Reklama

Prywatyzacja to taki temat, który co jakiś czas wyskakuje sobie jak królik z kapelusza.

Prywatyzacja to taki temat, który co jakiś czas wyskakuje sobie jak królik z kapelusza. Ostatnio termin ponownie zagościł na łamach prasy, a także w ustach polityków przy okazji omawiania kondycji budżetu i przyszłorocznych podatków. Mnie ten temat interesuje już od dawna, ale z letargu wyciągnął mnie ostatni wywiad Pawlaka oraz zabawna wypowiedź przewodniczącego Napieralskiego o srebrach rodowych. To, że nasze państwo powinno się w końcu pozbyć wielu sreber rodowych, dla mnie nie ulega wątpliwości. Z wypowiedzi Napieralskiego wynika, że on takowe ma, ja natomiast postaram się wyjaśnić, dlaczego ich nie mam.

Reklama

 Takie same szanse dla podmiotów prywatnych i państwowych, mit czy rzeczywistość ?

W normalnie funkcjonującym państwie zasada powinna być taka, polityków weryfikuje wyborca, zaś firmy i menedżerów – rynek. Tak się składa, że w przypadku spółek państwowych ta prosta zasada nie działa. W takich sektorach jak np. energetyka, surowce, zbrojeniówka prawa rynku nie działają, bo i jak mają działać, jeśli od lat rządzi polityka. Nie muszę przypominać, ile to razy w mediach pojawiały się doniesienia o dosypywaniu publicznego grosza spółkom węglowym, jak tylko politycy uznawali, że koniunktura na węgiel jest niekorzystna. A ile to razy zdarzyło nam się nakurwić na Pocztę Polską, która przez wiele lat nie musiała się martwić o konkurencję na rynku. A jak reagujemy, kiedy słyszymy że Orlen ustala ceny po swojemu, nie licząc się z aktualnymi cenami ropy za baryłkę, czyli sprawnie je podnosi gdy tylko ropa drgnie w górę, i zwleka z opuszczaniem, gdy ropa spada, racząc nas tradycyjnym argumentem o sprzedawaniu nadal tej kupionej po starej, wyższej cenie. Takie zabawy rynkiem od lat uprawiają politycy, zaburzając zdrową konkurencję i utrwalając w niektórych branżach monopol, w najlepszym razie oligopol. Jeśli już się nam zdarzy usłyszeć w mediach o upadłości jakiejś państwowej spółki, to zaraz podnosi się larum, a do gry wkraczają zawodowi związkowcy na „wypasionych” etatach.

Można rozważać, czy pieniądze ze sreber rodowych przeznaczyć na łatanie dziury budżetowej czy też inwestować w nowe technologie, nad tym niech już się zastanawiają eksperci. Mnie jako obywatela interesuje, aby pieniądze z moich podatków nie były dalej wyrzucane w błoto. Jeśli nie chcemy pozostać krajem taśm montażowych być może większym pożytkiem byłoby przeznaczenie ich na naukę i rozwój innowacyjnych dziedzin zamiast w sztuczne utrzymywanie przy życiu nierentownych zakładów pracy . Nikt zresztą nie odkryje Ameryki twierdząc, że wsparcie państwa oraz specjalne przywileje jakie często mają firmy państwowe tylko je rozleniwia i nie wpływa motywująco na ich restrukturyzację.

Prywatne firmy, wiadomo, takiego luksusu nie mają, a czasy, kiedy wybrane zagraniczne korporacje mogły sobie funkcjonować na specjalnych warunkach, dawno minęły. One muszą liczyć się z kosztami, a także uważnie śledzić co też konkurent zamierza. I nawet jeśli nam się to nie podoba, to nie ma co się dziwić, że prywatne firmy nie będą wchodzić tak beztrosko w korzystne układy zbiorowe, co zresztą powszechne jest dla molochów państwowych. Z pewnością przewodniczący Napieralski wie, choć w swoim cynizmie i demagogii prześciga nawet wyjadacza Kaczyńskiego, że w prawidłowo funkcjonującym państwie firmy państwowe, jak i prywatne powinny mieć zapewnione takie same szanse w funkcjonowaniu i konkurowaniu na rynku. Gdy ta zasada nie jest przestrzegana, to prędzej czy później, wpłynie demoralizująco na nie jedną na firmę prywatną, a te jak się napatrzą na patologie firm państwowych, z czasem same nabierają apetytu na parasol ochronny i wtedy w ruch ruszają lobbyści z pomysłami ustawodawczymi i kryzysem na ustach, cicho licząc na opiekę od państwa czyli nas podatników. No cóż, przykładów daleko szukać nie muszę, właśnie ostatnio do boju ruszyli lobbyści z branży turystycznej, mając na sztandarze upadłego Kopernika. Jeśli się już tak zdarzy, że posłowie łaskawie pochylą się nad ich losem, nam szarakom pozostaje zacisnąć zęby i sponsorować kolejnego na rynku nieudacznika, który przy zdrowej konkurencji powinien sobie najzwyklej upaść. Płakać po takim upadłym nie ma sensu, bo zawsze można mieć nadzieję, że na jego miejsce pojawią się ci lepsi.

Wyżeracze konfitur.

Jeśli politycy wykazują jakąkolwiek konsekwencję to bynajmniej nie jest to ich program wyborczy. Ich niezmiennie ulubionym tematem jest straszenie obywateli prywatyzacją. Szczególnie upodobali sobie ten temat socjaliści, bo to jakoś im pasuje do ideologii. A ludzie jak to ludzie, po doświadczeniach z lat 90 – tych dają się nabierać na te farmazony, gdy tymczasem spółki państwowe są przechowalnią dla byłych polityków oraz dobrych znajomych obecnych polityków. Czy kogoś jeszcze dziwi, że ludzie zatrudniani w zarządach spółek państwowych nie są weryfikowani przez rynek, ale przez klucz partyjnego ”koleżeństwa”?. Można by ten fakt przeboleć, gdyby rolę odgrywały jakieś względy merytoryczne, kompetencje. Za SLD jeszcze starano się takie pozory tworzyć, za Pis-u nikt już się pozorami nie przejmował. Jak jest teraz? Prasa jakoś mało się zajmuje obecnymi wyżeraczami, albo ja nie dotarłam do tych informacji. Zabawne jest to, że wartość tych ludzi zatrudnianych w spółkach państwowych na rynku pracy jest nikła. Taki znajomy królika po utracie konfitur raczej nie buszuje w ofertach, ale czeka aż wpływowy polityk wyszuka mu coś nowego w sektorze państwowym. Na oferty z firm prywatnych raczej nie ma co liczyć, chociaż zdarza się, że zagraniczna firma skusi się takiego delikwenta zatrudnić, aby wykorzystując jego znajomości przysłużył się np. do odblokowania czegoś na co wpływ ma polityka lub po prostu sponsorując go fikcyjnym etatem i licząc na rewanż gdy sponsorowany wróci do gry. Warto panu Napieralskiemu przypomnieć o szokująco wysokich odprawach i premiach, rzadko zresztą wypłacanych z osiągniętych zysków ( te osiągają jedynie monopoliści ). Ten sprytny pomysł praktykowany od lat 90-tych przez polityków zrodził się z obawy przed utratą apanaży w wyniku niepewnego rozdania politycznego. Zabezpieczanie się umowami gwarantującymi odprawy w razie odwołania przed upływem kadencji jest na porządku dziennym niezależnie od barw politycznych i podpierane argumentem, że tak jest na Zachodzie.

Żywienie się publicznymi pieniędzmi to nie tylko domena polityków z głównego nurtu. Często umykają naszej pamięci działacze samorządowi, ale o nich ogólnopolskie i „opiniotwórcze” media mało wspominają. Do warszawskiej, krakowskiej czy wrocławskiej publiczności nie dociera więc obraz tego, jak wygląda w naturze sojusz Pana, Wójta i Plebana. Nawet sprawa porwania i śmierci Olewnika, która aż się prosi o omówienie pod kątem wszawych prowincjonalnych układzików, takiego omówienia się nie doczekała, najwyżej luźnych uwag typu, ten znał tego bo chodził znim do szkoły, a jeszcze drugi nosił za kimś teczkę, jak ten ktoś sobie robił kampanię w płockim, więc był nietykalny, ale nikt się nie pokusił o jakiekolwiek szersze spojrzenie, jak też wygląda życie przedsiębiorcy na prowincji oraz, jak i kto dostaje pracę w mieniu komunalnym czy samorządowym.

Wyświechtanym argumentem stosowanym przez polityków jest posiadanie strategicznych branż i firm w rękach państwa, dlaczego te a nie inne, mało który próbuje wyjaśnić, mnie zaś szlag trafia, kiedy mówi się o przerostach zatrudnienia, czy absurdalnych żądaniach płacowych związków zawodowych. Ich wszechwładza oraz liczebność jest zmorą od iluś lat dla wielu firm państwowych, ale związkowcy to mają w dupie, grunt, że żyją sobie jak przysłowiowe pączki w maśle, na garnuszku firm i podatników. Ludzie ślepi nie są, widzą i oceniają, w efekcie coraz mniej akceptują poczynania związkowców. Nie ma co się łudzić, aby związkowcy tak łatwo pozbyli się swoich przywilejów, oczywiście można zrobić to ustawą, ale do tego trzeba mieć większość ustawową i przychylnego prezydenta, więc czy nie prościej jest taki zakład sprzedać, pozbywając się jednocześnie odwiecznych problemów ze związkowcami.

Zielone światło dla prywatyzacji.

Gdyby media nie byłyby tak pochłonięte sobą i własną oglądalnością, to mogłyby podjąć debatę na temat prywatyzowania naszych sreber rodowych, sposobów, zagrożeń i korzyści. Temat z pozoru wydawać może się nudny dla rodaków, ale zaprezentowany ciekawie i z pomysłem, kto wie, może przybliżyłby co niektórym problem prywatyzacji. Jednak do takiej debaty musi być spełniony jeden warunek, tzn. nie powinni w niej uczestniczyć politycy, którzy mają tendencję do zamulania nawet najprostszych spraw. W takiej debacie można by rozważać jaką formę prywatyzacji przyjąć. Czy robić to przy udziale giełdy czy po przez szukanie konkretnego „kasiastego” udziałowca czy też, jak chce Pawlak, robić prywatyzację pracowniczo-menedżerską. Wszystkie powyższe mają swoje plusy i minusy.

Giełda – niby sprawa czytelna dla obywatela, wszystko jest jasne i przejrzyste, kto ma kasę ten kupuje. W przypadku średnich firm być może jest to jakieś rozwiązanie, ale dla dużego molocha taki rozdrobniony akcjonariat może nie spełnić zamierzonej roli. Niby kapitał jest, ale nie umiem sobie wyobrazić, jak ta właścicielska drobnica skontroluje zatrudnionych na kontraktach zarządzających. W zasadzie efekt jest taki, że firma nadal pozostaje jakby niczyja różni się tylko tym, że staje się prywatna.

Z kolei pomysł Pawlaka na prywatyzację pracowniczą może mieć sens przy spółkach, gdy państwo posiada kilka lub kilkanaście procent udziału, a i tak nie ma wpływu na spółkę. W ten sposób państwo się pozbywa sławetnych „resztówek” i niepotrzebnych zobowiązań, a lud pracujący zostaje dowartościowany. Przy molochu ta forma prywatyzacji jest nieporozumieniem, bo jakiż to kapitał wniosą jej pracownicy. Oczywiście będą chcieli jak najmniejszy. W przeszłości już podobna idea zaistniała, albo kończyła się upadkiem niektórych przedsiębiorstw, albo wyzbywaniem się akcji przez pracowników, bo skoro zapłaciło się 10 zł za coś co ktoś chce kupić za 50 zł, to czy trafi się jeszcze taka okazja ?

Duży inwestor – daje konkretny kapitał i możliwości technologiczne, ale jeśli duży inwestor sięgnie po konkretną branżę i będzie chciał ją zdominować, to rodzi się ryzyko monopolu lub oligopolu, a przecież nie o to chodzi, aby zmienić monopol państwowy na prywatny. Czegoś moglibyśmy nauczyć na przykładzie sprzedaży Telekomunikacji Polskiej, przy której mieliśmy każdą możliwą patologię, zaczynając od pośrednika-wspólnika z przełożeniem „politycznym” gwarantującego sprawne poruszanie się w mętnej wodzie zapleczy różnych gabinetów, a kończąc na zasadniczej właśnie sprawie sprzedaży nie świetnie prosperującego przedsiębiorstwa z perspektywami, ale sprzedaży przez państwo francuskiej firmie prawa i gwarancji do dalszego monopolistycznego golenia własnych obywateli.

Można tak rozważać jeszcze długo i jak widać żadna forma prywatyzowania nie jest doskonała, ale nic nie stoi na przeszkodzie, aby srebrną łyżeczkę potraktować inaczej niż srebrny widelczyk i dla każdego z nich znaleźć tą „łyżeczkowaną” albo „widelczykowaną” formę sprzedaży. Tylko gdzie wtedy podzieją się znajomi królika i co ze sobą zrobią baronowie związkowi? Szczerze mówiąc, niewiele mnie to obchodzi odkąd mam świadomość jak drogo kosztuje mnie jadanie rodowymi srebrami i ilu „dzielnych” ludzi jest zaangażowanych w ich pilnowanie.

Reklama

8 KOMENTARZE