Reklama

Budowa w Polsce dróg czy lotnisk przez zagraniczne korporacje, ani nie przyczynia się do rozwoju przemysłu krajowego, ani nie stymuluje polskich firm do innowacyjności. Przecież wtedy krajowi podwykonawcy wynajmowani są najwyżej do najprostszych prac, bądź ich zadaniem jest zaopatrzenie placu budowy w surowce. Problemami konstrukcyjnymi, bardziej złożonymi zajmują się „rodzimi”, stali pracownicy. Do kraju pochodzenia firmy jest też transferowany zysk z inwestycji. Kraje, w których nie rozwija się przemysł krajowy, a produkcja oparta jest na firmach zagranicznych – są źródłem najtańszej siły roboczej i niczym więcej. Naród nie bogaci się.
Jeżeli Polacy chcą w Polsce żyć bezpiecznie i dostatnio, to powinni przede wszystkim myśleć o gospodarce narodowej – Oikos Nomos. Oczywiście z punktu widzenia mikroekonomii, z punktu widzenia gospodarstwa domowego – mając do wyboru dwa produkty, każdy wolałby wybrać ten lepszy lub tańszy. Dlatego „mikroekonomicznie” promowanie importu wydaje się korzystne. Dlatego właśnie istnieją ludzie bezkompromisowo wspierający wolny handel i zniesienie taryf. Ale już patrząc z długoterminowej perspektywy dobra całego kraju – wolny rynek i brak taryf nie zawsze są dobre i korzystne. Ponieważ import jest jednoznaczny z przeniesieniem poza granice własnego kraju miejsc pracy i dochodów. Reasumując, chcę podkreślić, że eliminacja taryf i swobodny import są wspaniałe wyłącznie wtedy, kiedy naród ma wystarczające dochody. Zazwyczaj taki luksus mają kraje wypracowujące nadwyżkę na rachunku obrotów bieżących, o niskiej stopie bezrobocia. Dlatego nie potrafię zrozumieć Polaków, którzy w swoim kraju – wysokiego deficytu handlowego i wysokiego poziomu bezrobocia – nadal promują hasła o wolnym rynku, a jako widomą korzyść z tego posunięcia, wskazują na możliwość taniego zakupu rzeczy z importu. Być może są to ludzie sami bardzo dobrze sytuowani, dla których problem braku dochodów jest zupełnie abstrakcyjny. Albo są to „beznarodowcy” zupełnie nie zainteresowani gospodarką krajową, dla których fakt emigracji zarobkowej dwóch milionów Polaków nie stanowi żadnego problemu… Zazwyczaj to tacy właśnie „obywatele świata”, globalni akcjonariusze, są wyznawcami neoliberalizmu.
Czyjeś wydatki to dla drugiej strony dochód. Innymi słowy to Ty wybierasz, kto uzyska dochód z Twojego zakupu. Działa to także w druga stronę: bo to wydatki innych ludzi mają szansę stać się Twoim dochodem. W gospodarce narodowej, kiedy obrót zachodzi na rynku wewnętrznym, pieniądze nie znikają z tego rynku. Przeciwnie, Twoje wydatki stają się bardzo ważne, ponieważ tworzą one dochód sąsiada. A ten sąsiad może potem „zwrócić” je na Twoje konto dokonując innego zakupu. Co jest bardzo ważne, warto mieć świadomość, że przywożone z zagranicy towary i usługi stają się dochodem zagranicy. Pieniądze wydane na zakup dóbr importowanych znikają z rynku krajowego. Oznacza to, że jeżeli dany kraj jest uzależniony od importu, to powoduje wypływ pieniędzy z tego kraju. A czym to się kończy widać na przykładzie chociażby Grecji… Mikroekonomicznie myśląc, kiedy zauważamy, że produkty importowane są tańsze od krajowych, to wybieramy te tańsze. A jeżeli wszyscy myślą i robią tak samo, to oczywistą konsekwencją jest spadek sprzedaży przedsiębiorstw krajowych i ich bankructwo. Być może właśnie firma, w której Ty pracujesz zbankrutuje… A to pozbawi Ciebie wszelkich dochodów. Chcąc zaoszczędzić zarobione pieniądze – kupowaliśmy tanie, importowane produkty, a w rezultacie zbankrutował nasz pracodawca, a to pozbawiło nas źródła pieniędzy…
Jednostka może, zachowując się ze swojego punktu widzenia, jak najbardziej logiczne, oszczędnie i rozsądne – wywrzeć zły wpływ na funkcjonowanie społeczeństwa jako całości.  Taką sytuację określa się mianem „błędnego założenia” (fallacy of composition). Aby zneutralizować właśnie te „błędne założenia”, to właśnie politycy powinni przede wszystkim dbać o gospodarkę narodową (makroekonomicznie).
Jeżeli przedsiębiorstwa krajowe zaspokajałyby popyt krajowy, to wtedy wydatki społeczeństwa nie znikałaby z kraju, a stanowiły dochód narodowy. Niestety wysoki poziom importu, taki jak ma miejsce w Polsce oznacza, że krajowa zdolność zasilania nie jest w stanie zaspokoić wewnętrznego popytu danego kraju. Czyli strategia gospodarcza rządu Polski powinna dążyć do poprawy zasilania w tym kraju. Innymi słowy wymagany jest rozwój przemysłu krajowego. Ale aby to zrobić rząd musiałby dokonać pewnych niepopularnych na „wolnym unijnym rynku” posunięć: stworzyć ograniczenia przywozowe, nakładać cła na towary importowane, a także rozwijać infrastrukturę służącą aktywizacji przemysłu krajowego, a nie tylko ułatwieniom w podróżach polityków pomiędzy Sejmem a miejscem zamieszkania. Warto zwrócić uwagę, że byłoby to w opozycji z koncepcją Unii Europejskiej. Czyli to warunki, jakie narzuca funkcjonowanie Polski w ramach Unii Europejskiej same w sobie są mechanizmem utrudniającym wzrost bogactwa narodowego kraju.
W czyim interesie jest ta Unia? Kto na tym zyskał?

Reklama

4 KOMENTARZE

  1. Tak to widzę
    Miało być pod „Czym jest bogactwo narodowe” ale się spóźniłam.

    Ten model trochę, moim zdaniem, stracił na aktualności, bo doszła globalizacja. To może, (ale nie musi) mieć wpływ na zmiany. A to w zależności od tego, jak rządy podchodzą do tych zmian, bo albo ratują coś dla kraju, albo wydają swój kraj i jego mieszkańców  na pastwę, jak u nas.

    Ta zmiana, mówię o globalizacji, jest równie doniosła i nieodwracalna, jak swego czasu była rewolucja techniczna, co to całe rzesze szły ze wsi do miast z przemysłem. Czytaj „Ziemia obiecana” Reymonta, ale czytaj Reymonta, a nie oglądaj filmu Wajdy, bo różnica jest zasadnicza.

    Widzę to tak:
    Wyobraźmy sobie miasto wraz z okolicami, gdzie są jakieś fabryki i warsztaty, piekarnie, mleczarnie, biura i cała reszta potrzebnych miejsc pracy, produkujących na potrzeby społeczności tego miasta (plus nadwyżka na sprzedaż na zewnątrz). Obok tego jest dzielnica miasta, gdzie są tylko domy mieszkalne, czyli tzw. sypialnia. Ludzie tam mieszkają, a do pracy jeżdżą do centrum, czy tych fabryk, biur i warsztatów.
    W tych sypialniach potrzeba małych sklepów spożywczych, fryzjera, gabinetu piękności, przedszkola, szkoły podstawowej, lekarza,  i to mniej więcej wszystko. Reszta jest w mieście.
    I teraz trzeba to przenieść na kulę ziemską.

    Europa, to sypialnia – a Polska w szczególności. Można zarobić tu sprzedając opiekę nad dziećmi, nauczanie dzieci w stopniu podstawowym, leczenie, drobne naprawy. Całą resztę produkują małe, żółte raczki za miseczkę ryżu. Polskie raczki są za drogie. Jeśli się nie jest lekarzem, przedszkolanką, kosmetyczką, fryzjerem lub hydraulikiem – uwaga, to bardzo ważna profesja, więc jak się nie jest, to się nie zarobi, chyba, że w biurze, administracji, urzędzie skarbowym i tym podobnych państwowych posadach. *
    Ekipa Tuska to realizuje i jest jak najbardziej po linii.
    Zadaniem mieszkańców obecnie jest kupować w supermarketach towary sprowadzane ze świata.

    *można jeszcze, jeśli się jest Kasią Tusk zarabiać, prowadząc bloga o modzie.
     

  2. Tak to widzę
    Miało być pod „Czym jest bogactwo narodowe” ale się spóźniłam.

    Ten model trochę, moim zdaniem, stracił na aktualności, bo doszła globalizacja. To może, (ale nie musi) mieć wpływ na zmiany. A to w zależności od tego, jak rządy podchodzą do tych zmian, bo albo ratują coś dla kraju, albo wydają swój kraj i jego mieszkańców  na pastwę, jak u nas.

    Ta zmiana, mówię o globalizacji, jest równie doniosła i nieodwracalna, jak swego czasu była rewolucja techniczna, co to całe rzesze szły ze wsi do miast z przemysłem. Czytaj „Ziemia obiecana” Reymonta, ale czytaj Reymonta, a nie oglądaj filmu Wajdy, bo różnica jest zasadnicza.

    Widzę to tak:
    Wyobraźmy sobie miasto wraz z okolicami, gdzie są jakieś fabryki i warsztaty, piekarnie, mleczarnie, biura i cała reszta potrzebnych miejsc pracy, produkujących na potrzeby społeczności tego miasta (plus nadwyżka na sprzedaż na zewnątrz). Obok tego jest dzielnica miasta, gdzie są tylko domy mieszkalne, czyli tzw. sypialnia. Ludzie tam mieszkają, a do pracy jeżdżą do centrum, czy tych fabryk, biur i warsztatów.
    W tych sypialniach potrzeba małych sklepów spożywczych, fryzjera, gabinetu piękności, przedszkola, szkoły podstawowej, lekarza,  i to mniej więcej wszystko. Reszta jest w mieście.
    I teraz trzeba to przenieść na kulę ziemską.

    Europa, to sypialnia – a Polska w szczególności. Można zarobić tu sprzedając opiekę nad dziećmi, nauczanie dzieci w stopniu podstawowym, leczenie, drobne naprawy. Całą resztę produkują małe, żółte raczki za miseczkę ryżu. Polskie raczki są za drogie. Jeśli się nie jest lekarzem, przedszkolanką, kosmetyczką, fryzjerem lub hydraulikiem – uwaga, to bardzo ważna profesja, więc jak się nie jest, to się nie zarobi, chyba, że w biurze, administracji, urzędzie skarbowym i tym podobnych państwowych posadach. *
    Ekipa Tuska to realizuje i jest jak najbardziej po linii.
    Zadaniem mieszkańców obecnie jest kupować w supermarketach towary sprowadzane ze świata.

    *można jeszcze, jeśli się jest Kasią Tusk zarabiać, prowadząc bloga o modzie.
     

  3. no racja, racja
    Wszystko się zgadza, ale jedyna droga ratowania krajowej produkcji to beczelne omijanie przepisów unijnych, co nie jest dostępne wszystkim. Niektórym wolno to robić (niemcom, czechom np), polakom na razie nie. Chyba że wymienimy władze na bardziej bezczelne.

    PS
    Dziwny przypadek Islandii. Kraj który do niedawna (teraz mają dwie huty aluminium) praktycznie importował wszystko co potrzebne lub nie potrzebne, a sprzedawał tylko pospolite i tanie ryby. Zero eksportu technologii, innowacji czy innej nowoczesności.
    Mimo to stopa życiowa zawsze była tam "zachodnia". Wstąpienie do Unii załatwiło by ich na amen, bo przemysł rybny musiałby zgodnie z zasadą wolnego rynku przejść w godne ręce.

  4. no racja, racja
    Wszystko się zgadza, ale jedyna droga ratowania krajowej produkcji to beczelne omijanie przepisów unijnych, co nie jest dostępne wszystkim. Niektórym wolno to robić (niemcom, czechom np), polakom na razie nie. Chyba że wymienimy władze na bardziej bezczelne.

    PS
    Dziwny przypadek Islandii. Kraj który do niedawna (teraz mają dwie huty aluminium) praktycznie importował wszystko co potrzebne lub nie potrzebne, a sprzedawał tylko pospolite i tanie ryby. Zero eksportu technologii, innowacji czy innej nowoczesności.
    Mimo to stopa życiowa zawsze była tam "zachodnia". Wstąpienie do Unii załatwiło by ich na amen, bo przemysł rybny musiałby zgodnie z zasadą wolnego rynku przejść w godne ręce.