Reklama

Kuba – wyspa jak wulkan gorąca

Lato 2010 roku. Jak zawsze z żoną i dziećmi. Kobieta mego zycia (ŻONA, tak ŻONA) nie chciała przylecieć, bo “komuny się już naoglądała”, ale w ramach małżeńskich kompromisów udało się wyjść na MOJE. Pierwsza niespodzianka na lotnisku. Nasza torba wyrażanie wzbudziła zainteresowanie jakiegoś “mafioso”. Suwaki porozsuwane, wszystko z torby się wylewa, ale – o dziwo – niczego nie brakuje. Nie jest źle. Granicę przekraczamy sprawnie, kupujemy Peso covertible warte dla turysty 10 razy mniej niż dla Cubanos i jedziemy w nieznany świat.

Reklama

Już na pierwsze ulicy zadziwia nas mix małych fiatów (TAK, ciągle jeszcze), Buicków z lat 50-tych (gdy Kuba była jeszcze wolna) i – z rzadka – tego co nazwalibyśmy standardowym samochodem warszawskiej ulicy. Deszcz leje, chmura się tam zawsze obrywa o 15. Szybko do hotelu, TIP TOP , uwagę przykuwa złoty napis przy wejściu: “Ten hotel powstał dzięki osobistej decyzji wielkiego wodza Fidela Castro, który wyraził zgodę na budowę tego hotelu”. No tak, nieźle zaczynamy.

Wieczorem kolacja i …. szok… Aqui se habla espanol? Czy tu się mówi po hiszpańsku? No, niby tak, ale gdy obsługa się dowiaduje, że jesteśmy z Polski, szybko przechodzą na oryginalny rosyjski, a białoruska kelnerka zagaduje po polsku. No fajnie, chyba szlifowania hiszpańskiego to tu nie będzie. Te sowieckie koneksje szybko przynoszą efekty. Ani razu nie zapłaciliśmy za bufet dla 5 osób. Standardowo płacimy za 3.5 z czego jedna część tajemniczo znika w……prywatnej “kasie” konsjerżki. Tak tu się po prostu żyje.

Następnego dnia HIT naszego krótkiego trzydniowego pobytu – Habana vieja , czyli stara Hawana. Perełka architektury dramatycznie zniszczona przez całkowity brak środków na renowację. Przewodnik (o nim za chwilę) ględzi coś najpierw o “niszczącym wpływie wiatru na elewacje”, i że “San Francisco też ma takie problemy”, ale moje litościwe spojrzenie i łatwość komunikacji zmuszają go, by przyznać, że to nie cała prawda. No hay dinero, nie ma kasy. Ano NIE MA. Potem jeszcze raz nie dogadamy się z przewodnikiem. Pokazuje nam tablicę upamiętniającą wizytę pierwszego Papy. Pierwszego, przed naszym Janem Pawłem II, pytam się naiwnie. Nie, słyszę w odpowiedzi, pierwszego Papieża, w ogóle pierwszego. Lekko zdezorientowany sam odczytuje wspomnienie o wizycie na Kubie papieża, tuż przed rewolucją. Przewodnik z trudem i po dłuższej wymianie zdań akceptuje fakt, że przed Piusem też byli papieże. Taki tu poziom edukacji, trudno.

Oglądamy. Piękne, puste kościoły, starówka jak z marzeń, wieża widokowa w starym stylu – jest bajecznie. Wszystko zwiedzamy dorożką z konikiem, bo dla samochodów ruch zamknięty, a benzyna kosztuje więcej niż koń. To najlepsze 4 godziny w Hawanie, jesteśmy wszędzie gdzie chcemy.
Najlepsze jednak przed nami. Nasz “guia” załatwia nam prywatną SUPER taksówkę do hotelu. Jej cena -10 peso wymienialne, po negocjacjach (czytaj: bakszyszu dla przewodnika od kierowcy) rośnie do 15, ale to nic. Wsiadamy do taxi i od razu narzuca się pytanie: Co to jest? Hmm…. Caravella rocznik 1951, wzmocniona silnikiem Moskwicza rocznik 1964, jedziemy. Nie za daleko. Jest 15 , więc po 3 minutach jazdy obrywa się chmura, po 4 już wiemy, że dach Caravelli może i był szczelny, ale 30 lat temu. Za chwilę wszyscy jesteśmy mokrzy i w tym momencie samochód….. staje. Co się dzieje? Nada, nada, kierowca nie wydaje się zdenerwowany. Wychodzi z samochodu, otwiera maskę, wyjmuje jakiś przewód, wsadza do ust, kilka razy wypluwa zawartość, powtarza to samo parę razy i kciuk w górę. Jedziemy znowu, choć dzieci już się turlają ze śmiechu na tylnym siedzeniu.

Po drodze stajemy jeszcze dwa razy, procedura ta sama, za drugim razem juz widać hotel, więc wyskakujemy z auta. Z uwagi na stan naszych ubrań, deszcz już nam niestraszny. Zresztą, zanim dojdziemy (4 minuty) wyjdzie już słońce. Zwrotu części ceny nie dostajemy, ale w zasadzie to powinniśmy dopłacić. Pyszna zabawa. Z daleka widzimy, że kierowcy znów udało się zapalić silnik. Bravo.

Wieczorkiem basen, siatkówka i jakiś likier, następnego dnia plantacja trzciny, trochę zwiedzania i koncert na banjo i gitarę. Jest świetnie.

W niedzielę coś dla duszy, kościół – jest blisko i jest trochę ludzi. Stan świętego przybytku dwa razy gorszy niż budynków w Habana Vieja i wylot. Najpierw mylimy lotniska (lot na Bahama okazuje się lotem krajowym – jak można na to wpaść? ), potem czekamy 3h na samolot (tak, dobrze się domyślacie, jest 15, więc przez okno nie widać samolotu stojącego 10 metrów od bramki) i po popsuciu się windy, która trzymała naszą piątkę pół godziny w swoich kleszczach, żegnamy ten przepiękny i niezwykły kraj. Pełni wspomnień o małych fiatach, Carawellach z radzieckim silnikiem i siwym koniku , który powiódł nas w najpiękniejszy świat starej Kuby.

Hasta la vista Cuba, niech Ci się wiedzie, już bez Fidela

Reklama