Reklama

Pan Ignacy Lajkonik zszedł z taboretu i popatrzył na swoje dzieło. Ozdobna arabska (a może perska?) strzelba, podarunek od pana Szeherezada, wisiała na dwóch haczykach, wkręconych w ścianę tak chytrze, że prawie nie było ich widać, no chyba że podeszło się całkiem blisko i popatrzyło pod specyficznym kątem. Strzelba była tak stara, że zamiast napisu „Wyprodukowano w Chinach” nosiła oznaczenie „Wyprodukowano za panowania dynastii Qing”, co czyniło ją szacownym zabytkiem nawet w świecie podróbek. „Tak mi wiś!” pomyślał rozkazująco pan Ignacy i poszedł odebrać telefon, który dzwonił dziwnie trwożliwie.

– Wujek?!? – wionął w słuchawkę głos siostrzeńca pana Lajkonika, Karola, zwanego Koperkiem.
– Onże sam! – rozpromienił się pan Ignacy. Stęsknił się już za siostrzeńcem, z którym od ślubu i wesela się nie widzieli.
– Dzięki Bogu! Wujek, jesteśmy z Paulinką i jeszcze kimś w mieście, czy możemy wpaść na kawę? Przepraszam cię, że się tak wpraszam, wszystko wytłumaczę, ale potrzebujemy chwili spokoju. Roz-pa-czli-wie!
– No, dobrze, jasne, pewnie, wpadajcie… Muszę tylko… – zaczął myśleć na głos pan Lajkonik, ale Karol rzucił tylko pośpiesznie: – Świetnie, muszę kończyć! Będziemy o wpół do piątej, to na razie! – i rozłączył się.

Reklama

Pan Ignacy popatrzył na słuchawkę, ale ta tylko bezradnie rozłożyła ręce. Westchnął więc, odłożył ją do ładowarki (albowiem od pewnego czasu używał telefonu bezprzewodowego) i poszedł przygotowywać się aprowizacyjnie i psychicznie do tajemniczej wizyty. W tym pierwszym celu odwiedził piekarnię Troszcz i Syn, kupując wielką torbę świeżych troszczówek i pół Babki Pieskowej… a tam, niech nawet będzie i cała! Następnie udał się na bazarek, gdzie u pana Modesta nabył kilogram znakomitych moreli („Ech, panie Ignacy, dawniej to były morele, no mówię panu, palce lizać, nie to, co teraz!”) i – oczywiście nie z myślą o proszonej kawie – kilo pomidorów, które zdawały się przeświecać spod skórki letnim słońcem, i to tak, że nawet sam pan Modest nie zgłaszał do nich zastrzeżeń. W celu numer dwa, czyli przygotowania psychicznego, uciął sobie w obu tych miejscach po dłuższej pogawędce (w piekarni, rzecz jasna, z panem Janem Troszczem), co zawsze utwierdzało go w przekonaniu, że na świecie są jeszcze ludzie normalni, zdrowi psychicznie i potrafiący cieszyć się codziennością.

Tak przygotowany, wrócił do domu w sam raz na czas, żeby zastawić stół, pokroić babkę, umyć morele, nastawić ekspres do kawy, a wreszcie podejść do drzwi i otworzyć je zaraz po pierwszym dzwonku. Na progu stali Paulina i Karol, ale pomiędzy nimi – nieznajomy starszy pan z jesionową laską i niezadowoloną miną. Pan Lajkonik przywdział na twarz swój najmilszy uśmiech, a nieco spłoszony Koperek pospieszył z prezentacją.
– Dzień dobry, to jest mój wujek Ignacy… Wujku, to jest stryj Pauliny, pan Patrycy…
– Młody człowieku, niechże cię kule biją – przerwał mu zirytowanym tonem przedstawiany. – Nie stryj, tylko prastryj, bądźmy precyzyjni, dobrze?
– Tak jest! – wyprężył się na baczność Karol.
– Proszę, wejdźcie i rozgośćcie się – próbował ratować sytuację gospodarz.

Weszli więc i rozgościli się, przy akompaniamencie burczenia pana Patrycego, który wspominał nie dość uprzejmą ekspedientkę ze sklepu, zbyt uprzejmego policjanta, który z uśmiechem wręczył mu mandat za nieprawidłowe parkowanie („No przecież stanąłem tam tylko na chwilę!”) i wreszcie wulgarnego dozorcę – nieroba, w której to postaci pan Lajkonik nieomylnie rozpoznał pana Monolita Pyszczaka. W tym momencie ekspres z kuchni dał znać dźwięcznym pikaniem, że oto kawa jest już bliska doskonałości, więc pan Ignacy pofatygował się do kuchni, poprosiwszy o pomoc siostrzeńca.
– O co tu chodzi? – zapytał go dyskretnym szeptem. – Przyszliście z prastryjem czy z jakąś primabaleriną?
– Tak, myślę, że te filiżanki będą akurat – odezwał się Karol nienaturalnie głośno, a potem również szeptem w kilku zdaniach wyjaśnił panu Lajkonikowi sytuację. Otóż prastryj Patrycy, jak donosiła rodzinna poczta pantoflowa, dysponował spadkiem, na który ostrzyła sobie zęby cała rodzina, równie cennym, co tajemniczym. Nikt nie chciał ryzykować wykluczenia z testamentu, toteż prastryj odwiedzał poszczególnych krewnych zgodnie z własnym widzimisiem i zachowywał się jak osoba rozpieszczona do imentu. Syczenie i parskanie ekspresu skutecznie zamaskowało szybką konwersację wuja i siostrzeńca.

Przy stole prastryj rozchmurzył się całkowicie, a przy brzegu może nawet nieco się rozkrochmalił. Z pewnością wpływ na tę zmianę miał fakt, że usadzono go na honorowym miejscu przy stole, na osobistym fotelu pana Ignacego, a przed nim postawiono łakocie od Troszczów i pana Modesta, tudzież doskonałą orientalną kawę z kardamonem i miodem (Stali Czytelnicy wiedzą, od kogo). Pan Lajkonik mimo pewnego skonfundowania całą sytuacją ze swojej strony robił wszystko, żeby w saloniku zapanował nastrój życzliwości, jeżeli nie miłości bliźniego. Te wysiłki przyniosły efekt, prastryj Patrycy spoglądał łaskawie na młodych i zajadał się smakołykami, do chwili, kiedy jego wzrok padł na drewnianą paterę w kształcie stylizowanej ryby.

– Ha! – zagaił, a wszyscy posłusznie zamilkli. – To mi przypomina, jakeśmy jeździli na ryby w sześćdziesiątym trzecim. Było nas czterech, w tym Tadziu, któremu się wcale nie uśmiechało kija moczyć, ale raz, że trzymaliśmy się zawsze razem, a dwa, że jak miał w domu zostać ze swoją ślubną, to… – tutaj pan Patrycy zawiesił głos i skrzywił się znacząco tak, że słuchacze od razu zrozumieli, jak nieatrakcyjna była dla kolegi perspektywa pozostania w domu, kiedy pozostali jechali na ryby. – Pewnego razu wybraliśmy się nad jezioro Spasłe, koło Grzędocic, jakieś pół kilometra od drogi na Pyś, i wszystkim nam ryby brały, aż miło, tylko nie Tadziowi. Siedział na brzegu, patrzył jak wyciągamy jedną ukleję za drugą, a minę miał coraz bardziej kwaśną. Aż w końcu wstał i powiedział, że ma dosyć i że jeszcze wszyscy zobaczymy. A trzeba wam wiedzieć, że Tadziu był wtedy chemikiem zawołanym, pracował na Politechnice i niejedno potrafił. No i zobaczyliśmy, jak jasny gwint! Tu prastryj przerwał, delektując się wywołanym wrażeniem. Zanim zaczął znowu mówić, chapnął jeszcze kęs troszczówki i popił ją łykiem kawy.

– Wybraliśmy się nad Spasłe jakieś dwa tygodnie później. Tadziu był bardzo tajemniczy, nic się z niego nie dało wydusić, ale w ogóle nie wziął wędek, tylko sam podbierak. Kiedyśmy się zabrali za przygotowywanie sprzętu i przynęty, on wyszedł na pomost i zaczął wrzucać do jeziora jakieś fintifluszki z pudełka. „Ma nową zanętę”, pomyśleliśmy sobie, ale gdzież tam! Tadziu popatrzył na zegarek i poszedł po podbierak. Zaczęliśmy rozstawiać wędki, a on wraca i mówi, że dzisiaj to nie będzie potrzebne. Jak to, pytamy, a on znów zerknął na zegarek – miał takiego poljota, przywiezionego dopiero co z Moskwy, byliśmy tam z zakładową wycieczką – policzył do dziesięciu i… Chlup! Chlup! – tutaj pan Patrycy wykonał gwałtowny ruch rękoma, o mało co nie strącając ze stołu filiżanki z resztką kawy. – Z wody zaczęły wyskakiwać ryby, a Tadziu dalej je podbierakiem, jedną po drugiej, i do wiadra, do wiadra, ale żeby mu znów nie pouciekały, to na wiadrze położył pokrywkę i jeszcze kamieniem docisnął!

– Jak to? – zapytał Karol niedowierzająco. – A tak to! – triumfalnie obwieścił prastryj Patrycy. – Ten skubaniec, znaczy Tadziu, wymyślił jakiś taki zajzajer, od którego pęcherze pławne u ryb się nadymały czymś lżejszym od powietrza, a potem to wystarczyło je już tylko połapać. Ale się trochę naciął, bo nie przewidział, że na ten jego wynalazek połakomi się też jeden szczupak. My tu zbieramy do wiader odlatujące ukleje i krąpiki, a tu nagle jak mnie coś nie chapnie w tyłek! Jak nie poprawi w łydkę. Ja patrzę, a tu tak pół metra nad ziemią ryba posuwa i się czai, żeby następnego wędkarza ugryźć. Tadziu wrzasnął na to tylko „Panowie! Chodu!”, więc my cap za wiadra i do szosy. Tam już za nami ten szczupak nie doleciał, chyba się bał za bardzo od wody oddalić.

Pan Ignacy zastanowił się głęboko – Czy ten Tadziu nie przeprowadził się potem na Śląsk? – zapytał. – A ta jego niby-zanęta nie pachniała trochę truskawkami? Prastryj Patrycy spojrzał podejrzliwie. – No, może i pachniała. A dlaczego pan pyta? Tu pan Lajkonik opowiedział o swoich doświadczeniach z nornicami, co bardzo się starszemu panu spodobało, i dalej rozmowa potoczyła się już własnym torem. Karol i Paulina potakiwali tylko lub gorliwie zaprzeczali, zależnie od potrzeby, i mimo braku alkoholu pod koniec wizyty panował prawdziwie szampański nastrój.

Kiedy zaś młodzi ubierali się już w przedpokoju, a pan Patrycy unosił się dopiero z fotela, podpierając jesionową laską, skinął królewskim gestem na gospodarza. Pan Ignacy posłusznie podszedł bliżej. – Spodobał mi się pan, szanowny panie – szepnął prastryj Pauliny – nie chciałby pan wiedzieć, czym ich szachuję? Pan Lajkonik zamienił się w wielki znak zapytania. – No, już dobrze, dobrze – zachichotał pan Patrycy – przecież obaj świetnie wiemy, że pan zrozumiał. Wie pan, mnie po śmierci będzie wszystko jedno. Ale im?
– No, pewnie się zmartwią, że pana już nie ma – zaryzykował pan Ignacy.
– Hi hii, bardziej się zmartwią, jak zobaczą, co im zostawiłem.
– A co im pan zostawi?
– Rzecz bezcenną, której poświęciłem najlepsze lata swojego życia – obwieścił pan Patrycy uroczystym szeptem. – Dokładny model zamku na Wawelu z zapałek, w skali jeden do dwustu!

_________________

Tekst chroniony prawem autorskim (wszystkie części cyklu o p. Lajkoniku). Opublikowany w witrynie www.kontrowersje.net oraz na blogu madagaskar08.pl . Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie i przedruk tylko za zgodą autora.

Reklama

14 KOMENTARZE

  1. Jedyna smutna rzecz przy całej radości z lektury,
    że ostatecznie Ignacy Lajkonik przeżyje Pana Kłaczka, a życzyłoby się na odwrót albo jeszcze lepiej, wspólne życie wieczne. Pan Bóg kiedyś Autora uśmierci, ale Ignacemu nie da rady.

    Niech Pan Kłaczek żyje jak najdłużej, sprawiedliwy to postulat i z pewnością do zrealizowania, szybko by zebrał sporo podpisów.

    Dzięki i do usłyszenia, urodzinowe uściski dla Ignacego!

    • Temu można zaradzić
      pisząc opowiadanie, w którym pan Ignacy żegna się ze światem, do opublikowania w dniu śmierci autora. Nie żeby mi się spieszyło – z pisaniem albo odchodzeniem, chociaż jak wiadomo, z tym drugim nie zna się dnia ani godziny.

      Dziękuję w imieniu p. Ignacego za życzenia i serdecznie pozdrawiam!

      • Jeszcze się załapałem, zaraz zmykam
        Tylko skromność przeszkodziła Panu w publicznym odczytaniu moich słów jako zapowiedzi wiecznej literackiej kariery postaci i w konsekwencji Autora. Tego życzę, należne.

        Serdeczności i miłego rajcowania się wrześniem

  2. Jedyna smutna rzecz przy całej radości z lektury,
    że ostatecznie Ignacy Lajkonik przeżyje Pana Kłaczka, a życzyłoby się na odwrót albo jeszcze lepiej, wspólne życie wieczne. Pan Bóg kiedyś Autora uśmierci, ale Ignacemu nie da rady.

    Niech Pan Kłaczek żyje jak najdłużej, sprawiedliwy to postulat i z pewnością do zrealizowania, szybko by zebrał sporo podpisów.

    Dzięki i do usłyszenia, urodzinowe uściski dla Ignacego!

    • Temu można zaradzić
      pisząc opowiadanie, w którym pan Ignacy żegna się ze światem, do opublikowania w dniu śmierci autora. Nie żeby mi się spieszyło – z pisaniem albo odchodzeniem, chociaż jak wiadomo, z tym drugim nie zna się dnia ani godziny.

      Dziękuję w imieniu p. Ignacego za życzenia i serdecznie pozdrawiam!

      • Jeszcze się załapałem, zaraz zmykam
        Tylko skromność przeszkodziła Panu w publicznym odczytaniu moich słów jako zapowiedzi wiecznej literackiej kariery postaci i w konsekwencji Autora. Tego życzę, należne.

        Serdeczności i miłego rajcowania się wrześniem

    • Ha, no nareszcie ktoś
      Ha, no nareszcie ktoś poruszył ten temat. Uwielbiam, kiedy w tekście łamie się podobne żelazne reguły. Uwielbiam podpuszczać PT Czytelników. Uwielbiam dawać takie symbole literackości, a potem udawać, że ich nie ma i nigdy nie było, a przynajmniej, że nie są ważne dla tekstu.

    • Ha, no nareszcie ktoś
      Ha, no nareszcie ktoś poruszył ten temat. Uwielbiam, kiedy w tekście łamie się podobne żelazne reguły. Uwielbiam podpuszczać PT Czytelników. Uwielbiam dawać takie symbole literackości, a potem udawać, że ich nie ma i nigdy nie było, a przynajmniej, że nie są ważne dla tekstu.