie wzrost cen. Mimo to ani mit o Midasie, ani historia Hiszpanii, nikogo niczego nie nauczyły. No, prawie nikogo, bo Adam Smith obserwując gospodarkę zauważył, że twierdzenie "pieniądz=bogactwo" jest błędne. Zanim jednak doszedł do tego wniosku, polityka gospodarcza poszczególnych państw była prowadzona według wskazań merkantylistów. Merkantyliści byli zaciekłymi przeciwnikami wolnego handlu i jednocześnie zwolennikami ceł protekcyjnych. Według nich kraj powinien jak najmniej importować i jak najwięcej eksportować. Dlaczego? Ano dlatego, że importując jakiś towar, wysyłamy jednocześnie za granicę nasze pieniądze, czyli "bogactwo". Idąc tym tokiem myślenia, merkantyliści dążyli do tego, by sprowadzić do kraju jak najwięcej złota, czy srebra, choć wpuszczenie w obieg zbyt dużej ich ilości, musiało się skończyć tak jak w szesnastowiecznej Hiszpanii, czyli źle. Zwrócili na to uwagę dopiero ekonomiści klasyczni, którzy w prosty sposób wykazali, że bogactwem są wyłącznie towary i usługi, nie pieniądze. Ten pogląd, głoszony przez Smitha i Bastiata, nigdy nie został obalony i choć nie jest on skomplikowanym twierdzeniem ekonomicznym, to jest fundamentem, na którym musi być zbudowana każda teoria dotycząca pieniądza i gospodarki. Teorie budowane na przeciwnym założeniu są od samego początku błędne i opieranie na nich polityki gospodarczej musi zakończyć się mniej lub bardziej spektakularną klęską.

Dlaczego o tym piszę, skoro każdy o tym wie? Dlatego, że chyba jednak nie każdy. Prawdopodobnie nie wiedział o tym Lord Keynes, który bronił niektórych punktów teorii merkantylistycznej, przywiązując sporą wagę m. in. do "bilansu handlowego", czyli różnicy między wielkością eksportu a wielkością importu. W rzeczywistości różnica ta nie ma znaczenia dla gospodarki i twierdzenie, że lepszy jest bilans "dodatni", czyli nadwyżka eksportu, czy na odwrót, jest błędne. W każdym kraju działa wiele różnych przedsiębiorstw, jedne z nich czerpią zyski z eksportu, inne z importu, jeszcze inne z produkcji na rynek krajowy i to jak kształtują się słupki w "bilansie handlowym" jest dla nich i dla całości gospodarki zupełnie nieistotne. Nikt jak dotąd nie zdołał udowodnić, że jest inaczej. Keynes przejął niestety od merkantylistów nie tylko "bilans", przejął od nich także ( przynajmniej częściowo ) ich poglądy na temat pieniądza. Jego założenie, że rząd, pobudzając za pomocą zwiększonych wydatków "popyt globalny", może pobudzić gospodarkę jest bowiem dziwnie podobne do pomysłów hiszpańskich władców, chcących wzbogacić się dzięki skarbom Nowego Świata. Gdzie tkwi podobieństwo? Ano w założeniu, że mając więcej pieniędzy będziemy mogli więcej kupić. To oczywiście prawda, ale tylko wtedy, gdy uwzględnimy prawo Saya, mówiące, że podaż stwarza popyt. Z prawa tego wynika, że nasze pieniądze mają jakąś wartość tylko wtedy, gdy poprzedzi je podaż towarów i usług, na które będzie można je wymienić. W przeciwnym razie są one bezużyteczne, czego przykładem są m. in. czasy późnego PRLu, kiedy to ludzie mieli mnóstwo pieniędzy, a nie mogli za nie kupić nawet papieru toaletowego. Być może niedobory tego towaru wynikały z faktu, że zbyt dużo papieru zużywano wtedy do produkcji banknotów i w rezultacie zabrakło tego surowca do innych celów – zdecydowanie bardziej pożytecznych, niż powielanie bezwartościowej waluty.

Dziś złoty jest więcej wart, niż wtedy. Rząd nie może bowiem finansować swojego deficytu pożyczką w NBP, czyli de facto dodrukiem pieniądza. Takie przeszkody nie istnieją niestety w wielu innych krajach, m. in. w Stanach Zjednoczonych, gdzie Fed zdecydował kilka miesięcy temu o zakupie od rządu amerykańskiego obligacji wartych 300 miliardów dolarów. Pozostaje pytanie, jaką doktryną została podyktowana ta decyzja? Keynesizmem, merkantylizmem? Nie wiem jak innym, mi wydaje się, że to midasizm.

Reklama

8 KOMENTARZE

  1. jak w ruskim banku
    Strasznie idziesz pod prąd najnowszych trendów.
    Teraz obowiązuje doktryna głosząca, że gospodarka może istnieć bez produkcji, bez handlu, i bez niczego w zasadzie, nie może jednak istnieć bez banków, a najwyższym dobrem, chronionym w pierwszej kolejności muszą być ich zyski.